"Panny głupie" i ich potomstwo

Artykuł z tygodnika Znak 470 (7) 1994 z cyklu poświęconemu refleksji nad kanonem kultury. Omawia problem miejsca kultury chrześcijańskiej i chrześcijaństwa w kulturze postmodernistycznej.

"PANNY GŁUPIE" I ICH POTOMSTWO

Drogom na betonowych słupach, miastom ze szkła i żeliwa,
Lotniskom rozleglejszym niż plemienne państwa
Nagle zabrakło zasady i rozpadły się.
Czesław Miłosz 

Postmodernizm jako proklamacja przypadkowości zachęcać będzie do nihilistycznej zabawy. Wobec całkowitej Bodenlosigkeit nie pozostaje nam bowiem nic innego, niż zachowywać się jak tańczący na gruzach ludzkiej cywilizacji arlekin albo stado małp, które wdarło się do British Museum połączonego z gigantycznym Supermarketem?

Skoro każda wypowiedź jest czym innym, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, skoro usiłuje nas zwieść pozorami i skoro zatem, zgodnie z radą "mistrzów podejrzeń", trzeba umieć rozszyfrować i zdemaskować pod fałszywą skórą baranka przebiegle ukrytą wilczą paszczękę, to tym samym wszelka wartość - to, co podaje się za dobro - ulegnie dekonstrukcji i jawić się zacznie jako ukryte swoje przeciwieństwo, jako anty-wartość. Ze złudzeń i naiwnej ufności budzimy się zatem do gorzkiej jawy? Oto więc "nic w płaszczu Prospera", jak pisze Różewicz, głosiciel owego rozczarowania. Brak jakichkolwiek zahamowań, brak norm i wskazań powoduje, że spadamy we wszystkich kierunkach. Oto Spadanie - znowu Różewicz, ale za Nietzschem wołającym, że po odrzuceniu Boga nie ma już upadku wertykalnego, odpadnięcia od normy przez Boga wyznaczonej, ale upadanie we wszystkich kierunkach.

Postmodernizm czytał Freuda i wie, że zdzierając maskę cnoty odkrywa kłębowisko libido, czytał Marxa i wie, że pod podszewką dobra powszechnego czai się brudny interes partykularny klasy wyzyskiwaczy... Ale inaczej niż poprzednicy, zapatrzeni w swoje idole, a więc - w naukę (rozum) i utopię postępu ("równość, wolność, braterstwo-sprawiedliwość"), postmodernizm sądzi, że dekonstrukcja "mitów fałszywej świadomości", którymi żywił się świat przeszłości, nie zaprowadzi nas ani do absolutu prawdy naukowej niezachwianej, ani do budowanej na rozumowych podstawach ziemi obiecanej, gdzie dobro i szczęście przestaną być antynomią. Obalając fałszywy absolut "naukowego" światopoglądu (utopia komunistyczna), postmodernizm dokonuje niejako oczyszczenia pola, ale wnioski z obalenia idolatrii racjonalizmu - umożliwiającej narodziny totalitarnej religii politycznej - wyprowadza całkowicie nihilistyczne. Po destrukcji fałszów zostajemy wyrzuceni w ową Bodenlosigkeit. W grę dla gry - w ludyczną "lekkość bytu", żeby zacytować Kunderę.

Albowiem dekonstruując czyjś dyskurs, a więc obalając czyjąś nieprawdę naszym komentarzem, naszą demaskatorską glossą, ustanawiamy tylko nowy dyskurs, którego to - z kolei - naszego dyskursu fałsz i nieprawdę zdekonstruuje następny interpretator. Każda dekonstrukcja podlega bowiem dalszej dekonstrukcji, każdy demaskator sam z kolei zostaje zdemaskowany... Gdyż ciąg signifiants nie ma końca, nie zatrzymuje go żadna bariera wreszcie po wielu wysiłkach osiągniętej rzeczywistości. Oto wspaniała zabawa, gdzie nie stawia oporu żaden ostateczny sens, gdzie wszystko ulega nieustannym reinterpretacjom, znak odsyła do innego znaku nie zatrzymując się na żadnym progu rzeczywistości, ześlizgując się po powierzchni bez końca, bez żadnej odpowiedzialności za prawdę i kłamstwo, za zbrodnię i bohaterstwo - te kategorie bowiem przestały istnieć, odjęto im podstawę. Oto więc hermeneutyka nihilizmu. My wsio otricajem, mówił ongiś Bazarow w Ojcach i dzieciach Turgieniewa, ale po obaleniu wszystkiego zamierzał zbudować racjonalną utopię, co, jak wiemy, zaprowadziło do Lenina. Dziś wpuszczeni jesteśmy w nieskończoność deformujących odbić lustrzanych, wszystko bowiem zostało podważone, zarówno ich dyskurs, jak i nasz rozpływają się w konfuzji. Zresztą wszystko (cokolwiek) jest cytatem z czegoś innego - z poprzedzającego dyskursu; w nieskończoność mówimy o cudzych słowach - mówiąc cudzymi słowami, każda wypowiedź jest przecież interpretacją i komentarzem, trawestacją i parodią, nawiązaniem i "dekonstrukcją" innych wypowiedzi. Wplątane w intertekstualną zależność mówienie nie posuwa naszej wiedzy - jakże byłaby ona w ogóle możliwa? - o świecie i o nas samych, ale kontynuuje wieczne falowanie powierzchni, jak znikająca zmarszczka na skórze świata, jak surfer ślizgający się po fali? Rozbawiony - póki nie zapadnie w nicość.

Powiada się zresztą, że każda próba znalezienia gruntu pod nogami w tej nieważkości stanowi ograniczenie wolności, a więc powrót do zakładających sens świata ideologii totalitarnych z prawa czy z lewa, których czas, jak ogłaszają z tryumfem mass media, już się skończył. Oto jak na popularnym afiszu reklamowym "czarni i czerwoni" ciągną każdy w swoją stronę, ale obie strony nie mają racji, trzeba być ponad wyborem, nie dać się zamknąć w żadnej "opcji". Do opcji totalitarnej zalicza się oczywiście również Kościół, "z jego doktrynalnym uporem"... Natomiast jeśli już religijność, to raczej niezobowiązująca do niczego, migotliwa i Proteuszowa parareligijność New Age... Oczywiście, można w postmodernistycznej modzie zobaczyć jeszcze jedno wcielenie - skrajne - relatywizmu: Quid est veritas? Czy pojawienie się owej nihilistycznej ludyczności na miejscu zadufanego w sobie oświeceniowego Rozumu mamy może powitać z ulgą? Albowiem "mądrość tego świata" została pognębiona? Człowiek z końca XX wieku po gorzkich doświadczeniach takich owoców europejskiego postępu jak bomba atomowa, gułag i Oświęcim byłby zatem w sytuacji odrobinę lepszej (?) niż jego pradziad skutecznie zwodzony przez miraże scjentyzmu i tryumfy racjonalistycznej utopii obiecującej pełnię szczęścia zaraz za zakrętem dziejów?


Ale świat postmodernistycznej "dekonstrukcji" dość skutecznie niszczy zmysł symboliczności, dar odczytywania prawdy przez podobieństwa, udaremnia więc znalezienie ścieżek wiodących poprzez znak do transcendencji. Jego fundamentem jest niewiarygodność. Jak szukać prawdy u kłamcy, którego każda wypowiedź jest wykrętem? W tym języku niepodobna wypowiedzieć religijnego wymiaru ludzkiej rzeczywistośóci. Chrześcijaństwo i ów narzucony zarówno przez elitarną kulturę, jak i mass media dyskurs współczesności nadają bowiem na zupełnie różnych długościach fal? Jeszcze pół wieku temu w kulturze elitarnej wypowiadali się głośni autorzy, których dzieło otwarcie odwoływało się do inspiracji chrześcijańskiej, jak Bernanos, Mauriac, Eliot, u nas Gołubiew czy Malewska. Dzisiaj w panujących - narzucanych - konwencjach niepodobna nawet sformułować podobnego dyskursu - pozytywnie twierdzącego, a więc wypowiedzi nie będącej parodią, trawestacją, tzn. przewrotnym cytatem i aluzją markującą różnicę względem pierwowzoru, czyli względem innej różnicy względem innego pierwowzoru i tak w nieskończoność odbić.

Wprawdzie (w cywilizowanych krajach Zachodu) chrześcijanie nie są prześladowani, w ramach tolerancji dla dewiantów mogą wykonywać swobodnie swoje egzotyczne obrzędy i przestrzegać dziwacznych nakazów i zakazów, ale ich status przypomina niekiedy status Indian Nawajo w Texasie... Liczni turyści odwiedzają zamienione w dobrze prosperujące muzea miejsca kultu, tak jak ogląda się świątynie Azteków? Katedra we Florencji ma nawet zachowaną jeszcze dla rzadkich modlących się jedną z bocznych kaplic, do której portier wpuszcza niechętnie, odsiewając tłoczących się z kamerami Amerykanów... W sumie chrześcijaństwo przestaje być drożdżami i solą ziemi, owym zakwasem cywilizacji? Choć funkcjonuje bez przeszkód jako materiał dla etnografa czy etnologa, jako fragment dziedzictwa, o którym dowiadujemy się w szkole, oglądając filmy oświatowe.

Ten stan rzeczy stał się powodem utrapienia wielu chrześcijan bijących się w piersi w poczuciu winy, iż nie umieli trafić do serc współbraci. Aggiornamento i Sobór Watykański II miały tu spowodować przełom, Kościół miał oto znaleźć klucz do człowieka XX wieku, klucz zgubiony wskutek skostniałego konserwatyzmu XIX-wiecznego porewolucyjnego Kościoła restauracji, uporczywie podtrzymującego sojusz ołtarza i tronu, zapominającego o ucisku klasy robotniczej itp.

Czytelnicy polskiej prasy katolickiej z lat sześćdziesiątych żywili się artykułami zwiastującymi głębokie przemiany i odnowę, oto skończyły się czasy inkwizycji i ciemnogrodu, Kościół od dziś wkroczył na ścieżkę nowoczesności pogodziwszy się ze światem i z oświeconymi intelektualistami - raduje się więc z powodu odnalezienia zagubionych owieczek. Na łamach owej prasy pojawiły się owe zagubione owieczki - wątpiące, niewierzące...

Otwarcie na świat - a w Polsce w dodatku szczególna koniunktura polityczna: Kościół jako osłona - spowodowało wkroczenie w obszary chrześcijaństwa tak licznej i dynamicznej gromady katechumenów i nie całkiem odnalezionych owieczek, że tożsamość wspólnoty wiernych uległa poniekąd rozmyciu? Na gody zapraszano wszystkich? Tłumy wiwatujące bez różnicy? Takie chwile entuzjazmu Niedzieli Palmowej z głośnym Hosanna przeżywaliśmy z okazji pielgrzymek "polskiego" Papieża. Radowaliśmy się z odnalezionej jedności robotników i intelektualistów, wierzących i wątpiących pod wspólnym sztandarem "Solidarności". Chwalebna skądinąd idea ekumenizmu rozumiana bardzo szeroko spowodowała niejaki zamęt w głowach? Stąd Veritatis splendor - pod naporem owych tłumów - z trudem się przebijała? Szacunek dla indywidualnej drogi do wiary, inspirowany miłością bliźniego i przypowieścią o kąkolu i pszenicy ("niech rosną razem aż do żniwa") zaowocował sui generis permisywizmem, w którym białe i czarne powoli stapiało się w niewyraźną szarość. Katolicy, zafascynowani dialogiem, zachwyceni dopuszczeniem do elitarnych salonów, w których niekwestionowane autorytety literacko-artystyczne ustalają normy moralne dla opinii publicznej, zawstydzili się nadmiernej prawowierności, obawiając się, aby nie urazić braci ateistów archaicznymi poglądami np. na dopuszczalność pornografii w mass mediach czy święte prawo do aborcji, ten fundament ideologii permisywnego hedonizmu? Kościół, który służył jak we wczesnym średniowieczu za osłonę przed najazdem komunistycznych Hunów albo za parawan dla działalności politycznej, po częściowym wycofaniu się nomenklatury ze sfery publicznej (a zwłaszcza symbolicznej pod hasłem "wasze ulice, nasze kamienice") przestał być niezbędny dla wielu jego dość gorliwych uprzednio użytkowników: myślę np. o licznych choć, jak się okazało, nieraz dość przypadkowych uczestnikach nie tylko uroczystych nabożeństw za ojczyznę, ale i Tygodni Kultury Chrześcijańskiej. Powoli zaczęło się okazywać, że "czarni" jednak zagrażają "wolności kultury", że szpony klechów duszą swobodę jednostki, jej prawo do nieskrępowanego wyzwolenia... Klimat ekumeniczny oznaczał bowiem co innego w rozumieniu "ciemnogrodu i fundamentalistów", a co innego w interpretacji "katechumenów". Tutaj tytułem anegdoty wydarzenie z ostatnich miesięcy, ilustrujące owe odmienne rozumienia ekumeniczności: pewien sponsor, hojnie choć nie bez pewnej łatwowierności wspierający pisarzy, w momencie gdy ośmielił się wstrzymać rozpowszechnianie będącej poniekąd jego własnością - bo przez niego sfinansowanej (być może zbyt pochopnie!) - publikacji literackiej pochwalającej postawy homoseksualne, doczekał się gromkiego potępienia ze strony zarządu PEN-Clubu i powszechnych oskarżeń o tłumienie wolności sztuki, jakby był nieomal agentem Chomeiniego...


Ale obok rozmywających tożsamość chrześcijaństwa w laickiej, postmodernistycznej europejskości nazbyt ekumenicznych "sympatyków" katolicyzmu, "którzy nie wierzą w Zmartwychwstanie", na drugim biegunie możemy znaleźć gorliwych, choć nie zawsze wierzących klerykałów, co dla scementowania własnego obozu politycznego używają religii jako narzędzia dojścia do władzy... Kościół jawi im się, wzorem Maurrasa ("jestem katolikiem ateistą", powiadał), nie tylko jako gwarant tradycji i organicznej spoistości narodowej wspólnoty - co samo w sobie nie budziłoby zastrzeżeń - ale - co już wywołuje głęboki niepokój - jako gwarant wspólnoty budowanej przede wszystkim na odrzuceniu obcego, na etnicznym egoizmie i jako znakomite alibi dla "Polaka-katolika", aby nienawidził bliźniego swego... A zwłaszcza sąsiadów. Na niby-ekumenizm, bez ojczyzny i bez zadomowienia, klerykał-ateista odpowiada tedy egoizmem polskiej "racji stanu" ubranym we frazeologię narodowo-religijną i w wyrazy przywiązania dla Kościoła jako zdyscyplinowanej i socjotechnicznie bardzo skutecznej instytucji... Powołując się na Jana Pawła II, skłonny więc będzie traktować go jako idola narodowego, a nie głosiciela powszechności Kościoła, odpowiedzialnego za całą rodzinę ludzką.


Nie budźmy więc nostalgii za chrétienté (Maritain), czyli za światem chrześcijańskim, gdzie wiara jest raczej odziedziczona niż wybrana z nawrócenia serca, gdzie dobry biskup i dobry król dbają wspólnie o zbawienie duszy powierzonych swojej opiece owieczek, używając środków ubogich (to biskup) i środków bogatych (król) dla nakłonienia opornych: przymuszanych do wejścia. Konfuzja sacrum i profanum przyniosła Kościołowi wiele nieszczęść, często mieczem chrystianizowana Europa przyjęła Ewangelię, dość powierzchownie przestrzegając rytuału i chwaląc Pana raczej ustami niż sercem, zachowując raczej posty niż przykazania... Dziś płacimy za to wysoki rachunek: stając wobec konieczności ponownej ewangelizacji, opartej na posłaniu i wezwaniu do serc bardziej niż na pomocy instytucji państwowych i naśladowaniu sąsiada, który coraz częściej ogląda video i filmy porno, niż chodzi na nieszpory. Jak przetrwamy tu, w Polsce, próbę ognia, ufając w zwycięstwo nie tyle w następnych wyborach, ile w królestwie niebieskim?


W styczniu 1993 na wystawach księgarń francuskich pojawił się, przyjęty przez Kościół i ogłoszony jesienią 1992, rzymski Katechizm - to, że do dzisiaj (maj 1994) wierni w Polsce pozbawieni są nowego sformułowania depozytu wiary Kościoła, daje wiele do myślenia. Ale są to bardzo gorzkie refleksje.

JAN PROKOP, ur. 1931, prof. dr hab., wykładowca WSP w Krakowie, pisarz, krytyk i historyk literatury, tłumacz. Publikował w czasopismach specjalistycznych i tomach zbiorowych, a także m.in. w "Tekstach", "Twórczości", "Tygodniku Powszechnym", "Znaku", "Zapisie", "Kulturze" paryskiej i periodykach "drugiego obiegu". Wydał tomy eseistyczno-krytyczne i historycznoliterackie, m.in. Euklides i barbarzyńcy (1964), Lekcja rzeczy (1972), Żywioł wyzwolony. Studium o poezji Tadeusza Micińskiego (1978), Szczególna przygoda żyć nad Wisłą (1985), Universum polskie (1993), Parole partisane (1993) oraz zbiory wierszy i opowiadań.



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama