Refleksje trapisty żyjącego w Maroko - kraju muzułmańskim
Krzysztofowi Śliwińskiemu z Maroka
I. To prawda, żywię się nimi od dłuższego czasu. Ich tomy wierszy jeżdżą ze mną po świecie tak jak Biblia i Reguła św. Benedykta. Ale czy to grzech, skoro pozwalają mi nazwać?
II. Parafraza z pierwszego1 : "Skąd mnie, Słowianinowi, do sprażonych okolic?" Nie, nigdy nie interesowałem się islamem. Pociągała mnie raczej kultura i literatura żydowska. Urodziłem się w domu, którego dawni mieszkańcy zginęli w dołach przy miechocińskim cmentarzu albo za browarem Tarnowskich. Natomiast to, że w okolicznych wioskach siedzieli dawniej jeńcy tatarscy, i stąd ich gwałtowny charakter i zwady z chłopami z królewszczyzn, jak opowiadał mój ojciec - było dobre dla stworzenia jeszcze jednego literackiego mitu. Albo majowa wizyta w Kruszynianach... W zielonym meczecie stawianym według wzorów chrześcijańskich cieśli. To jednak za mało na wytłumaczenie. W armii mojego państwa nie było już pułku tatarskiej jazdy etc. Spod orła w klasie patrzyła na nas twarz Gomułki - twarz małomiasteczkowego organisty.
III. W 1995 wylądowałem w Casablance. Potem pociągiem do Fezu. Co mogę powiedzieć? To nie wybór i nie wygnanie, ale powołanie, które pewnie mieści w sobie i te dwa stany. Ale to głęboko, na dnie duszy. Rozprawianie o tym pod potężnym słońcem, w otoczeniu nowych zapachów i mięty, nie jest dobre ani mądre. Jeszcze za krótko, jeszcze zbyt to świeże, chociaż przygotowania trwały tyle lat. Fakt - mnisi praktykowali dawniej "xeniteię" dla dobra duszy, wybierali dalekie miejsca, nie znając języka, a poduczywszy się nieco mowy, znów szli dalej na spotkanie obcego. Św. Bazyli mówi do Grzegorza z Nazjanzu: "Oddalić się od świata to nie odejść fizycznie, ale przeciąć związki sympatii, które jednoczą ciało z duszą, to być bez miasta, bez domu, bez własności, bez środków do życia, bez spraw, bez społecznych relacji, bez pragnienia nabywania ludzkiej nauki, być gotowym przyjąć w sercu ślady, jakie w nim wyrysują Boże pouczenia." Czyli inaczej - niekoniecznie trzeba ruszać się z miejsca. Wystarczy być pewnie zdanym na Boga.
IV. W 1996 wróciłem do Polski załatwiać papiery do Algierii. W miesiąc po moim wyjeździe Islamska Grupa Zbrojna porwała moich braci z algierskiego Tibhirine. W maju zostali zgładzeni. Ciała ukryto, głowy w worze zawieszono na drzewie pod Medeą. Wtedy został otwarty testament Christiana de Chergé. "I ty, przyjacielu ostatniej minuty" - zwracał się do swojego zabójcy... Ibu Abbâs naucza: "Posłany mówił, iż najgorsi między nami to ci, którzy nie przyjmują upadków i przeprosin i nie przebaczają grzechu." W grupie siedmiu zamordowanych trapistów znalazł się Bruno Lemarchand - przełożony z Fezu, który na krótko przyjechał do Algierii.
V. Teraz więc myślę o wygnaniu. Stąd cytat z drugiego (tym razem chodzi o Josifa Brodskiego) : "Jeżeli wygnanie przynosi jakiekolwiek korzyści, to z pewnością uczy pokory... przyspiesza profesjonalny skądinąd pęd - lub dryf - ku odosobnieniu, ku widzeniu absolutu: ku stanowi, w którym człowiek zostaje sam ze sobą i z własnym językiem... Wygnanie z dnia na dzień przenosi nas tam, dokąd normalnie dochodzilibyśmy przez całe życie." "Język" - to nie polski, nie francuski i nie arabski. To ułomna komunikacja z Bogiem, teraz jeszcze bardziej ułomna. A na wszystkie ostre pytania św. Antoniego z pustyni Anioł odpowiedział krótko: "Antoni, zajmij się samym sobą." I tak też trzeba zrobić.
VI. Za ogrodzeniem z cierni i bambusa. Wtłoczeni ze swoim jednym hektarem między ogrody sąsiadów, w dawnym hoteliku dla robotników budujących linię kolejową Rabat - Fez - Marakesz, blisko szkoły podstawowej i dwóch liceów, brama w bramę z kliniką okulistyczną. Wyznawcy Tego, który przez Arabów-chrześcijan nazwany jest Yoshu, a przez muzułmanów Issa. Ten pierwszy poniósł śmierć na krzyżu, jest Synem Bożym i Mesjaszem, zmartwychwstał, zasiada po prawicy swojego Ojca. Ten drugi jak żaden inny prorok otrzymał w Koranie tytuł "Mesjasza". Został skazany, ale nie ukrzyżowany, gdyż Bóg cudownie Go ocalił. Stworzony bez ojca jak Adam, ale Adam nie jest nazwany Słowem Boga. Ma szczególne miejsce w pochodzie 124 000 proroków przed Mahometem, z których trzystu trzynastu powierzono specjalną misję. Dwie różne osoby czy ten sam Jezus? W kaplicy w Tibhirine, którą odwiedzali także muzułmanie, Chrystus na krzyżu przedstawiony jest w wielkanocnej szacie, a rany na rękach i nogach zakrywają gwiazdy.
Po co tu jesteśmy? Niby Ludzie Księgi, a przecież bardziej zwracający uwagę na osobistą przyjaźń z Jezusem. Jąkający się, gdy muzułmanie żądają dokładnej listy osób (isnad) przekazujących nam przez wieki Ewangelię. Uważani za aktywnych, za ludzi działania - nie modlitwy. Wreszcie za Francuzów przede wszystkim. To wiele zmienia. To znaczy też, że jesteśmy bogaci i może przez dziwactwo lub z innym ukrytym zamiarem chodzimy w wytartych piaskowych habitach. Lecz kim my takim jesteśmy, żeby zadawać sobie pytanie, co ludzie o nas myślą? "Zajmij się sobą, Antoni." Tak też mówi Papież: "Pierwszym zadaniem życia konsekrowanego jest ukazanie wielkich dzieł, jakich Bóg dokonuje w ułomnej naturze osób powołanych. Bardziej niż słowami osoby konsekrowane dają świadectwo o tych wielkich dziełach wymownym językiem życia przemienionego, zdolnego zadziwić świat" (Vita consecrata). Tekst zawstydzający i ogromnie wymagający, a skoro tak, to i pewnie mówiący prawdę. Szkoła św. Bernarda, do której należymy, wymaga, aby cysters szukał prawdy w sobie samym i swoim bracie. Jest to warunek zbliżenia się do Boga. I lepiej jeszcze, żeby nie oceniał sam siebie, ale przystał do tego, kto postępuje właściwie. A jeszcze lepiej, jeśli swoją przewodniczką uczyni Regułę.
Nie jesteśmy misjonarzami, katechetami, nie prowadzimy tu dzieł charytatywnych. Chciałbym po prostu napisać: jesteśmy. Zachowujemy rytm cysterskiego życia, z godzinami pracy i modlitwy. Ale to za mało. Tak można się przechować przez całe życie, i to gdziekolwiek. Wie o tym św. Bernard, którego jeszcze raz wspomnę: "Życiem duszy jest prawda i świadomością duszy jest miłość. Dlatego nie rozumiem, jak ktoś może być uważany za żyjącego (tym bardziej w takim życiu wspólnym jak nasze), jeśli nie kocha tych, wśród których żyje..." Kardynał Duval z Algierii, biskup Clavezie z Algierii wysadzony przez bombę na progu swojego domu. Jak oni kochali tych, wśród których żyli? Trudno podsumować czyjąś miłość, dobro czyjeś, ale przecież one istnieją, nie przeszły w nicość, trwają w teraźniejszym pulsowaniu, promieniowaniu, głębokim milczeniu ich ofiary, także w słowach, w pamięci: "Nie jesteśmy ani prorokami, ani fanatykami" - mówił biskup Clavezie. "Nie jesteśmy bohaterami i wyrzutkami tego społeczeństwa. Jesteśmy tu uczniami Jezusa Chrystusa. I to wszystko. A nasza obecność w Maroku, w Algierii? Czy jest to obecność niepotrzebna, bezużyteczna? Być może. Nasze przebywanie tutaj to prezent. Prezent prawdziwej miłości od ubogiego Kościoła, który nie żyje dla siebie." A mama Krzysztofa Lebreton - najmłodszego z siedmiu zamordowanych przez GIA trapistów - przygarbiona, oparta na kosturku, gładzi mnie po głowie i mówi: "Ty jesteś teraz nasz, z naszej rodziny, słyszysz?" I jeszcze ta ogromna ciekawość ludzi, ich życia, modlitwy, kuchni i pachnideł, delikatna, ale namiętna. Bolesna, nie zaspokojona, kiedy z przeorem stoimy w piątek na ulicy, bo Guy kupuje w aptece lekarstwa, a mijają nas raz po raz grupy mężczyzn spieszących do meczetu w białych dżelabach. Kobiety w tym czasie niosą do pobliskiej piekarni płaskie chleby na drewnianych tacach. Za chwilę, przed modlitwą południową, jeden z pobożnych zacznie uroczystą lekturę 18. rozdziału, surę Siedmiu śpiących z Efezu. Ale tego możemy się tylko domyślać. I już wiemy, że nie jesteśmy stąd. Lecz nie ma powrotu. Chociaż mój rówieśnik pisze do Papieża pocztą niedyplomatyczną: "Proszę zabrać swoich misjonarzy z Afryki i Azji - kiedy milczeć wystarczy, by kłamać, mówić »wiem« jest zbrodnią." Pozostać z modlitwą o wdzięczność. Tylko wdzięczność za wszystko. Za każdy szczegół ulicy, za dymy pieców wypalających garnki, za pięknych ludzi z gór. Boże - mówię więc - niech ustąpi zdziwienie, bo ono jest niewiarą. Niech zostanie zdumienie i dziękczynienie. Potem psy przez całą noc. Można iść z dworca kolejowego i słuchać tego poszczekiwania i zawodzenia. Mijać domy, wchodzić w cień, wchodzić w ramiona Chrystusa, niedomknięte, otwarte jak księżyc tego kraju.
VII. Przed ramadanem zapisuję w notesie zasłyszane historie. Później te kartki nazwałem żartobliwie "Alphabeticonem", ale rzeczywiście są słowem do rozważenia, zapamiętania, trawienia w czas postu.
BIEDAK z Sale pod Rabatem. A właściwie dwóch biedaków. Opowiedział tę historię ojciec X., dominikanin z "La Source" w Rabacie. "La Source" to biblioteka i miejsce studiów nad islamem. Otóż ojciec X. wybrał się w odwiedziny do swojego znajomego z Sale. Biedak przyjął go serdecznie i ugościł kartoflami, ale sam nie jadł. "Dlaczego nie jesz ze mną?" - zapytał ojciec X. "Wstyd powiedzieć, ale oszczędzam - odpowiedział gospodarz. - Wczoraj zapukał do mnie biedak z prośbą o wsparcie. Nie miałem mu co dać, więc kazałem mu przyjść za trzy dni. Może uda mi się zdobyć trochę świeżych jarzyn?"
BOGACZ nieznajomy. I biedak z Sale, ten sam, znajomy ojca X. Kilka miesięcy później. Uradowany, podniecony: "Patrz, dostałem pieniądze na pielgrzymkę do Mekki!" "Przecież to ogromna suma! Wiem, że nie ukradłeś, ale..." "Dobrze ubrany człowiek w ciemnych okularach zatrzymał mnie na ulicy i wręczył pieniądze, mówiąc: »Masz, trzymaj, to na pielgrzymkę do Mekki«, po czym oddalił się."
CELESTYN I CZAPECZKA CELESTYNA. Opowiadał Jean de la Croix, mój współbrat z Fezu. Ojciec Celestyn to jeden z siedmiu zamordowanych trapistów z Tibhirine. Kiedyś, jeszcze we Francji, duszpasterz "marginesu". "Przyleciał z Algierii Celestyn. W niedzielę po nonie powiedział do mnie: »Chodź, pójdziemy na mały spacer.« Poszliśmy. Medina zatłoczona jak zwykle. Słychać muzykę, flety, bębenki, jakąś gitarę. Celestyn jakby zapadł się pod ziemię. Odwracam się, szukam, nie ma go nigdzie. Posuwam się w stronę muzyki, widzę tańczących ludzi, ale Celestyna nie ma w tłumie gapiów. Wreszcie między głowami tańczących dostrzegam rytmicznie posuwającą się jego czapeczkę. Celestyn tańczy! Muzycy przerwali dla oddechu, a jakaś marokańska kobieta chciała ofiarować Celestynowi potężną szklanicę mleka, ale odmówił. Żegnały go brawa. Poszliśmy dalej."
JEZUS. Z tradycji muzułmańskiej: "Jezus i uczniowie idą drogą. Na drodze leży zdechła suka w roju much. Uczniowie zatykają nosy, niektórzy mówią: jakież to wstrętne! A Jezus: "Patrzcie, jakie ona ma piękne białe zęby."
MAHMED z Tibhirine. Razem z Christianem przez wiele tygodni kopią studnię. Tryska wreszcie woda. "Kopaliśmy razem, jak więc sądzisz - muzułmańska to woda czy chrześcijańska?" Ale Christian śmieje się, gdy to mówi. Mahmed odpowiada: "Ty dobrze wiesz, że jest to woda samego Boga."
PROSTYTUTKA I PIES. Skąd? Z Marakeszu, Fezu, Kenitry. Czy to ważne? Opowiada Muslim: "Oszalały z pragnienia pies kręci się po placu. Prostytutka zdejmuje pantofelek, czerpie nim wodę z fontanny. Daje mu pić. Bóg przebacza jej wszystkie grzechy."
VIII. Ramadan 1997 roku zakończy się w Maroku 8 lutego. Zwolnione obroty miasta ślęczącego teraz nad Koranem. A i we mnie porzucona skrzętność, poprawność, bo cóż to znaczy: nie zmarnowany dzień? To ciągłe zagrożenie faryzeizmem w tysiącach postaci, optymalizacja w imię szacunku dla drugiego, która ostatecznie niszczy z nim spotkanie. Siedząc na niskim stołku, zdzieramy starą farbę z żelaznych drzwi prowadzących do ogrodu. W kadrze framugi, kilka centymetrów ode mnie, przeciągają rządkiem osiołki: powalany łajnem ogon jednego dotyka filcowej głowy drugiego. Niektórym na pyski założono kagańce wycięte z pomarańczowych bidonów na oliwę. W koszach niosą szmaty, zgniłe mandarynki, badyle i papierzyska - wszystko, co oszczędna Medina oddaje na śmiecie. Potem muł z "but-gazem" w specjalnym stojaku, muł z coca-colą, rytmicznie poruszająca się piramida czerwonych skrzynek. Potem znów sennie. Ramadan nie jest miesiącem pokuty, ale okresem wzmożonej modlitwy, dobrych czynów i wewnętrznych, duchowych ćwiczeń. Jeden hadis mówi: "O, synu Adama, byłem chory i nie odwiedziłeś mnie..." "Jak mogłem Cię odwiedzić, Panie, skoro jesteś Panem Światów?!" "Czy nie wiedziałeś, że skoro nie odwiedziłeś jednego z moich chorych sług, mnie nie odwiedziłeś?"
Kawiarnie zamknięte, mężczyźni na rogach ulic nie palą. W sklepikach wolno obsługuje się klientów, którzy cierpliwie czekają, aż sprzedawca skończy fragment Koranu. Ramadan jest pamiątką objawienia Koranu, zejścia Koranu z wysokiego nieba do nieba, na którym świeci księżyc i skąd Anioł Gabriel przeniósł go po kawałku Mahometowi. Długi był czas objawień. Mahomet, jak każdy mistyk, zaznał też milczenia Boga. Kiedy powtarzał to, co mówił Anioł, i kiedy doszedł do 96. sury Koranu, zdało mu się, że tekst złotymi literami żłobi mu serce. "Jesteś Apostołem Boga!" Słowo Boga Wszechmogącego i Miłosiernego stało się Księgą.
Zjawia się mały Tarik. "Mikaël, kupisz ode mnie małego sokoła?" "To drogi ptak, nie mam tyle pieniędzy." "O tak. To drogi ptak, mógłbyś go sobie wychować." Tarik trzyma ptaka mocno za skrzydła i szpony. "Ale za to daj mi trochę pomalować!" Teraz trzyma ptaka już tylko w jednej ręce. "Zostaw, Tarik, lepiej sokoły w spokoju. Nie możesz sprzedawać kanarków?" Potem przez kilka dni, kiedy idę kupować farby, biegnie za mną z grupą kolegów i ćwierka, gwiżdże jak kanarek. Czy Tarik wie, że Bóg, choć wszechmocny, nie wybiera nikogo z gniazda, nie pęta skrzydeł, ale czeka, aż człowiek ufnie złoży się w Jego ręce i będzie Mu posłuszny? I choć historia człowieka rozpoczyna się od nieposłuszeństwa i wyrzucenia z ziemskiego raju Adama i jego kobiety, to jednak Allah pozostał wierny człowiekowi, kierując nim przez Proroków. Niektórzy z nich przynieśli ludziom Księgi - jak Tora, Psalmy, Ewangelie. Zmieniane i deformowane przez wieki, znalazły się wreszcie w promieniach Koranu, w którym Bóg zawarł istotę objawień uczynionych Prorokom i obiecał Mahometowi, że będzie czuwał, aby ta ostatnia Księga nie została zdeformowana. Tarik wie o tym wszystkim, bo uczy się o Bogu i Proroku od najmłodszych lat i wiara w cud, zmartwychwstanie, triumf sprawiedliwych i poddanych Bogu nie jest dla niego niczym nadzwyczajnym. Ani to, że nad zmęczoną Marią, matką proroka Jezusa, pochyliła się daktylowa palma, ofiarując cień i posiłek.
IX. Wieczór. Głuche stęknięcie zabytkowego działa, potem przeciągłe wycie syren. Znów strzał. To z fortu zachodniego. I on włącza syreny. Droga za rzeką zapełniona samochodami, trąbią niecierpliwie klaksony, pomiędzy zderzakami aut śmigają skutery i mobiletki. Fez spieszy się na pierwszy w tym dniu posiłek. Mężczyźni siedzący na murku pod naszym domem wyciągają plastikowe worki z chlebem, jajami, oliwkami. Z worka piją też zupę, groch wybierają palcami. Siadają potem w kucki, zaciągają się głęboko papierosem. Z tarasu widzę także światło nie osłoniętej żarówki przy stajni sąsiadów, zasłonięte grubą tkaną kapą drzwi do domu, skąd dochodzą ściszone głosy, dźwięk przestawianych naczyń, wołanie na dziecko, które wymknęło się na dwór pobawić się jeszcze z psami. Islam zdaje się nam czysty, święcie prosty. Nie ma w nim rozwoju Objawienia, bo w dziedzinie dogmatów Bóg objawił wszystko na początku Adamowi - to samo co jego następcom. Koran jest nauką "na nowo" tego, co już znał Adam. Dobry Adam, bo choć skuszony przez Iblisa-Szatana upadł, ale powstał zaraz, ufny w Boże przebaczenie i miłosierdzie. Ale wybór pozostaje, wierność drodze zbawienia pozostaje, możliwość grzechu pozostaje, niebezpieczeństwo gnuśności (quud) pozostaje. To "twarzą w Twarz" islamu, ustawiczne trwanie w obecności Boga, który nosi 99 imion, a setne zna tylko On, bo jest Wiedzącym - jest ufne i choć zdaje się być napięte, wysokie, idealne, to jednak otoczone jest ludzką tradycją, silną i trudną do wydarcia: procesje z ogromnymi świecami w Mulej Idris, prośby o płodność pozostawiane przy grobowcach Marabutów. Klimat tego ramadanowego posiłku z harirą z delikatnych szalotek i pois-chiche, ciastkami nurzanymi w gotującym się miodzie, otula i nas, chrześcijan, nie tylko przywołując pamięć Bożego Narodzenia, kiedy Słowo stało się Ciałem, odwiedzin krewnych, ubogich, którzy także są oczekiwani u stołu, ale przypominając też o czymś wymagającym: o drodze z Nieba, po której schodzi w ciszy Jego Słowo. O drodze, po której idzie do Nieba człowiek ufający Bożym obietnicom zawartym w Słowie. Bo miejsce jego jest przy boku Boga.
Tego wieczoru kapituła w naszej ciasnej bibliotece. Przeor decyduje oddać 10% naszych dochodów z ogrodu i darowizn na ubogich z naszej dzielnicy. Tak każe zwyczaj rytualnej jałmużny (zaka) pod koniec ramadanu. Trzeba to zrobić bardzo dyskretnie. Św. Benedykt w 4. rozdziale Reguły, Jakie są narzędzia dobrych uczynków, poleca także: "Szanować wszystkich ludzi." Dlatego bezustannie trzeba przedzierać się przez błony, matowe szkła, mury i granice oddzielające od ludzi i od Jego serca. Dlatego mówić: jesteś Kimś większym, niż może to wyrazić moja radość z Ciebie. I ludzie też są więksi od naszego spojrzenia, myśli, ciasnego serca, z którym powinniśmy prowadzić "wielki dżihad".
X. Drogą na Algierię, potem pod górę, koło torów kolejowych położonych w wąwozie, obok slumsów nazywanych tu bidon-villes, które przycupnęły metr od podkładów i szyn. Potem już tylko pod górę. Zaorane pola, zielona dolina, ukryte za wysokim murem farmy, zapach mleka... tak pachną krowy - czerwone i nieduże. Zmęczenie. Siadamy przy wąskiej ścieżce na czerwonej ziemi. Dla muzułmanów nadszedł czas modlitwy południowej duhr. Dla nas czas seksty. Modlimy się psalmami z dużych monastycznych brewiarzy. Pochwała Boga za dzieło stworzenia - jakże piękna również w Koranie! Nie odpoczywa On siódmego dnia i to nie Adam nazywa zwierzęta - Koran to panowanie zachował dla Boga. Pod siedmioma niebami - jak mówi Księga - pod ukrytymi za dnia gwiazdami, którymi bombardowane są demony w skwarny dzień lutego. Ale za mało życia, żeby to pojąć - już czujemy naszą biedę, kiedy więcej pokazujemy rękami, niż nazywamy słowami. Jeszcze łudzimy się, że przyjdzie czas na opowiedzenie o tej zielonej dolinie, w którą wchodzą - mijając nas - kobiety w czerwonych i barwionych na fioletowo dżelabach, poprzedzane przez starego mężczyznę na ośle. Berberki, bez zasłon na twarzach, z pakunkami na głowach, z nie znanymi nam ziołami w ręku. I jedna z nich wyciąga rękę z tym bukietem, mnisi wahają się, ale ja biorę, bo chcę być stąd, jeżeli Bóg pozwoli - zawsze stąd. Może jednak nie trzeba pojmować? Raczej chłonąć, kontemplować, dotykać intelektem, tęsknić właśnie stąd do Nieba. Jak też schodzić z Góry, żyć, trudzić się, trwać na modlitwie za tych bezrobotnych z domów przy torach, dziecko wyrabiające cegły przy starej gliniance. Modlić się krótko i czysto - jak każe mnichom św. Benedykt. Modlić się za "sprawę Hioba", chociaż zajmuje ona w Koranie tylko trzy wersety. Muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wiedzą, że odpowiedź na nią jest wciąż ta sama: Bóg Jedyny - "dostateczny powód do dialogu".
Mnie tu jest bliżej do Boga. Nie tylko dlatego, że święci - Jego przyjaciele - zostawili tutaj swoje ślady: Matka Magdalena, założycielka Małych Sióstr Jezusa, od której wzięliśmy dom, Karol de Foucault który mieszkał kilka ulic dalej. Nie tylko dlatego, że pięć razy w ciągu dnia rozbrzmiewa melodia przenikająca do szpiku kości, a portier szpitalny klęka wtedy na szarym kartonie, z twarzą zwróconą w kierunku pobliskiego fortu, przez który przechodzi niewidzialny trakt na Mekkę. Bardziej z powodu nadziei, którą trzeba uzasadniać codziennym rytmem - chłopskim, wieśniaczym, nie tak znowu kolorowym - o, jak choćby wtedy, gdy na wąskiej betonowej kładce nad lustrem wody w studni oblepieni błotem, podtrzymując się wzajemnie, walimy z Tami młotami w zardzewiałe mutry przytrzymujące zalaną pompę, a z góry w okienku światła Jean-Baptiste, mały jak wiewiórka, woła: "Wyłaźcie, nie dacie rady, trzeba się pomodlić do św. Józefa..."
XI. Po raz pierwszy w marokańskim parlamencie 9 miejsc zdobyli islamscy fundamentaliści.
MICHAŁ ZIOŁO, trapista, w latach 1989-1995 duszpasterz akademicki w Gdańsku. Mieszka w opactwie DAiguebelle.
Przypis:
1. Czesław Miłosz, Osobny zeszyt.