O problemach, jakie rodzi akceptacja stylu myślenia buddyjskiego w kręgu kultury zachodniej
Żyjemy w cywilizacji, w której nie tylko część wychowanków, lecz także niektórzy dorośli, a nawet wychowawcy, ulegają modnym poglądom o „potędze” myślenia. Sugerują oni, że myślenie nie musi polegać na analizowaniu rzeczywistości. Nie musi się z nią w ogóle liczyć. Tego typu postawy są przejawem zaburzonej subiektywności i ucieczki od prawdy. Są przejawem myślenia według logiki „prywatnej”, typowej np. dla ludzi uzależnionych, którzy używają umysłu po to, by tworzyć system iluzji oraz by przeczyć faktom. Niestety również w naszym kraju wiele wydawnictw, rozgłośni radiowych i telewizyjnych promuje osoby i środowiska, które posługują się umysłem głównie po to, by żyć w świecie subiektywnych fikcji, a nie w świecie obiektywnych faktów. Typowe dla tych ludzi jest odwoływanie się do mentalności Dalekiego Wschodu, a zwłaszcza do poglądów buddyzmu. Nie jest to zjawisko przypadkowe. W przeciwieństwie bowiem do chrześcijaństwa, które jest religią historyczną i które uczy korzystania z umysłu po to, by analizować rzeczywistość, buddyzm jest systemem, który wyrasta z legendarnych opowiadań i który uważa umysł za twórcę rzeczywistości. Europejscy zwolennicy buddyzmu traktują ten system w sposób wybiórczy oraz unikają mówienia o jego istocie. Cytują wyrwane z kontekstu wypowiedzi, które są niemal zgodne z Ewangelią. W ten sposób szukają kolejnych wyznawców buddyzmu. Warto zatem przyjrzeć się bliżej temu, czego uczy buddyzm i w jaki sposób traktuje ludzki umysł.
Według buddyzmu wszystko, co istnieje, jest wymysłem „nieoświeconego” umysłu. Buddyzm twierdzi, że to, co widzę z okna mojego pokoju, jest jedynie iluzją. Naprawdę bowiem nie istnieją ani domy, ani drzewa. Nie istnieją ani ludzie, ani więzi między nimi. Nie istnieje moje doświadczenie, ani moje cierpienie. Ja sam też nie istnieję. Moje „ja” jest jedynie wytworem mego zaburzonego myślenia. Dopóki ulegam takiej iluzji jednostkowego istnienia, jestem skazany na sansarę, czyli na cierpienie, na przedłużanie dramatycznego cyklu życia i śmierci. Jedyną szansą na wyzwolenie się z tej tragicznej sytuacji jest według buddyzmu zobojętnienie, a szczytem mądrości jest rezygnacja z myślenia. Temu właśnie ma służyć medytacja, joga, praktyki zen. Walijski filozof, John Snelling, sekretarz Buddhist Society, badacz, znawca i jednocześnie wielki zwolennik buddyzmu, który od kilkunastu lat żyje w jednym z angielskich klasztorów buddyjskich, wyjaśnia, że Budda „powędrował w świat, aby poszukać rozwiązaniu problemu cierpienia, co równałoby się odnalezieniu drogi wyzwolenia z bolesnego ciągu cyklicznego istnienia” (Buddyzm, Poznań 1999, s. 26).
Ostatecznym celem duchowości buddyjskiej jest zatem ucieczka od istnienia. „Duchowe poszukiwania Siddharthy osiągnęły swój punkt kulminacyjny pod Drzewem Bodhi. Gdy utrzymywał się w stanie koncentracji, jego umysł stał się cichy i jasny jak lustro. Sddhartha musiał zrozumieć, że sam również został schwytany przez ślepy proces. W rzeczywistości był on konstruktem fikcyjnym. Kiedy Budda to pojął, zniknął jego olbrzymi ciężar. Nareszcie był wolny. To była nirwana” (s. 28-29). J. Snelling wyjaśnia bliżej naturę nirwany: „identyfikacja z „ja” ustała. W rzeczywistości wszelka chęć istnienia jako osoby - lub istnienia w ogóle - również ustała. Złudzenie zastąpiła klarowność. Cykliczna egzystencja, narodziny i śmierć, zostały przekroczone” (s. 82).
Dopiero w kontekście nirwany można prawidłowo zrozumieć buddyjską doktrynę o reinkarnacji. Wbrew typowym w kręgach europejskich przekonaniom, reinkarnacja nie oznacza ponownego istnienia danego człowieka. Nie jest też wyrazem tęsknoty za życiem. Przeciwnie, reinkarnacja jest dla buddysty największym nieszczęściem. Buddysta wierzy, że człowiek „nieoświecony” jest nie tylko ofiarą bolesnej iluzji o własnym istnieniu, ale pogrąża w podobnej iluzji także innych ludzi. Tymczasem „istnieje po prostu sansara, cykliczny bieg świata i ucieczka od niej. Uważa się często, że buddyści popierają ideę reinkarnacji. Nie jest to ścisłe. Reinkarnacja zakłada, że jakiś rodzaj trwałej duszy lub istoty, przenosi się z ciała do ciała w miarę upływu czasu. Jak już jednak widzieliśmy, Budda odrzucił istnienie jakiejkolwiek duszy, która mogłaby się reinkarnować. To, co uznał, było nieco inne, a możemy to nazwać ponownymi narodzinami. Utrzymuje się, że istnieje związek przyczynowy między jednym życiem i następnym. Nic nie jest jednak przekazywane w tym przejściu, następne życie to życie kompletnie nowe. Jednak postać, jaką przybiera, zostaje uwarunkowana przez życie poprzednie. Przypomina raczej bilę bilardową sunącą po zielonym filcu stołu. Uderza w inną bilę, a ta pędzi z szybkością i w kierunku, który po części zależy od pierwszej bili (a także od innych, przypadkowych czynników), ale nie przejmuje od niej niczego materialnego czy istotnego. Inną analogią jest przenoszenie się płomienia z jednej świecy na drugą” (s. 76).
Buddyzm podaje określone normy moralne, np.: nie zabijaj, nie kradnij, unikaj współżycia seksualnego, nie kłam, nie spożywaj alkoholu, nie wyrządzaj krzywdy ani samemu sobie, ani nikomu innemu. Jednak zasady te odnoszą się tylko do tych wyznawców, którzy nie są jeszcze „oświeceni”. Powyższe normy nie wynikają bowiem z szacunku czy miłości do kogoś, lecz jedynie z przekonania, że zachowując takie zasady, człowiekowi łatwiej jest unikać bodźców czy przeżyć, które podtrzymują w nim iluzję jednostkowego istnienia. „Oświecony” Budda nie musi już respektować norm moralnych. Nie musi powstrzymywać się od zadawania cierpienia. Przeciwnie, opuszcza własną żonę i małego synka. Nie jest to jednak akt okrucieństwa czy zaniedbania z jego strony, lecz rezultat „odkrycia”, że żona i syn w ogóle nie istnieją. Przekonanie o ich istnieniu było iluzją „nieoświeconego” wcześniej umysłu Buddy.
Można logicznie opisywać buddyzm. Można precyzyjnie przedstawiać jego założenia i konsekwencje. Można cytować wypowiedzi Buddy. Można wykazywać, jak wiele zawierają one sprzeczności, ogólników i pustych sformułowań. Ale z buddyzmem nie można logicznie polemizować. Konsekwentny wyznawca buddyzmu nie może bowiem podjąć jakiejkolwiek dyskusji. Podejmując taką próbę, pogrążałby się jedynie w iluzjach „nieoświeconego” umysłu. Buddysta to przecież ktoś, kto uwierzył, że nic nie istnieje. Ani jego rozmówca, ani on sam. Nie istnieje ani sansara, ani nirwana. Nie istnieje ani rzeczywistość, ani nicość. Nie istnieje nawet Budda. On stał się buddyjskim prorokiem i mistrzem właśnie dlatego, iż jako pierwszy z ludzi osiągnął stan „oświecenia”, czyli odkrył, że jego jednostkowe istnienie było złudzeniem. Buddyjskiego mnicha o imieniu Bodhidharma, „przedstawiono cesarzowi chińskiemu Wu z Liangu, który zapytał o sens nauk Buddy. Wielka pustka, w ogóle nic świętego - odparł Bodhidharma. Wtedy cesarz zapytał: Kto stoi przede mną?, na co Bodhidharma odpowiedział: Nie wiem. Bodhidharma pozostawił zakłopotanego cesarza i spędził wiele lat, medytując przed pustą ścianą w klasztorze Shaolin” (s. 149-150).
Podejmowanie dyskusji z buddyzmem przypomina podejmowanie dyskusji z człowiekiem chorym psychicznie. Aby chory mógł podjąć z kimś racjonalną dyskusję, musiałby uwolnić się z choroby, w której tkwi. Podobnie jest w przypadku buddysty. Aby mógł on poddać logicznej analizie system, w który uwierzył, musiałby przestać być buddystą. Musiałby sprzeciwić się Buddzie, który „ze współczucia nauczył prawdziwej doktryny w celu porzucenia wszelkich poglądów” (s. 94). Zachwyt nad buddyzmem niektórych środowisk w cywilizacji Zachodniej pokazuje, jak dalece może zostać wypaczony ludzki umysł, jeśli człowiek potraktuje go jako twórcę, a nie jako sługę rzeczywistości.
Tekst ukazał się w Tygodniku Diecezji Radomskiej "Ave" nr 42 (1999)