Uwierzcie, że ten, kto cierpi i przezwycięża swój ból, na kilometr rozpozna osobę, która cierpi lub cierpiała
stron: 288
format 130 x 210 mm
ISBN 978-83-7485-207-4
Książka Paolo Curtaza porusza niezmiernie delikatny i złożony temat, jakim jest doświadczenie cierpienia; bólu.
Autor tworzy swego rodzaju typologię cierpienia, ujmując je z perspektywy nie tylko wiary, ale także psychologii czy filozofii; ilustrując wyróżnione jego rodzaje wydarzeniami z życia własnego oraz innych osób, a wreszcie – dokonując wnikliwej analizy poświęconych mu fragmentów Pisma Świętego. Co ważne, nie rości sobie jednak prawa do udzielania jakichkolwiek konkretnych odpowiedzi, od początku uczciwie uprzedzając Czytelnika o tym, że w lekturze książki nie znajdzie gotowych rozwiązań, ponieważ tych – nie oferuje nawet sama Biblia: […] nie wiem dlaczego cierpimy, nie wiem też czemu Bóg, pozornie, nie zajmuje się tą kwestią.
Dzięki książce Paolo Curtaza czytelnik odkrywa, że oferuje ona za to nową perspektywę – wiara, choć nie działa niczym talizman, który uchroni nas przed cierpieniem; choć nie rozwiązuje jego problemu, to jednak pozwala je przekształcić, odmienić; daje nadzieję. Przypomina, że w trudnych poszukiwaniach sensu nie jesteśmy bynajmniej osamotnieni…
CZĘŚĆ PIERWSZA
NA PALUSZKACH
Przed rozpoczęciem tej podróży należy wyrazić się jasno, oczyścić teren z niejednoznaczności, przyjąć właściwą postawę.
Cierpienie to delikatny temat i ciężko jest mówić o nim prawdę.
W grę wchodzą różne osoby, wrażliwość, emocje oraz uczucia, które należy uszanować.
Przyjęcie właściwej perspektywy pozwala nam uchwycić, jeśli nie rozwiązanie problemu cierpienia, to przynajmniej jakieś przydatne wskazówki mówiące o tym, jak stawić mu czoła.
Prawdopodobnie znajdą się wśród tych moich przemyśleń rzeczy okropne.
Rzeczy przesadzone, bezwstydne, zbyt mocne.
Już na samym początku proszę o przebaczenie, drogi czytelniku, ale taki właśnie jest ból: okropny.
Nie można go ukryć, zamaskować ani zataić; ból zmienia od wewnątrz i tak jak pług w ziemi pozostawia ślad w ludzkim życiu.
Uwierzcie, że ten, kto cierpi i przezwycięża swój ból, na kilometr rozpozna osobę, która cierpi lub cierpiała.
To taka tajna sekta, klub, do którego nikt nie chciałby przynależeć.
Ból powoduje zmiany.
Zazwyczaj na gorsze.
Czasem, cudownym zrządzeniem losu, na lepsze.
Wyzwala.
Czyni autentycznymi.
Pozbawia złudzeń.
Sprawia, że ludzie gotowi są zbierać okruchy dobra, które oferuje im życie, nie domagając się ich z arogancją, ale błogosławiąc im, niczym najbardziej oczekiwanemu darowi.
Pierwsza rzecz, jaką pragnę powiedzieć rozpoczynając swe rozważania na ten temat jest taka, że ból skłania do ucieczki i powoduje samotność.
To wymóg przetrwania, absolutny priorytet, pierwotna, prymitywna, wewnętrzna reguła: gdy spotykamy naznaczone bólem osoby, pierwsze, co chcemy zrobić, to od nich uciec.
Tak jakby można było zarazić się cudzym bólem, tak jakby, uciekając od osób chorych lub okaleczonych cieleśnie, psychicznie, można było żyć lepiej, dać się nieść życiu unikając rozrachunku z cierpieniem lub odsuwając je od siebie: w czasie, w przestrzeni.
Opowiada mi o tym wielu załamanych rodziców, mających do czynienia z najbardziej druzgoczącym rodzajem bólu: przeżywaniem choroby lub upośledzenia własnego dziecka albo – co gorsza – jego śmierci.
W ciągu swej dwudziestoletniej posługi spotkałem wielu takich rodziców.
I był to jeden z nielicznych momentów w mojej kapłańskiej karierze, kiedy szczerze pragnąłem wykonywać inny zawód.
To właśnie z ich zwierzeń dowiedziałem się, że oprócz bólu życia wywróconego do góry nogami z powodu choroby dziecka, muszą żyć również z bólem cudzych, pełnych politowania spojrzeń.
A często też z bólem samotności.
Dzięki Bogu, istnieją osoby, które poświęcają się w pełni niesieniu ulgi tym, którzy żyją w cierpieniu, mimo to jednak ból pozostaje zazwyczaj doświadczeniem prowadzącym do samotności.
To właśnie osoby opuszczone, odrzucone, osoby, na które spogląda się z politowaniem, przekonały mnie, że ból odstrasza, drażni, niepokoi.
Osoby dotknięte cierpieniem krępują i burzą nasze poczucie stabilności, napawają nas lękiem.
Wolelibyśmy ich nie znać, nie spotkać, zamknąć je w rezerwacie, nie konfrontować się z nimi.
Przyznaję się publicznie, że i ja doświadczyłem tego uczucia.
Mnie również zdarzyło się nie móc znaleźć słów wobec udręki, zamilknąć i spuścić wzrok na odgłos krzyku matki zrozpaczonej śmiercią syna lub płaczu osieroconego dziecka.
Mnie również zdarzyło się udawać, że nie widzę na ulicy osoby, o której wiedziałem, że dotknęła ją żałoba lub zła diagnoza, by uniknąć kłopotliwej (dla mnie) rozmowy.
I za to publicznie przepraszam: przyznaję się do swej kruchości, nieznośnego ograniczenia, do swojej znikomości, trwożliwości.
Widziałem także, jak niektóre osoby spuszczały wzrok i zmieniały drogę w obliczu mojej żałoby, moich mniejszych i większych zawirowań losowych, moich cierpień.
Chciałbym ogłosić pewną prawdę, dla nas, katolików, niewygodną, politycznie niepoprawną: to normalne, powszechnie uznane, oczywiste, to zdrowe uciekać od bólu.
To normalne i instynktowne odwracać wzrok wobec bolesnego widoku dziecka na wózku inwalidzkim.
To powszechnie uznane, by, wobec pogrążonych w żałobie krewnych, schować się za stosownym słownictwem, skorzystać z akceptowanego przez wszystkich i adekwatnego do sytuacji obrządku, by tłumić udrękę.
W pierwszej chwili.
Potem, sekundę później, chwilę później, dla wyznawcy, dla tego, kto szuka Boga, zgodnie z Ewangelią trzeba pozwolić Słowu, by wdarło się wśród nas i nami wstrząsnęło, by nad nami zapanowało, nawróciło nas i dodało odwagi.
To właśnie w tym momencie rozbłyska światło wiary.
To wtedy świadomość rozjaśnia się, dokonuje namysłu, przezwycięża odrazę, zapomina o sobie samej, zbliża się do tego, kto cierpi.
Mówienie o bólu – jak wspominałem na początku – jest aroganckie i być może niepotrzebne, ale, by o nim mówić, trzeba najpierw się w niego wsłuchać.
Jeśli przezwyciężymy pierwszą reakcję, by uciec, druga rzecz, jaką musimy zrobić, aby wkroczyć w świat cierpienia, to zamilknąć.
Patrzeć i milczeć.
Jak wtedy, gdy wchodzi się do świątyni, do sanktuarium, do katedry.
Wkroczyć w życie osoby, która cierpi, oznacza wkroczyć w wymiar, który wymyka nam się niemal całkowicie.
Cierpienie jest i pozostaje tajemnicą.
Tak jak stan zakochania, jak cud poczęcia, jak dar przyjaźni, jak poszukiwanie Boga, jak znaczenie życia i historii, tak też cierpienie to rzeczywistość, którą przeżywamy nie posiadając jej nigdy do końca i nie mając o niej za wiele do powiedzenia.
Tajemnica, dla nas, chrześcijan, niewiele ma wspólnego z niezrozumiałym, nie jest murem, o który rozbijają się nasze blade przeświadczenia, a Bóg nie jest surowym despotą, który nas ciemięży i wymaga, byśmy bez zastrzeżeń przyjęli to, co jest nie do przyjęcia.
Tajemnica to rzeczywistość, którą poznajemy nie posiadając jej, którą przeżywamy nie wyczerpując jej, tak samo jak ktoś, kto nurkuje w oceanie, nie może powiedzieć, że go posiada i zna. Mówić o cierpieniu oznacza wkroczyć w tajemny wymiar życia; przyznać, że nie posiadamy o nim dużej wiedzy, a ta, którą posiadamy, jest niepełna i kuleje.
By wejść do świątyni cierpienia, musimy także przyznać, że nie rozumiemy, nie wiemy, nie znamy, przyznać, że są w naszym życiu takie aspekty, których nie jesteśmy w stanie całkowicie zgłębić, że niesie ono ze sobą „coś jeszcze”, nadwyżkę, która nie znajduje odpowiedzi.
Poddać się ewidentnej prawdzie, iż nie mamy w tej kwestii wiele do powiedzenia.
Bóg także nie mówi wiele.
Uwierzcie, że w Biblii nie znajdziecie żadnego wyczerpującego wyjaśnienia do zaoferowania waszemu najlepszemu przyjacielowi, który dowiedział się, że ma raka.
Kościół, całkiem słusznie, mówi dużo o życiu oraz obronie życia i godności człowieka.
Ale to właśnie my, chrześcijanie, na temat cierpienia musimy przede wszystkim milczeć.
Nie ignorować go ani nie udawać, że nie istnieje, ale też nie zjawiać się z gotowymi odpowiedziami, z naszymi krzyżami pocieszenia, z naszymi mglistymi rozwiązaniami, z naszymi mistycznymi ostrzeżeniami.
Przed pocieszeniem jest cisza.
I dzielenie się.
W pełni identyfikuję się z tym, co powiedział kardynał Veuillot ze swojego szpitalnego łóżka, podczas ciężkiej choroby, po której zmarł:
„Potrafimy rozprawiać o chorobie w pięknych zdaniach. Ja sam wypowiadałem się o niej ciepło. Powiedzcie kapłanom, żeby nic nie mówili: ignorujemy to, co jest. Ubolewam nad tym”.
Śmieszne.
Piszę książkę na temat cierpienia.
A pierwsze, o co proszę, to by zamilknąć.
SŁOWO
Usłyszeli trzej przyjaciele Hioba o wszystkim, co na niego spadło, i przyszli, każdy z nich z miejscowości swojej: Elifaz z Temanu, Bildad z Szuach i Sofar z Naamy. Porozumieli się, by przyjść, boleć nad nim i pocieszać go. Skoro jednak spojrzeli z daleka, nie mogli go poznać. Podnieśli swój głos i zapłakali. Każdy z nich rozdarł swe szaty i rzucał proch w górę nad głowę. Siedzieli z nim na ziemi siedem dni i siedem nocy, nikt nie wyrzekł słowa, bo widzieli ogrom jego bólu.
(Hi 2,11-13)
W Starym Testamencie jest księga, która głębiej mówi o cierpieniu.
Hiob to znana postać: ze względu na swoje nieszczęsne dzieje oraz swoją cierpliwość, która, całkiem słusznie, stała się przysłowiowa.
Intencją autora tekstu jest zaprzeczenie niezmiernie uporczywej pogłosce: kto czyni dobrze, jest nagradzany przez Boga, kto czyni źle, jest przezeń karany.
Nic takiego nie dzieje się w księdze Hioba. Ani w życiu.
Wy także znacie z pewnością przypadki najgorszych przestępców, którym powodzi się względnie dobrze, i – z drugiej strony – osoby dobrego serca, które muszą dźwigać kolejne krzyże.
Hiob jest człowiekiem wierzącym, świątobliwym, pobożnym Izraelitą.
A jednak, wszystko dzieje się nie tak jak trzeba.
Traci całe swoje bogactwo, umierają wszystkie jego dzieci i dotyka go poważna choroba.
Wszyscy (nawet jego żona i najlepsi przyjaciele!) sądzą, że musiał potajemnie dopuścić się czegoś strasznego, by zostać tak ciężko doświadczonym przez Boga!
Tymczasem Hiob broni swojej racji: to nie z powodu swojego zachowania choruje; to, co go spotyka, to nie kara Boża.
Pod koniec drugiego rozdziału księgi Hioba przybywają trzej jego przyjaciele, którzy przez kolejne trzydzieści rozdziałów będą próbować przekonać nieszczęśnika, by wyznał sekretny grzech, będący – ich zdaniem – przyczyną jego druzgocącego pecha, tak, aby mógł umrzeć w spokoju.
Pochodzą oni z krain otaczających ziemię Izraela: są powiernikami całej starożytnej mądrości w temacie cierpienia.
Przybyli, aby pouczyć Hioba, ustalić źródło cierpienia.
Oni wiedzą i są gotowi oświecić swojego nieszczęsnego przyjaciela.
Jednakże, jak tylko dostrzegą żałosny stan, w jaki popadł ich przyjaciel Hiob, tak bardzo udręczony, że aż nie mogą go rozpoznać, ogarnia ich cierpienie: nie spodziewali się takiej sytuacji, nie wyobrażali sobie aż tak wielkiej udręki.
Nie mają słów, by okazać mu współczucie i dać pocieszenie.
Te słowa, w tym momencie, brzmiałyby niewłaściwie, fałszywie.
A zatem, rozbierają się, obsypują głowy popiołem i siadają na ziemi, obok niego, w ciszy.
Chcą podzielać jego stan, także fizycznie, przynajmniej zewnętrznie.
Chcą postawić się na jego miejscu, porzucić własne racje.
I – przynajmniej w pierwszej chwili – milczą.
Widoczna przemoc bólu doświadczanego przez ich przyjaciela wprawia ich w stan milczenia i niemocy, potrafią jedynie siedzieć obok cierpienia, przez siedem dni i siedem nocy.
Siedem to dla hebrajczyków liczba doskonała.
Przyjaciele Hioba dzień i noc zachowują idealne milczenie.
Całkowitą ciszę,
Ciszę wewnątrz i na zewnątrz.
Tylko jeśli postawimy się na miejscu drugiej osoby, nie przejawiając zarozumiałości i arogancji, nie chcąc powiedzieć czegoś za wszelką cenę, nie używając słów, które my uznajemy za odpowiednie, choćby nawet pochodziły z Biblii; tylko wtedy możemy mieć nadzieję, że nie zbezcześcimy świątyni cierpienia.
Tylko świadomi ograniczeń możemy odnaleźć dla rzeczy ich właściwe miejsce i ujrzeć nasze koleje losu, nawet te bolesne, w innej perspektywie.
Tylko osiągnąwszy idealne wyciszenie, możemy zacząć rozumieć ból.
I zacząć o nim mówić.
Ten, kto doznaje cierpienia, na pewnym etapie odczuwa także potrzebę ciszy.
Ciszy na zewnątrz, również tej fizycznej: przede wszystkim, ten, kto źle się czuje, nie może znieść hałasów, zgiełku; jak wielkim zgrzytem jest zwłaszcza odgłos zbytecznych słów i rozmów w uszach kogoś pogrążonego w pustce!
Potrzebna jest również cisza wewnątrz, jest pożądana, upragniona.
Cisza, która złagodzi emocje i zatrzyma myśli; cisza, która wstrzyma wyrok udręki, która oderwie, ukoi, przyniesie sen i odpoczynek.
Cisza pozwala odgonić ból, przygotowuje do możliwości przeżycia i rozpoczęcia na nowo, do ponownego podjęcia życia po wstrząsie wywołanym wewnętrzną lub zewnętrzną tragedią.
Podejmujemy refleksję nad ludzkim cierpieniem świadomi własnej niemocy, obszerności tematu, któremu mamy stawić czoła, kruchości każdego słowa.
HISTORIA
Bardzo ucieszyłby mnie Twój widok i wspólne spotkanie. Tylko jeśli zechcesz, sama z siebie; jeśli czujesz się na siłach.
Już trzeci raz w ciągu trzech miesięcy wysyłam Klaudii tego samego sms-a, bez odpowiedzi.
Klaudia była moją koleżanką ze szkoły. Niezwykłą osobą, pod każdym względem: cenioną przez uczniów, cenioną przez rodziców, cenioną przez współpracowników. Ciepłą, spokojną, przystępną, wrażliwą, zdolną.
Wpadłem na wspólną znajomą i dowiedziałem się, że podjęła chemioterapię.
Szósty cykl.
Ma nowotwór osierdzia – niezwykle rzadki, parszywy i nietypowy.
Walczy już od trzech lat, podejmując się nauczania w bardzo rzadkich okresach czasu, gdy odzyskuje dość sił, by ustać na nogach i pobyć w towarzystwie „swoich” dzieci. Mieszka sama, z ciężko chorą matką. Młodszy brat zmarł w zeszłym roku na szybko postępujący nowotwór wątroby.
Dzień później otrzymuję odpowiedź, której już się nie spodziewałem.
Dziś po południu, przy herbacie.
Dłoń lekko drży, kiedy naciskam przycisk windy. Nie mam pojęcia, co mnie czeka. Czuję wewnętrzną wrzawę, chciałbym sobie iść, nie wiem, czy podołam spotkaniu, które emocjonalnie zapowiada się tak intensywnie. Przymykam powieki i wzywam anioła stróża: najpierw swojego, potem jej, tymczasem winda zatrzymuje się na piętrze. Biorę głęboki wdech i dzwonię do drzwi. Słyszę ją, jak zbliża się po drugiej stronie.
Otwiera.
Uśmiecham się, witam, całuję ją w policzek.
Widzę, nie przypatrując się. Nie wnikam w szczegóły.
Mam przed sobą innego człowieka, kogoś, kogo nie rozpoznaję.
Ale gdy posyła mi uśmiech, słabiutkie światełko rozjaśnia jej zbolałe i szare spojrzenie i rozpoznaję Klaudię, moją przyjaciółkę Klaudię.
Bardzo starannie przygotowuje napar: spłukuje czajnik ciepłą wodą zanim wsypie do niego herbatę, z koszyka wyjmuje kilka małych, blaszanych puszek, pyta czy wolę zieloną, białą czy czarną mieszankę.
Tak naprawdę nie jestem wielkim wielbicielem tego napoju, ale nie czas teraz, aby jej o tym mówić, wybór pozostawiam Klaudii, ekspertce od herbat.
Wybiera zieloną mieszankę o aromacie imbiru i cytryny.
Good.
Długo rozmawiamy siedząc na małej kanapie w salonie.
Rozmawiamy o rzeczach mocnych, ciężkich, głębokich.
Nie mamy czasu na zabawę w przyjęcie przy herbatce.
Nie ma żadnego wprowadzenia w rozmowie osób cierpiących, od razu przechodzi się do sedna sprawy.
Rozluźniam się wraz z upływem kolejnych minut.
Opowiada mi o sobie, o matce, o bracie, o tęsknocie za szkołą, o dniach spędzonych na oczekiwaniu nadejścia nocy, o nocach spędzonych na oczekiwaniu nadejścia świtu, który tłumi ciemności, o wyniszczeniu jej ciała, które z rezygnacją przyjęła.
Nie ma złości ani rozpaczy w jej słowach, słyszę w nich niespodziewany spokój, płynącą z wnętrza pogodę ducha.
„Przestałam się złościć, Paolo. Wiem teraz, że umrę niedługo, chcę tylko przeżyć te ostatnie miesiące zachowując jasność umysłu, na ile to tylko możliwe. Żyłam intensywnie, pełnią życia.”
Cisza.
„Gdybym mogła się cofnąć, prawdopodobnie zrobiłabym drugi raz te same rzeczy, ale zrobiłabym je lepiej, delektując się nimi. Doszłam do tej akceptacji i do tego spokoju dzięki długim dniom ciszy i modlitwy. Nie wiem, czy wierzę w Boga, ani czy to co przeżywam ma cokolwiek wspólnego z wiarą, wiem tylko, że teraz wypełnia mnie uczucie dotąd mi nieznane, które nie jest owocem mojego wysiłku. Modlę się dużo, albo przynajmniej tak mi się wydaje.”
Cisza.
„Ja wierzę, że Bóg jest piękną istotą i cieszę się, że żyłam.”
Teraz milczymy oboje.
Serce mi rośnie, mam oczy wilgotne od łez, wiem, że przeżywam chwilę jedyną w swoim rodzaju, prawdziwą, rzadki podarunek od losu.
Milczę: cóż mógłbym powiedzieć?
Klaudia nalewa herbatę do cennej, porcelanowej filiżanki.
Aromat imbiru sprowadza mnie z powrotem na ziemię.
To ona wybawia mnie z zakłopotania.
„A tobie, Paolo, udało się rozwiązać którąś z twoich zagmatwanych spraw?”
Paolo Curtaz pochodzi z Val d’Aosta i swój czas dzieli pomiędzy góry, rodzinę oraz poznawanie Boga. Posiada wykształcenie teologiczne i od lat dzieli się swoimi przemyśleniami z tymi, którzy prowadzą takie same poszukiwania. Jest autorem licznych książek poświęconych tematyce duchowości, które zostały przetłumaczone na języki: rumuński, polski, hiszpański i portugalski. Prowadzi dwie strony internetowe: tiraccontolaparola.it, gdzie zamieszcza swoje przemyślenia na tematy biblijne oraz paolocurtaz.it – blog, który powstał po to, aby wzbogacić przemyślenia o kwestie życiowe. Współpracuje z czasopismem „Parola e preghiera”, które oferuje propozycje modlitwy współczesnemu człowiekowi. Wraz ze stowarzyszeniem Zacchero, którego jest prezesem, podróżując po Włoszech, organizuje liczne wieczorne i weekendowe spotkania poświęcone wyjaśnianiu spraw duchowych oraz podróże do Izraela. Przez dwadzieścia lat z pasją oddawał się kapłaństwu, a teraz, w inny sposób wciąż mówi o Bogu.
opr. aś/aś