O "postępach" lewicowego rządu Jose Luisa Zapatero w Hiszpani
Jeśli ktoś chciałby jeszcze odnaleźć tradycyjnie katolicką Hiszpanię, powinien jej dziś szukać w... Ameryce Łacińskiej. Bo to, co dzieje się obecnie na Półwyspie Iberyjskim, przypomina raczej zrewoltowaną Francję czasów Komuny Paryskiej.
Uważni obserwatorzy hiszpańskiej sceny politycznej już od dawna twierdzą, że odbywające się właśnie w tym kraju wybory parlamentarne stanowią nie tyle partyjne, ale przede wszystkim wielkie cywilizacyjne starcie dwóch całkowicie odmiennych wizji świata. Bój idzie bowiem o wszystko: o obyczajowość, styl życia, wyznawane wartości, a nawet o podstawowe definicyjne pojęcia, wypracowane przez ludzkość setki lat temu.
Nie może być jednak inaczej, skoro po raz kolejny w wyborcze szranki staje wojująca, otwarcie antykościelna ekipa obecnego hiszpańskiego premiera Jose Luisa Rodrigueza Zapatero, przy którym radykalny rewolucjonista Che Guevara wydaje się ugrzecznionym konserwatywnym księgowym w niemodnych zarękawkach.
Walec „postępu" zapuszczony przez hiszpańskiego premiera Jose Luisa Zapatero dopiero się rozkręca |
Podczas poprzednich wyborów parlamentarnych w 2004 roku hiszpańscy socjaliści zdobyli władzę rzutem na taśmę. Prowadzący niemal do samego końca konserwatyści premiera Jose Aznara „wyłożyli się" bowiem na przeprowadzonej w przededniu wyborów serii zamachów terrorystycznych w madryckich pociągach. Nawiasem mówiąc, tamta zbrodnia autorstwa radykalnych islamistów z Al-Kaidy obliczona była dokładnie na wywołanie takiego efektu.
Na dzień dobry Zapatero podjął więc błyskawiczną decyzję o wycofaniu hiszpańskich żołnierzy z Iraku. Krok być może i słuszny, tyle tylko, że podjęty bezpośrednio po madryckich zamachach. A w takiej sytuacji trudno doprawdy o lepszą zachętę dla dalszych terrorystycznych akcji. Zycie pokazało zaś, że pomimo całej swojej spolegliwości wobec terrorystów hiszpańskiemu premierowi wcale nie udało się kupić spokoju dla swojego kraju. Dziś coraz głośniej słychać żądania, aby Hiszpanie wycofali się z Ceuty i Melilli - swoich enklaw w północnej Afryce. Najwięksi islamscy radykałowie wzywają zaś wręcz do odbicia z hiszpańskich rąk al Andalus - terenów, które stanowiły kiedyś państwo Maurów na Półwyspie Iberyjskim.
Zapatero potrafił jednak doskonale wykorzystać swoje niespodziewane wyborcze zwycięstwo. I nie chodzi tutaj o to, że Hiszpania pod jego rządami stała się nagle z dnia na dzień jakimś niezwykłym gospodarczym tygrysem śrubującym rekordy ekonomicznych wskaźników. Bo się nie stała. Socjalistyczna miotła dziarsko zabrała się jednak za wprowadzanie w życie zapaterowskiej wizji nowego lepszego świata. Tyle tylko, że współcześni następcy Marksa, Engelsa, Lenina i spółki nie uderzają już w kapitalistyczny system wolnorynkowy. Bo w tej chwili takie hasła nie znajdują poklasku u kogokolwiek. Wyłączając może garstkę najbardziej sfanatyzowanych utopistów z mózgiem w kształcie sierpa i młota. Naprawianie świata przez dzisiejszych „inżynierów dusz" dokonuje się przede wszystkim w sferze obyczajowości. Rodzina, małżeństwo i tradycyjna moralność stanowią zatem wielki worek treningowy, okładany przez socjalistycznych reformatorów z siłą ciosów Andrzeja Gołoty. Taka sama „reforma" odbywa się też na Półwyspie Iberyjskim. Hiszpania z wizji zapaterystów ma być więc tolerancyjna, wyzwolona, bezpruderyjna i w konsekwencji ...wymierająca.
Wycofanie wojsk z Iraku stanowiło jednak tylko początek zmian. Dalej było już tylko coraz bardziej „postępowo". Najpierw zapateryści przeforsowali legalizację związków homoseksualnych z prawem do adoptowania przez nich dzieci. Wkrótce potem wprowadzono tzw. rozwody ekspresowe, ograniczające do dwóch tygodni niezbędne formalności sądowe. Efekt? Natychmiastowe podwojenie liczby rozwodów oraz spadek ilości zawieranych ślubów kościelnych. Według danych przedstawionych niedawno przez instytut statystyczny INE po raz pierwszy w historii liczba małżeństw cywilnych przewyższa te kościelne, a ok. 44,2 proc. wszystkich par zawiera już tylko śluby cywilne.
Zapaterowski walec postępu dotarł także do hiszpańskich szkół, w których wprowadzono obowiązkowy przedmiot wychowania obywatelskiego. Jego program zakłada nauczanie hiszpańskich dzieci m.in. o „wszystkich modelach rodzin, które dopuszcza hiszpańskie prawodawstwo", kładąc nacisk na ich równouprawnienie.
Obligatoryjna konieczność nauczania o dobrodziejstwach wynikających ze związków homoseksualnych wywołała jednak protesty hiszpańskiego Kościoła i części rodziców. Ci ostatni przekonywali, że w ten sposób zostali pozbawieni wpływu na wybór modelu wychowania własnych dzieci. Władza pozostała jednak niewzruszona. „Społeczeństwo nie potrzebuje moralnego kierownictwa. Także rząd go nie potrzebuje, nie akceptuje i nie toleruje, bo nie zamierza wracać do zamierzchłych czasów, kiedy Hiszpanom narzucano jedyną moralność. Te czasy minęły i nie powrócą z wyraźnej woli większości, która nie zamierza cofać wskazówek zegara dziejów" - oświadczyła niedawno wicepremier Maria Teresa Fernandez de la Vega, odpowiedzialna za stosunki z Kościołem. Szkopuł w tym, że teraz ową „jedyną moralność" narzucać chcą sami socjaliści.
A to nie koniec, bo hiszpańscy postępowcy szykują się już do dalszych zmian: chcą, aby do 12. tygodnia ciąży kobiety mogły dokonywać aborcji bez podawania powodów (obecnie dopuszcza się usunięcie ciąży, kiedy jest ona wynikiem gwałtu, zagraża życiu matki lub jej zdrowiu psychicznemu), coraz śmielej przebąkują o legalizacji eutanazji, a nawet o głośnym postulacie przyznania specjalnych praw małpom człekokształtnym.
Zimna wojna między Kościołem a władzą trwa zresztą od początku rządów ekipy Zapatero. Już od dawna jednak te relacje nie wyglądały tak źle, jak w czasie ostatnich gorących przedwyborczych miesięcy.
Zaczęło się od wielkiego grudniowego wiecu katolików w obronie rodziny. „Kultura radykalnego laicyzmu jest defraudacją i oszukiwaniem, nie buduje nic, a prowadzi do braku nadziei drogą aborcji i ekspresowego rozwodu i próbuje manipulować edukację młodzieży" - mówił kard. Agustin Garcia-Gasco z Walencji do 1,5 miliona katolików zgromadzonych w centrum Madrytu. Manifestanci domagali się od władz m.in. działań na rzecz wzmocnienia instytucji rodziny i małżeństwa oraz zaprzestania prawnych zamachów na ich nienaruszalność.
W odpowiedzi hiszpańscy socjaliści zażądali od Kościoła... przeprosin za manifestację.
„Kierując się demokratycznymi przekonaniami oraz obroną wolności jednostki, my, socjaliści, nie cofniemy się ani o krok! Będziemy nadal pracować, by obywatele hiszpańscy byli bardziej wolni i mieli więcej praw -tak, aby nasze współżycie społeczne cieszyło się coraz większą tolerancją i wzajemnym szacunkiem"-napisali w partyjnym oświadczeniu.
Co bardziej radykalni przedstawiciele rządzącej partii socjalistycznej zagrozili nawet wprowadzeniem przepisów prawnych pozwalających kontrolować to, co jest głoszone z ambony.
Prawdziwa wrzawa wybuchła jednak dopiero po ogłoszeniu „not orientacyjnych", jakie hiszpański Kościół wystosowuje przed każdymi wyborami do katolickich wyborców. W tym roku biskupi opowiedzieli się m.in. przeciwko pokojowemu dialogowi z baskijską organizacją terrorystyczną ETA i zaapelowali o głosowanie „na tych, którzy nie rozmawiają z terrorystami". Te słowa wywołały wściekłość samego Zapatero, który uznał je za zakamuflowane wezwanie do głosowania na konkurencyjną Partię Ludową.
Pytanie tylko, czy głos biskupów rzeczywiście ma dziś aż tak wielkie znaczenie? Owszem, hiszpańscy katolicy potrafią zdobyć się na jednorazową mobilizację, tak jak miało to miejsce podczas grudniowej manifestacji w obronie życia, ale jest to raczej wyjątek potwierdzający regułę. Bo choć do katolicyzmu przyznaje się aż 80 proc. obywateli, to do kościoła uczęszcza zaledwie 20 proc. z nich. Dla większości Hiszpanów atrakcyjniejszy wydaje się dziś bowiem model państwa swobody obyczajowej lansowany przez Zapatero. I dlatego jest wielce prawdopodobne, że to właśnie on wygra najbliższe wybory. A wtedy droga do dalszej „modernizacji" Hiszpanii stanie przed nim otworem...
opr. mg/mg