Fragmenty książki "By życie nie było smutne. Cieszyć się każdą chwilą"
ISBN: 978-83-60703-90-8
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2008
Emocje oceniają wydarzenia. Aby móc zmienić emocje, musimy dokładniej przyjrzeć się, czy nasza ocena jest zgodna z rzeczywistością. „Reagujemy... na rzeczy, nie na to, jakie są, lecz na obrazy, które sobie o nich stworzymy, i na sposób, w jaki je oceniamy”. Czasem denerwuję się na jednego ze współpracowników, ponieważ jest zbyt powolny, ponieważ czegoś zapomniał. Złość jest impulsem do tego, by z tym człowiekiem porozmawiać i polepszyć jego zachowanie. Wtedy złość spełni swoją funkcję i zniknie. Jeśli stale denerwuję się na tego współpracownika, powinienem się zastanowić, czy może należałoby użyć innych strategii, żeby zmienić jego zachowanie albo żeby jakoś zagwarantować przebieg pracy bez zakłóceń w wydziale. Również mogę sobie zadać pytanie, czy źle oceniam tego współpracownika. Może on nie potrafi inaczej, bo jest zajęty sobą i swoimi chwilowymi problemami. Mogę też zadać sobie pytanie, czy moja złość rzeczywiście się opłaca. Czy rzeczywiście jest to takie złe, że on jest powolniejszy albo że o czymś zapomni? To przecież jest jego problem, którym ja nie muszę się obarczać. Kiedy budzę się rano i denerwuję się, że pada deszcz, to mogę jednocześnie zadać sobie pytanie, czy moja ocena deszczu jest właściwa. Kiedy pracuję w biurze, to właściwie jest nieważne, czy świeci słońce. Jeśli nie jest tak gorąco, to nawet będę mógł efektywniej pracować. Jeśli właśnie zaplanowałem wycieczkę, to deszcz rzeczywiście pokrzyżuje mi plany, ale przecież mogę się na to nastawić. Spacer po lesie w deszczu też ma swój urok.
Jeśli wcześniej zaplanowałem wędrówkę po górach, złość z powodu deszczu jest zupełnie uzasadniona. Mimo to pozostaje pytanie, ile miejsca dam złości, czy moje zadowolenie zależy jedynie od pogody, czy potrafię z tymi rzeczami, które są mi dane, obchodzić się kreatywnie. Jeśli z wyobraźnią zareaguję na padający deszcz, wycieczka może okazać się piękna z dużą ilością śmiechu i radości. To ode mnie zależy, jak ocenię sprawy.
Kreatywnie obchodzić się
z rzeczami, które są dane.
Kohelet nie na darmo mówi: „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: (...) czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów” (Koh 3,1.4). Nie chodzi więc o to, żeby wywierać nacisk na siebie i twierdzić, że musimy zawsze być pełni radości. Powinniśmy siebie obserwować, w którym momencie popadamy w zły nastrój, gdzie celebrujemy nasze przygnębienie, kiedy jesteśmy tak skupieni na sobie, że nie dostrzegamy już radości.
W ostatnim czasie zauważyłem, zwłaszcza u pobożnych ludzi, szczególnie u zakonnic i zakonników, że ciągle mówią o sobie. Potrafią już tylko narzekać na zły stan swojej wspólnoty, nieznośną przełożoną i agresywny nastrój innych sióstr. Pozwalają, żeby to narzekanie odebrało im energię i chęć do życia. Na dodatek oceniają tę sytuację jako współcierpienie z Jezusem. To współcierpienie nie prowadzi ich jednak do życia, tylko popycha w przygnębienie i bezsilność. Już nie tętnią życiem. Nie mają wyobraźni i kreatywności, nie potrafią się do czegoś zabrać, żeby przekazać naszemu światu dobrą nowinę. Radość ma do czynienia z życiem, ruchliwością, z nurtem, ze związkiem. Jeśli ktoś, narzekając, skupia się wyłącznie na sobie, nie zauważa, jak bardzo stał się narcystyczny i egocentryczny. Sam oczywiście twierdzi, że jest bardzo pobożny. W rzeczywistości myli pobożność z narcystycznym krążeniem wokół siebie.
Radość według mnie jest ściśle powiązana z życiem duchowym, co prawda nie w takim sensie, że jako chrześcijanie mamy wyglądać na wybawionych i musimy się bez przerwy radować. Takie ideały w niczym nam nie pomogą. Temat radości często jest podejmowany w naszych dyskusjach: czy ciągle tylko krążę wokół siebie, czy innym ludziom daję tyle władzy nade mną, że powstrzymują mnie oni od życia, albo czy jestem wolny, by stanąć z życiem twarzą w twarz, obcować z ludźmi wokół i czuć, jak w danej chwili oni się czują, czego potrzebują. Czy to nie dziwne, że pobożni, którzy wielkimi literami wypisali na swoim czole miłość bliźniego, często nie są zdolni, żeby wczuć się w drugiego człowieka, ponieważ stale są skupieni na sobie. Czują się samotni. Niosą ze sobą tak ciężki balast. Cierpią razem z Chrystusem. Albo narzekają, że nie doświadczają już Boga tak jak kiedyś. Wszystko kręci się tylko wokół nich; nie zauważają już piękna tego świata, ale również nie dostrzegają bólu ludzi, którzy krzyczą o ukojenie.
Radość jako znak prawdziwego życia duchowego nie wyraża się według mnie głośnym śmiechem ani umiejętnością rozbawienia towarzystwa, tylko radosną pogodą jako podstawowym nastrojem, i w wyobraźni, i w kreatywności, które wychodzą od człowieka. Ten, kto się raduje, nie krąży jedynie wokół siebie. Nie obserwuje ciągle swoich uczuć, tylko poddaje się życiu. Opuszcza życie. I radość pobudza go do czynu. Działalność, która płynie z radości, nie jest utrudniona ciężarem wypełniania obowiązków. Nie jest połączona z narzekaniem na to, jak trudna jest miłość bliźniego albo jak wyczerpująca jest praca. Ona wypływa z wnętrza. Ma się ochotę do zrobienia czegoś, pomocy komuś. To jest dokładnie takie działanie, jakie miał na myśli Jezus, kiedy mówił: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa” (Mt 6,3). Jeśli z radości życia pomagam drugiemu człowiekowi, to nie zastanawiam się nad tym, czy właśnie w tej chwili wypełniam przykazanie miłości bliźniego. Nie będę tego wyliczał ani sobie, ani Bogu. I nie roztrąbię tego, bo nie ma powodu, żeby o tym mówić. To po prostu jest zrozumiałe samo przez się.
Od ludzi, którzy są radośni,
wypływa coś uzdrawiającego i uwalniającego.
Od ludzi, którzy są radośni wypływa coś uzdrawiającego i uwalniającego. Ludzie otrzymują pomoc, nie mając przy tym wrażenia, że są zobowiązani do wdzięczności. Działanie powodowane radością ma posmak lekkości, podarunku i łaski, chęci i wolności. To jest dobre. Nie pozostawia po sobie poczucia winy i drążącego pytania, jak mógłbym się odwdzięczyć. Po prostu cieszę się, że ta druga osoba z radości coś mi podarowała lub coś dla mnie zrobiła.
opr. aw/aw