Czy w naszych czasach zdrowie nie stało się przypadkiem religią dominującą? Recenzja książki: Manfred Lutz - "Szczęście w pigułce. Kiedy troska o zdrowie staje się chorobą".
Według autora „książka ta jest prowokacją (...) Jest ona również pozwoleniem na serdeczny śmiech w świętych halach realnie istniejącej religii zdrowia” (s. 7). Bo niemiecki psychiatra i teolog diagnozuje współczesną chorobę-herezję: „Bezsprzecznie mamy nową religię — religię zdrowia” (s. 16). Niby to słyszeliśmy, niby to wszystko wiemy, ale czy rzeczywiście? Niby nie wyznajemy religii zdrowia, ale przecież chcąc nie chcąc przesiąkamy jej wszechobecnymi rytuałami (s. 243: „nie mogę wysiąść z pociągu mojego czasu”). Dopiero gdy zdecydujemy się na terapię wstrząsową zaproponowaną przez Manfreda Lütza, i nie uciekniemy przed ironią chłoszczącą niemalże bezlitośnie nienawykłe do satyry uszy, i nie obrazimy się na czarny (miejscami brutalnie) humor, od którego aż gęsto jest na pierwszych stu stronach tej znakomitej książki, w końcu łuski spadną nam z oczu. Bo niby to wiedzieliśmy, niby nie oddawaliśmy czci współczesnemu bożkowi, a jednak...
Więc z zapartych tchem trzeba przebrnąć przez ten zabawnym, żywym i błyskotliwym językiem pisany pierwszy rozdział, choćby po to, żeby samemu sobie udowodnić, że potrafimy jeszcze śmiać się, w przeciwieństwie do wyznawców religii zdrowia, którzy żyją „w cieniu zagrożenia karą śmierci”, a wtedy „poczucie humoru z pewnością nie ma racji bytu” (s. 10). Nawet jeśli jeszcze nie wierzy się, że Lütz pisze poważnie, choć dowcip pogania tu dowcip, nawet jeśli oskarża się autora o to, że buduje przesadną metaforykę religijną w jednym celu — by jak w soczewce uwypuklić absurdalność pogoni za szczęściem upatrywanym w zdrowym ciele (s. 16: „Jeśli dzisiaj w ogóle coś jest otoczone kultem, wypraszane w modlitwach i wypełnione ofiarami pokutnymi wyciskającymi pot, to tym czymś jest zdrowie. Nasi przodkowie budowali katedry, my budujemy kliniki. Nasi przodkowie padali na kolana, my robimy skłony tułowia. Nasi przodkowie ratowali dusze, my nasze figury”). Bo przecież w końcu czytelnik przetrze otwarte ze zdumienia oczy, jakby chciał powiedzieć: „niby to wiedziałem, ale teraz dopiero pojąłem”. Bo dzięki temu językowi kabareciarza (tak, Lütz występuje również w kabarecie) i publicystycznej ikrze skuteczność zastosowanej przez psychiatrę interwencji rośnie, a zza przyjętego stylu wychynęła w końcu naga prawda: nawet jeśli w zdesakralizowanym społeczeństwie wszystko wydaje się być areligijne, to może jednak mamy do czynienia z nowym bożkiem, który nie przestaje nim być pomimo tego, że jego czciciele deklarują się co prawda jako niereligijni, ale już w praktyce w jakimś nieświadomym pragnieniu życia wiecznego katują się ćwiczeniami arcyascetycznymi i poświęcają to, co najcenniejsze w ucieczce przed poczuciem winy, że wciąż jeszcze za mało wykonali „dobrych uczynków” zbliżających ich do szczęścia.
„W systemach totalitarnych (...) prawdę można mówić tylko w formie satyry, a zdrowie sprawuje władzę totalitarną z siłą surowej poprawności politycznej” (s. 9/10). Wydawało się, że to musi nudzić — prawie połowa książki w formie iskrząco-kpiarskiego znęcania się nad nową religią. A jednak nie męczy, więcej: co strona to nowe objawienie, raz po raz czytelnik przeciera oczy ze zdumienia albo jakby właśnie się budził, kiedy autor książki Bóg. Mała historia Największego prześwietla stereotypowe klisze. Dla przykładu: medycyna miałaby być w myśl modnych newage-owych oczekiwań holistyczną, ale nigdy taką nie będzie; osobisty styl życia wbrew pozorom ma znikomy wpływ na zdrowie; wydłużenie się średniego wieku życia zawdzięczamy raczej rozwojowi higieny poporodowej niż postępowi medycyny; z wiekiem ludzie nie tracą sprawności intelektualnej, ewentualnie pamięć (ale już nie mądrość!); w końcu rozprawia się również z neoplatońskim komunałem, jakoby chrześcijaństwo zainteresowane było tylko duszą, a nie ciałem (s. 108: „na temat katolicyzmu istnieje tak wiele stereotypów, że jest on jednym z najbardziej tajemniczych wyznań religijnych zachodniego świata”). Lütz krytykuje medycynę, która chciałaby sobie rościć prawo do wszechwiedzy albo którą ludzie za taką chcą uważać (s. 101: „Stwierdzenie, czy nastąpiła śmierć mózgu, leży w gestii lekarza. Jednak medycyna nie posiada kompetencji fachowych, aby ustalać, czy śmierć mózgu oznacza śmierć człowieka”), odsłania też prawdę o tym, że służba zdrowia w ogóle nie radzi sobie z sytuacjami granicznymi człowieka, np. śmiercią: „w sanktuariach religii zdrowia, dumnie prezentujących się szpitalach, umieranie jest w końcu katastrofalnym niepowodzeniem całego projektu, przykrością nie do pomyślenia dla wszystkich niezmordowanych starań, po prostu awarią” (s. 102).
Religia zdrowia jest w stanie podporządkować wszystko jednemu celowi, nawet seks czy śmiech „uprawia” się nie dla radości, ale w celu poszukiwania zdrowia. Z kolei uznanie, że zdrowie jest „najwyższym dobrem” pociąga konsekwencje także w dziedzinie gospodarczej (najdroższa religia świata!) i politycznej (politycy nie odważą się głośno powiedzieć, że państwa nie stać na kult takiej religii). W każdym razie wadliwe wydaje się samo założenie: że zdrowie jest czymś, co można sobie samemu stworzyć. „Możliwość stworzenia zdrowia i człowieka, utrwalona w formie obrazu, jest monstrancją religii zdrowia, najświętszą świętością, która przybrała materialną postać” (s. 88), co powoduje, że wystarczy pokazać obrazek dziecka poczętego metodą in-vitro (w przyszłości: sklonowanego), by uciąć wszelkie dyskusje w tym temacie. Również aborcja i eutanazja stanowią konsekwentne prawdy wiary „religii zdrowia”: „Wewnętrzna logika się zgadza: jeśli w ramach szeroko rozumianego stwarzania — przez sztuczne zapłodnienie — można »produkować« ludzi, to niby dlaczego nie wolno ich później »likwidować«?” (s. 84); „dzisiaj do katedry zdrowia dołącza się zwornik: temu, kto nie jest definitywnie zdrowy, piękny lub seksualnie zaspokojony, religia zdrowia proponuje precyzyjnie zainscenizowane rekwiem. Za pomocą tych samych środków, którymi daremnie obiecywano stworzenie zdrowia, umożliwia się teraz przynajmniej ostateczne pożegnanie z życiem” (s. 66).
Śmiech śmiechem, ale radości w religii zdrowia brak: „ponieważ pomoce oferowane przez nowoczesną medycynę nawet w najmniejszym stopniu nie zaspokajają przeładowanych religijne tęsknot, osiągany rezultat nie ma nic wspólnego z radością życia. Jej miejsce zajmuje raczej całkowita frustracja” (s. 106). Jeśli więc „religia zdrowia” nie spełnia nadziei na radosne życie, co w takim razie proponuje autor? Właśnie chrześcijaństwo, po którym dzisiejszy świat niewiele się spodziewa w kwestii zdrowia, ma przyjść z pomocą — przekonuje Lütz w drugim rozdziale książki. Teolog z Niemiec wychodzi od faktów Wcielenia (Bóg staje się ciałem!) oraz Zmartwychwstania (Bóg ma na wieki ciało!), które niesamowicie dowartościowuje cielesną egzystencję człowieka: „sensowne wydaje się przypuszczenie, że religia, która przez dwa tysiące lat zabraniała gardzić ciałem, będzie miała ciekawe poglądy na temat zdrowia” (s. 115). Chrześcijaństwo nie podpowiada nowych treści, ale formę dbałości o zdrowie, ustawiając je w szerszej perspektywie razem z życiową radością i zbawieniem duszy, a przez to też sprawiając, że w stosunku do zdrowia ciała przyjmuje się realistyczne podejście pozbawione współczesnego złotocielcowego „zadęcia”.
Kolejny rozdział odpowiada na pytanie, jak dłużej cieszyć się życiem. Tutaj chrześcijaństwo okaże się rzeczywiście zbawienne: jeśliby przyjąć punkt widzenia religii zdrowia, okazałoby się, że jedynie niewielkie wycinek czasu życia nadawałby się do tego, by nim się cieszyć (jakieś 9,82%, tyleż skrupulatnie co dowcipnie wylicza autor), tymczasem dzięki chrześcijańskiej perspektywie również sytuacje graniczne, a więc okresy niepełnosprawności, choroby i cierpienia, bólu i starości, ba! nawet umierania nie są nieistotne dla ludzkiego szczęścia! Dlatego nie należy przed nimi uciekać: „każdy człowiek przeżywa je w pewnym momencie życia jako bolesne granice swojego istnienia i to, w jaki sposób do nich podchodzi, decyduje o wszystkim — o tym, czy dane życie będzie egzystencją udaną, czy nie” (s. 135). Jeśli bowiem człowiecze poszukiwanie szczęścia nie ma okazać się jedynie bujaniem w chmurach, nie można abstrahować od rzeczywistości: „W istocie radość nie ma nic wspólnego z abstrakcją, utopią i czystą teorią” (s. 137), a prawdziwe życie „ma charakter całościowy. Na szczęście graniczne sytuacje ludzkiej egzystencji mają ów intensywny smak całościowej rzeczywistości” (s. 138). Autor książki Szaleństwo! Leczymy nie tych, których trzeba podaje exempla znanych osób ze świata nauki i kultury oraz nieznanych nam, a znanych sobie osobistości, które stanowią dowód tej tezy, że graniczne okresy życia mają niebagatelny i również pozytywny wpływ na całość ludzkiej egzystencji. „Człowiek, żyjąc w ten sposób bardziej świadomie, niż czyni to zazwyczaj, jest — jeśli można tak powiedzieć — bardziej człowiekiem, a mniej maszyną, która jest przewidywalna i można ją naprawić. Człowiek zaczyna rozumieć, kim jest tak naprawdę, a mianowicie niezmierzoną, niezdefiniowaną, niebędącą do dyspozycji nikogo istotą” (s. 185).
Krótki, a przecież nie do przecenienia i bardzo uwalniający od współczesnej psychologicznej wszechobecności jest rozdział czwarty dotyczący psychoterapii i jej związku ze sferą religijną: „panuje społeczne wyobrażenie, że dzięki psychoterapii możliwe jest stworzenie wiecznej szczęśliwości. Na razie sami psychoterapeuci również nie mają nic przeciwko takiemu awansowi” (s. 187). W końcu ktoś „z branży” przedstawia zdrowe podejście do tematu — sprzeciwia się pokusie, której dzisiejszy człowiek uległ, a którego to roszczeniom psychologia nie zawsze chce odmówić: „społeczeństwo zdrowia oczekuje od psychologii usystematyzowanej teologii, dogmatyki i oczywiście duchowości” (s. 189). Rys historyczny ukazuje, jak rodząca się nauka uzależniała się od ducha czasu, w którym przyszło jej się rozwijać (np. ulegając determinizmowi). Oczywiście w świecie pozornie zdesakralizowanym psychologia wydała się móc spełnić dotychczasową rolę religii — Lütz znów więc stosuje uzasadnioną metaforykę religijną: kozetka jako nowoczesny konfesjonał, heretyckie poglądy i autorytatywne nauczanie ojców psychologii itp. „Jednak psychologia nie jest w stanie udzielić odpowiedzi na najważniejsze pytania, w każdym razie nie w taki sposób, jakiego się powszechnie oczekuje. Poglądy psychologiczne nie są prawdami, ale mniej lub bardziej pożytecznymi, rozmaitymi sposobami widzenia rzeczywistości, której nie można tak do końca pozbawić tajemniczości” (s. 194).
Jeśli nadtroska o zdrowie może przynieść szkody, tym większe niebezpieczeństwo istnieje w przypadku „chirurgii duszy” (szczególnie, przed czym przestrzega niemiecki psychoterapeuta, jest to groźne w przypadku psychotelewizyjnych guru — „taki striptease dusz jest zazwyczaj dalece bardziej odarty z godności niż wyuzdane zdejmowanie bielizny”; s. 203). Za uwłaczające ludzkiej godności należy uznać oderwanie się psychologicznych teorii (ideał psychologiczny) od rzeczywistości (konkretny człowiek) skutkujące tym, że większość ludzi uważanych jest za wymagających przejścia psychoterapii. Z kolei przedłużająca się terapia przestaje być narzędziem leczenia, a staje się światopoglądem. „Dlatego musi obowiązywać podstawowa zasada: tak mało psychoterapii, jak to możliwe, i tylko tyle, ile to niezbędne” (s. 208). Psychoterapia powinna też wyznaczyć sobie granice w odniesieniu do religii, tak żeby za ową granicą pozostawić przestrzeń wolności do zagospodarowania przez pacjenta. Nie wolno mylić roli duszpasterza i terapeuty (obowiązuje obie strony!). Porównuje Lütz-wielbiciel klasycznej muzyki aparat psychiczny człowieka do skrzypiec i wyciąga obrazowe wnioski: zadanie psychoterapeuty „polega na dbaniu o to, aby ów instrument znów był w stanie wydawać dźwięki. Jednak jedyne, co może później zrobić, to tylko ze zdumieniem wsłuchiwać się w melodię życia, która ponownie zacznie rozbrzmiewać” (s. 212), już bez jego udziału.
Do tej pory strukturę książki można przedstawić następująco: religia zdrowego ciała, która nie daje radości życia-chrześcijaństwo, które proponuje spojrzenie całościowe i umożliwia radość życia-religia duszy, która również nie ma mocy doprowadzenia ludzi do szczęścia. Ostatni rozdział w przyjętym przez autora schemacie wypadało poświęcić wskazaniu kierunku, w jakim należałoby podążać w poszukiwaniu szczęścia, tak aby — jak sam autor pisał we wstępie — „książka ta nie była tylko odosobnionym głosem opozycyjnym w stosunku do totalitarnych wymogów religii zdrowia, ale przede wszystkim wprowadzeniem do szczęśliwego życia” (s. 13). Pisarz zwraca tu uwagę na to, ażeby zamiast „spędzać” czy „zabijać” czas (który „jest nieskończenie bardziej cenny niż pieniądze” — s. 223), starać się raczej o nicnierobienie, które „jest czasem spędzonym wprawdzie bezcelowo, a jednak bardzo sensownie. To czas, w którym możemy być sobą, w którym nie musimy odgrywać żadnej roli, robić nic produktywnego, natomiast możemy przeżywać niepowtarzalny czas naszego życia” (s. 220). Taka postawa ma swoje korzenie w kulcie, bowiem wtedy „człowiek jest tylko sobą — przed obliczem Boga. Spędza tam wówczas niepowtarzalne momenty swojego życia. To samo w sobie posiada sens. O ile wszystko inne na świecie istnieje w pewnym celu, sam człowiek żyje ze względu na swoją wolę. Nie ma żadnego celu. Po prostu jest. I jest to coś, czego pragnie, co czci w kulcie” (s. 221). Tak więc zachęca Lütz do kontemplowania rzeczywistości, do smakowania czasu i życia w poszukiwaniu (rozsadzającej tamte) wieczności. „Już w tym życiu stykamy się z czymś, co wykracza poza to życie”(s. 226), jak w przypadku spotkania z transcendencją w dziewiątej symfonii Beethovena czy też w czasie słuchania Laudate Dominum Mozarta.
Autor Szczęścia w pigułce oprócz zachęty do zmysłowego przeżywania wieczności hic et nunc (s. 245: „uciekając od radości zmysłowej w stronę czysto duchowej, nie zaznaje się przyjemności, które są dla mnie ważne. Nie jesteśmy aniołami, lecz cielesnymi ludźmi...”) wskazuje również na wagę miłości i zaufania, które nie są możliwe do udowodnienia ani do wypracowania technikami: „I ten, kto myśli, że istnieją jakieś »miłosne techniki«, za pomocą których można przywołać miłość, jest w błędzie. Tak jak błędem jest myślenie, że całe życie jest swojego rodzaju placem budowy, a wszystko, co do tej budowy potrzebne, można kupić w markecie budowlanym” (s. 229). Jeśli więc miłość jawi się jako w pewnym sensie nieobliczalna, podobnie musi być z radością życia, której tamta służy. Dlatego chrześcijaństwo nie proponuje poradników czy koncepcji, ale Osobę — Jezusa Chrystusa. Dlatego i Lütz musi „rozczarować” czytelnika-konwertytę z herezji zdrowia nie podając mu gotowej recepty na życie zgodne z religią zdrowia całościowego. „Ponieważ radość życia nie istnieje w innej formie jak tylko bardzo osobistej, zrezygnowałem z podawania recept. Gdyby istniała jedna obowiązująca metoda na bycie szczęśliwym, życie stałoby się zbyteczne” (s. 239), a człowiek traciłby indywidualność i musiał podążać wytyczoną drogą. Podobnie prawdy nie da się zdefiniować słowami, lecz raczej milczeniem czy po prostu życiem: „I dlatego też odpowiedzi na pytanie o sens i zbawienie w życiu nie można przeczytać w jakiejś książce, ponieważ wyrasta ona z doświadczania życia” (s. 241).
Jednak coś proponuje nasz tropiciel współczesnych herezji: doświadczenie płynące z kontaktu ze sztuką, które może mieć również walory uzdrowienia całościowego, ponieważ „człowiek może się otworzyć na religię, i to nie tylko pod wpływem konkretnego wyznającego wiarę człowieka, ale również poprzez zetknięcie się z artystycznymi świadectwami owego człowieka, które wykraczają poza czas i w niedefiniowalny sposób sprawiają, że prawda przez cały czas jest obecna” (s. 237). (Temat piękna, które według Dostojewskiego zbawi świat, podejmował już Lütz w swojej poprzedniej książce Bóg. Mała historia Największego). Powstaje jednak pytanie, „czy Boga rzeczywiście można doświadczać zmysłowo i estetycznie? W każdym razie chrześcijanie w to wierzą” (s. 237). Czy jednak doznania wywoływane przez kontakt ze sztuką nie są iluzją? „Na to pytanie nie sposób udzielić czysto naukowej odpowiedzi. Każdy sam na podstawie własnego doświadczenia życiowego musi sobie odpowiedzieć, czy miłość kochanego człowieka uważa za produkt chemiczny, czy też za coś więcej, co egzystencjalnie wypływa z rzeczywistości” (s. 238). W każdym razie dla chrześcijan życie wieczne w Chrystusie rozpromienia już ten świat, dlatego w momentach „najwyższego cielesnego szczęścia, które w każdym życiu mogą występować jedynie czasowo, chrześcijanie mogą delektować się przedsmakiem oczekiwanego trwałego szczęścia. I to właśnie jest uzasadnieniem chrześcijańskiej radości życia i ochoty na nie” (s. 239).
Jest oczywiście Lütz pisarzem błyskotliwym, lubującym się w erudycyjnych odwołaniach do autorytetów filozoficznych, naukowych i kościelnych, porusza się swobodnie w wydarzeniach współczesnych i robi wycieczki w przeszłość (np. chętnie odwiedza Grecję). Łamie stereotypy, łączy fakty, wzbudza śmiech swoim żartobliwym stylem i pobudza do myślenia formułując liczne bon moty. Przy czym przez cały czas trzyma się na najwyższym poziomie, dzięki czemu udaje mu się utrzymywać od pierwszej do ostatniej strony zainteresowanie czytelnika, który ulega urokowi i chcąc nie chcąc chłonie również siłą rzeczy także subiektywne spojrzenie autora. Lekturze przeszkadzają dowcipne, ale niewiele mówiące na pierwszy rzut oka tytułu rozdziałów oraz przyjęta struktura piętrowa: rozdziały, rozdzialiki, podrozdziały, podrozdzialiczki. Wydaje się też, że zbyt „gęsty” skład zastosował wydawca tej książki, niepotrzebnie też polski tytuł i podtytuł (w oryginale krótkie Lebenslust) zdaje się sugerować zawężoną lekturę szerokiego spojrzenia autora. A okładka? No cóż: de gustibus non est disputandum!
Manfred Lütz, Szczęście w pigułce. Kiedy troska o zdrowie staje się chorobą, Wydawnictwo „m”, Kraków 2012, ss. 250.
Tekst ukazał się w Homo Dei (2013) nr 2 (307). Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora
opr. mg/mg