Rozważania Drogi Krzyżowej z ilustracjami Ewy Skrzypiec
Z niedowierzaniem patrzymy na smutną twarz i skrępowane ręce Jezusa. Jeszcze niedawno nie mogliśmy wyjść z zadziwienia, jak to się stało, że Bóg wybrał ubogą stajnię zamiast bogatych pałaców. Potem zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że na dźwięk Jego Imienia poddają się nam nawet złe duchy, a teraz z lękiem pytamy, jak to możliwe, że On, Syn Boży, przez człowieka został skazany na śmierć. To, co widzimy, budzi w nas trwogę.
Z przerażeniem wpatrujemy się w Jezusa, który na swoje ramiona bierze krzyż niesprawiedliwie Mu zasądzony. Słudzy ciemności triumfują, dla nich zaczyna się krwawe święto. Dla nas początek drogi krzyżowej to początek umierania Jezusa, długa agonia naszego Boga, która swój punkt kulminacyjny osiągnie na Golgocie. Jezus idzie sam... Gdzie się podziali uczniowie? Gdzie są Jego przyjaciele? Nie ma ich tu. Drżą ze strachu.
Z bólem wpatrujemy się w Jezusa, który upada pod ciężarem krzyża. Wspominamy przy tym wszystkie nasze upadki, gdy ciężar własnych grzechów i złości tak bardzo przygniata nas do ziemi, że już nie mamy siły iść dalej, lecz zrezygnowani i przytłoczeni własnym brudem tracimy wszelką nadzieję. Kto nas wyzwoli, kto nas podźwignie, kto nam przywróci wiarę?
Z rozrzewnieniem patrzymy na naszego Pana, który podnosząc w górę wzrok, napotyka spojrzenie swojej smutnej Matki. W Jej oczach pełnych łez, w oczach zgaszonych bólem, Jezus widzi bezgraniczną wiarę, nakazującą Jej od ponad 30 lat powtarzanie w trudnych chwilach tych samych słów, które wypowiedziała do anioła: „Jestem sługą Pana. Niech się dzieje to, co On zaplanował”.
Z ulgą i wdzięcznością patrzymy na Szymona Cyrenejczyka, który wprawdzie przymuszony, lecz pomaga Jezusowi nieść Jego ciężki krzyż. Jeszcze nie tak dawno nasz Pan nauczał i gromadził wokół siebie tłumy — dziś jest samotny i sam potrzebuje wsparcia. Tymczasem ciężar ludzkich grzechów jest tak wielki, że sam Bóg ugina się pod jego brzemieniem, wdzięczny za każdy gest dobroci.
Z podziwem rozmyślamy nad prostym gestem Weroniki, która nie zważając na drwiący i ogarnięty złością tłum, przedziera się do Jezusa, aby okazać Mu współczucie. Kobieta o pięknym sercu, kobieta odważna, zawstydziła wszystkich, którzy tyle razy, rozpychając się łokciami, chcieli zapewnić sobie miejsce najbliżej Jezusa. Weronika pokazuje, że blisko Niego jest tylko ten, kto wytrwa z Nim w cierpieniu.
Z bólem wstrzymujemy oddech, widząc naszego Pana, jak po raz drugi upada pod ciężarem krzyża. Upadając, ukazuje ludzką słabość, lecz powstając, pokazuje Boską moc, która doprowadza wszystko do końca. Idzie wytrwale ku własnej śmierci, która całej ludzkości otworzy bramy zbawienia. Wytrwały w dobroci, cierpliwy w miłosierdziu, niezwyciężony w cierpieniu, wierny w miłości.
Z poczuciem bezradności patrzymy na lamentujące mieszkanki Jerozolimy, przy których zatrzymuje się umęczony Jezus. Strofuje je i poucza, że nie ten zgiełk i nie ten żal jest Mu potrzebny, który tak krzykliwie ujawnia się na zewnątrz, ale ten, który rozdziera serce. Tylko serce rozdarte bólem Bóg może uleczyć, poskładać na nowo i sprawić, aby od tej pory biło ono wyłącznie dla Boga.
Z rozpaczą w sercach rozważamy ponowny upadek naszego Pana, niosącego ciężki krzyż. Kolejny kamień na drodze sprawił, że ciężar na Jego barkach stał się nieznośny i znów zabrakło Mu sił. Ile będzie jeszcze musiał wycierpieć, zanim dojdzie do celu? Spoglądając na naszego Pana, przygniecionego belką krzyża, myślimy o tych wszystkich, którym zabrakło sił i których cierpienie przygniotło do ziemi.
Z poczuciem własnej klęski patrzymy na naszego Boga, umęczonego drogą na Golgotę, a teraz przygotowywanego na śmierć. Zło nie spocznie, dopóki nie nasyci się bólem. Ludzie ogłupiali złością, nieczuli i okrutni uwijają się wokół skatowanego Jezusa, dokładając Mu jeszcze cierpienia. Nie ma nikogo, kto by się sprzeciwił i stanął w Jego obronie. Odarty z szat, pozbawiony jest wszystkiego.
Z bezsilną złością spoglądamy na kolejny gest okrucieństwa. Nie dość że włożyliśmy krzyż na ramiona Jezusa, nie dość że popędziliśmy Go drogą męki, nie dość że odarliśmy Go z szat i pozbawiliśmy Go czci, to jeszcze przybijamy Go do drzewa, aby patrzeć na Jego pełne bólu umieranie. Czy nie dość było jednego grzechu? Czy nie wystarczyło to, aby obudzić nasze sumienia? A Pan nasz cierpi w milczeniu, bo wie, że z Jego męki kiedyś będziemy czerpać naszą moc.
Z przerażeniem patrzymy na naszego Pana Jezusa Chrystusa, jak teraz, opuszczony i osamotniony skłania głowę i odchodzi... Zostań z nami, Panie! Kiedy zaczynamy słuchać podszeptów diabła, wtedy naprawdę nie wiemy, co robimy. Tymczasem tak bardzo Cię potrzebujemy, tak pusto robi się bez Ciebie. W milczące niebo wznosi się nasz bezsilny jęk... Zabiliśmy Go. Za późno na rozpacz.
Z lękiem patrzymy w pustkę, jaka zapanowała po śmierci Boga. Rozważamy ból tych, którzy przyszli, aby zdjąć z krzyża martwe ciało i z niepokojem myślimy o sobie: co z nami teraz będzie? Pozostanie wspomnienie słów, znaków i cudów. Pozostaną wyrzuty sumienia i żal za straconym czasem. Pustka w sercu i niepewność jutra. Teraz, gdy zabrakło nam Jezusa, widzimy, że najbardziej na świecie potrzeba nam... Boga.
Z rozrzewnieniem patrzymy na pogrzeb Tego, który uzdrawiał, wskrzeszał, dawał nadzieję. Zostali przy Nim tylko najwierniejsi. W ciszy przepełnionej bólem spełniają ostatnią posługę, płacząc nad Jego ranami, z których każda przypomina im ich własne grzechy. Składają do grobu ciało i proszą w duchu, aby spełniło się proroctwo: że zostanie zabity, ale trzeciego dnia powstanie z martwych.
opr. ab/ab