Ja, Monika

Tego dnia chyba zrozumiałam, dzięki talentowi właściwemu dzieciństwu, że łaska Boża jest jak chleb aniołów – to pokarm, który zaspokaja pierwotny głód, poprzedza historię, która rozmieszcza swoje okręty między Wschodem a Zachodem.

Ja, Monika

Lucia Tancredi

Ja, Monika

PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów MIC
Warszawa
marzec 2010
ISBN 978-83-7502-184-4
Format książki: 125x195 mm


fragment książki

Zatrzymano nas na wybrzeżu morskim, gdzie powietrze pachnie pianą i ma smak soli.

Uzurpator Maksym zablokował wszystkie porty Rzymu. Oczekiwane są bowiem wyzwolicielskie okręty płynące ze Wschodu z rozkazu dobrego cesarza Teodozjusza. Wydarzenia historyczne, przyznaję, poruszają mnie jednak mniej niż nasze sprawy prywatne. Zwykle tylko biernie w nich uczestniczymy, gdyż wydają się nam niedostępne, odległe niczym górskie szczyty. Ty je badasz, starając się dostrzec w kolejnych epokach i zdarzeniach jakiś porządek, zróżnicowanie.

Dni historii wydają mi się głupstwem – jak plewy wiatr je rozwiewa. Jest rok 387 od czasu prawdziwego Krzyża, ja zaś liczę lat pięćdziesiąt sześć i umieram, Augustynie.

Nie smuć się. Starość jest przywilejem patriarchów, drzew i kamieni.

Kilka dni temu, gdy spacerowałam z Adeodatem, poczułam ucisk w piersiach. Upadłam. A właściwie należałoby powiedzieć, że ciało upadło jak nie moje, jakby było ulepione z bolącej gliny.

Wciąż odczuwam tę zapaść wewnętrzną, serce topniejące wśród wnętrzności niczym wosk. W jednej chwili, która mnie wydała się odmętem sennym, a według świadków bardzo krótkiej, przesunęły mi się przed oczami dni życia. I cofnęłam się daleko, daleko, odgrzebując z popiołu ciepłe dni dzieciństwa. Ujrzałam tam wyraźnie twarz kobiety, która mnie wychowała – służącej urodzonej w naszym domu, która nosiła na plecach już mojego ojca w powijakach. Jej starość nie wydawała mi się zgrzybiała, ale naturalna i ujmująca. Jakby była wyjęta spod władzy czasu.

Jako dziecko kaprysiłam, domagając się manny, którą Bóg dał Żydom na pustyni, kiedy zaspokoił ich głód chlebem aniołów. Ona nie słuchała tych kaprysów, dostrzegając w każdej dziecięcej zachciance zapowiedź dorosłych przywar. Ale jeden, jedyny raz, przytuliła mnie i przystała na to pragnienie.

(…)

Tego dnia chyba zrozumiałam, dzięki talentowi właściwemu dzieciństwu, że łaska Boża jest jak chleb aniołów – to pokarm, który zaspokaja pierwotny głód, poprzedza historię, która rozmieszcza swoje okręty między Wschodem a Zachodem.

Ktoś pochwalił moją sylwetkę prostą jak palma. Zaraz potem leżałam na ziemi jak martwa. Powróciłam do snu dzieciństwa. Posłali po Nawigiusza, który podniósł mnie i ułożył w łóżku jak w kołysce.

Podoba mi się ta modlitwa: „Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż straże świtu”.

(…)

Wczoraj wezwałeś lekarza, poszedłeś po niego w okolice świątyni Serapisa, chyba był Chaldejczykiem, a oczy miał wąskie i przenikliwe jak strzały. Nie badał mnie, zajrzał tylko do oka, przytrzymując powieki. Zażartowałam, że dokuczają mi tylko korniki i mole, co się wiąże z posuniętym wiekiem. Nic nie mówiąc, nieco ceremonialnie, oddalił się z tobą. Słyszałam z atrium, jak potem mówiłeś do swojego brata Nawigiusza i innych: że to nie serce, że serce jest mocne jak dzwon. Co się zatem zepsuło? Może wszystko, gdyż słusznie również życie przekwita jak kwiat. Zabraniacie mi wstawać z łóżka. Dlatego staję na nogi, kiedy śpicie, pozwalam sobie na oglądanie płonącego świtu w cichych zakątkach ogrodu. Wstrząsa mną gorączka, a kolana się uginają. Nie spałeś tej nocy. Widziałam, jak odsłaniasz zasłonę, czułam na sobie twoje spojrzenie w cichym podmuchu wiatru.

Augustynie, ile czasu nam jeszcze zostało?

Pewnego razu śmierć zajrzała mi w oczy. Było to na statku, który dopiero co wypłynął z Kartaginy. Tego ranka niebo było ciemne, tak że wszyscy radzili, żeby nie podnosić kotwicy. Zima jeszcze się nie skończyła i byłam niespokojna. Nie widziałam cię od dwóch lat.

Człowiek zatroskany o siebie jest niczym niedźwiedź gotowy wybierać miód z ula pośród brzęczenia owadów i pomimo bólu. Żaden z rejsowych statków nie ośmielił się wypłynąć, by pożeglować na zachód. Znalazłam duży statek kupiecki, który wydał mi się solidny niczym arka, napełniony zbożem i oliwą dla Rzymu. Niewielu podróżnych, stłoczonych razem ze mną, wśród nich Adeodat i jego matka. Wszędzie intensywny zapach smoły. Na otwartym morzu kurs na Sardynię. Zaczyna coraz mocniej kołysać. W końcu statek rozbujał się na dobre. Ludzie, worki i amfory przesuwają się z jednej strony na drugą, pod dyktando fal i wiatru. Czujemy się jak ryby, które wpadły w zastawiony więcierz. Ktoś lamentuje, ktoś inny krzyczy, ponieważ upadł w rozlaną oliwę z rozbitych amfor.

(…)

Przyszła mi do głowy myśl, że wszystko zależy od Opatrzności, również ten szalejący sztorm. Podczas gdy otaczają mnie zaprawieni w walce z żywiołem żeglarze, którzy w tej nawałnicy nie wiedzą, gdzie wschód, a gdzie zachód, i przeklinają dzień swoich narodzin, napotykam niespodziewanie owego biednego staruszka, który oczekiwał łaski, karmiąc chlebem wzburzone wody i morskie głębiny.

Miałam wtedy wizję, bowiem kiedy szalejący wicher na chwilę przycichł, usłyszałam głos, który mnie i innym obiecywał bezpieczne przybicie do portu. Cisnął mi się na usta, łagodny niczym oddech pamiętany dobrze psalm: „Ponad szum wód rozległych, ponad potęgę morskiej kipieli potężny jest Pan na wysokościach”.

Udało mi się podnieść na duchu żeglarzy, chociaż zazwyczaj to oni dodają odwagi tym, którzy odbywają podróż morską po raz pierwszy. Tymczasem nie cichł wciąż gwałtowny wiatr i wzburzone wody przez całą noc napierały na burty, jakby ten statek był ledwie małą łupinką. W końcu nadszedł świt i nagle nastąpiła cisza.

Wszystko tak mija. Jak po bolesnym porodzie, właśnie w kulminacyjnym momencie, kiedy już wydaje nam się, że umieramy. Wiatr stał się delikatny niczym wiosna dla pąka kwiatu. Rozwinęto na masztach mocne żagle z lnu, tkanego na krosnach w dolinie rzeki Bagrady. Wtedy poczułam po raz ostatni zapach Tagasty, domowej pościeli, a moje sandały jakby tęsknie zwracały się na południe.

Żyd przysunął się, wyszeptał, że dwanaście, tylko dwanaście razy w świętym języku zostało zapisane słowo matòk, czyli „słodki”. Słodki jest miód, owoc, słodkie światło. Słodki jest także sen. Trwałam z zamkniętymi oczami, aż przybiliśmy do brzegu. Słodka jest i śmierć, tak dziś sądzę, jak tamten sen przed przycumowaniem.

Ostatnią rzeczą, jaką jadłam wczoraj rano, był biały chleb. Mówią o nim chleb położnic i chorych. Nie jestem głodna, ale ten chleb jakby do mnie wrócił z powodu wielkich i męczących bałwanów wywołanych burzą. Teraz moja spontaniczna modlitwa polega na poście serca, a zatem na pozostawieniu miejsca dla gościa. Dla czegoś nieoczekiwanego.

Chcę przejść granicę śmierci z zamkniętymi oczami. Tak jak to było przy przyjściu na świat, kiedy matka wypchnęła nas ze swego łona. Jak na początku miłości. Jak wtedy, kiedy pijemy wodę, doświadczywszy silnego pragnienia. Również śmierć, jestem o tym przekonana, jest uściskiem.

Patrycjusz, twój ojciec, Augustynie, a mój mąż, powtarzał zawsze, że umrze ziewając. Ale mówił tak dla żartu. Jak wszyscy poganie bardzo bał się śmierci. Nigdy nie wymawiał słowa „śmierć”. Słyszałam tylko „Orkus”, kraina zmarłych. I wówczas posępniał, jak gdyby już czuł warstwę ziemi na twarzy. Pewnego razu wygonił brutalnie z domu przyjaciela, który zbyt długo mówił o urnach z prochami i kseniach.

(…).

Życie już mnie nie pociąga, gdyż moje prośby zostały wysłuchane.

Kiedy nadchodzi wieczór, wzrasta gorączka, która pali skronie. Nie śpię. Wtedy do głosu dochodzą wspomnienia. I Izajasz, który pyta: „Stróżu, która to godzina nocy? Stróżu, która to godzina nocy?”.

Dzisiaj Nawigiusz wybuchnął płaczem, jakbym już umarła. Czasem myślę, że jestem gotowa na śmierć, ale potem ogarnia mnie słabość nie tyle z powodu serca, ile uczuć.

Ile razy matka wydaje na świat swoje dzieci?

Pewnego razu Ambroży, nasz dobry biskup, upomniał mnie, ganiąc przekornie za to, że jestem wspaniałą matką. Zbyt wspaniałą. Rola matki – powiedział – polega na towarzyszeniu dzieciom w takim stopniu, żeby nie czuły się wyobcowane. I to wystarczy. Zawsze spotyka nas to, czego szukamy. Ale przeznaczeniem każdego jest być rzuconym w wir świata, poczuć się obco w ziemi ojców. Utracić duszę i ją znaleźć, odczuwać pragnienia i być doprowadzonym do studni z wodą czystą i utajoną, w której nie odbija się żadna rzeczywistość zewnętrzna. Tym bardziej, że i Maryja zrozumiała, iż Jej Syn, zmagając się z tym, co pęta świat, musiał wypić gorzki kielich aż do ostatniej kropli.

Podobnie i żaden syn nie może zatrzymać starzenia się matki, upływu czasu.

Niekiedy jesteśmy jak mrówki, które uważają, że cały świat zawiera się w tym naszym wąskim hic et nunc 1. Dlatego nieustannie krążą wokół mrowiska, gdzie trudzą się, dźwigając na swych grzbietach ziarno jęczmienia. Ileż razy płakałam, ciągnąc takie ziarno jęczmienia. Z czasem nauczyłam się oczekiwania i ostrożności, odkrywając, że moje serce jest spichlerzem gotowym na najdłuższą zimę. Teraz zaś w moim życiu nastąpiły lata, które czynią dni długimi.

Pozwól mi odejść, Augustynie, wiesz, że nie wypłynę z wami do Afryki. Powiedział ci to wczoraj chaldejski lekarz, słyszałam. Zostaw mnie tutaj, w Ostii.

Ostia: nazwa, która oznacza usta, drzwi, próg. Po raz pierwszy zobaczyłam to miasto z pokładu, spod żagla rozpiętego nad dziobem statku, zanim ten przybił do portu po pamiętnej burzy. I wydało mi się ono bezkresne, rozpościerało się dalej, niż sięgał wzrok. Boży tygiel. Ciebie tam wtedy nie było, udałeś się już do Mediolanu, ale łudziłam się, że cię wypatrzę wśród tłumu. Znalazłam się pośrodku worków, bukłaków, niewolników, w miejscu wielkiego, światowego handlu, gdzie moje życie było mniej cenne niż beryl, szafir czy topaz z Etiopii, który kupiec przechowuje w woreczku zawieszonym na szyi. Przysłałeś Alipiusza, który w tych dniach przebywał w Rzymie w jakichś swoich sprawach. To on pokazał mi wspaniałość tego wielkiego przedsionka Rzymu, gdzie znajdują się port i horrea 2, wielkie jak bazyliki – wydrążone tak, że przypominają jaskinie pełne zboża z Afryki – oraz kramy pod portykami, a także domy prostych ludzi, insulae, trzy- lub pięciopiętrowe, wysokie jak wieże. W porównaniu z tym, co zobaczyłam, nie tylko Tagasta, ale nawet Kartagina wydały się odległą prowincją. Podziwiałam trofea upamiętniające zwycięstwo Konstantyna, majestatyczną bazylikę Świętych Apostołów. Ale nic nie było mogło pocieszyć mojego serca. Modliłam się słowami psalmu: „Przebywam w Meszek i mieszkam pod namiotami Kedaru”. Ruszyliśmy drogą prowadzącą do Rzymu, skrytą w dostojnym cieniu pinii. Ten pejzaż mnie przytłaczał: gęsty, zamknięty, wypełniony ludźmi. Tęskniłam za rozległymi przestrzeniami Afryki, szukałam sercem sennych uliczek i wysokich, milczących gór. Niebo Italii pokrywa zaś zasłona, która, co szybko zauważyłam, nigdy nie traci szafirowej barwy. Powtarzałam sobie, że na tej ziemi, która mi się nie podoba, jestem tylko przejazdem.

Minęły dwa lata i wciąż tutaj jestem, w Ostii, w tej przystani, gdzie świat wydaje się starą gospodą, o której mówią poeci. Czekamy.

(…).

Jest na tej plaży miejsce, które kocham najbardziej ze wszystkich, powróciłam tam sama pewnego ranka. Tam też szłam tego dnia, kiedy upadłam bez sił. Wezbrane wody Tybru płyną powoli aż do ujścia, gdzie wpadają do morza spokojnego i zamkniętego niczym w bukłaku. Mogłabym obserwować to miejsce godzinami. Osłania je lekka mgła. Łodzie zdają się prowadzone niewidzialnymi dłońmi, a kiedy tam docierają, przystają, jakby zamykały oczy. Potem wypływają na morze.

Wszystko ma swoją godzinę i swoje miejsce. Z jednej strony miasto tętniące życiem, przepływ towarów. Z drugiej rzeka, która wszystko unosi do morza. Jest czas narodzin i czas śmierci, czas zaczynania i kończenia. Napisano: „Życie wszystkich ludzi jest marnością. Człowiek jak cień przemija”. Kiedy się rodzimy, przesuwamy piasek czasu aż do ujścia rzeki. Dalej jest morze, całkowita cisza światła, w której dźwięczy pustka. Dla nas, chrześcijan, życie trwa. Dla mnie Ostia to tylko próg.

Ile bólu sobie zadaliśmy? Jak gdyby mało było w życiu cierpienia, raniliśmy się jeszcze słowami. Ty miałeś cięty język. Ja nie szczędziłam ci jadu.

Ale osłodą tych ostatnich lat były rozmowy z tobą i zachowywanie słów in cordibus nostris  3, .

Pamiętasz, Augustynie, pierwsze chwile po przyjeździe do Ostii? Byliśmy sami, wyglądaliśmy przez okno wychodzące na ogród. Początek lata, ostatnie promienie słońca przed zmierzchem. Chcieliśmy pokrzepić się widokiem i ciszą po trudach podróży, która wystawiła na ciężką próbę twoje chore płuca i moje opuchnięte nogi. Po niebie przesuwały się duże obłoki niczym stada bydła poganiane świstem wietrznego pastucha. Mówiłeś mi o życiu światowym, z natury zewnętrznym, gdzie posiadanie jakiegoś dobra oznacza męczący niepokój o jego utratę, zaś nieposiadanie go – wyniszczające pragnienie zdobycia. Zastanawiałeś się, czy ten stan rzeczy należy traktować jako mors vitalis 4, czy jako vita mortalis 5, .

(…)

Porwała nas radość całkowita i łagodna, niczym morska bryza. Trwało to chwilę, która nam się zdawała wiecznością. Staliśmy, a jednocześnie, nie ruszając się z miejsca, znajdowaliśmy się za linią horyzontu. Dalej niż słońce, dalej niż przestworza będące jak akwarium pełne gwiazd. Serce porwało nas tam, gdzie wszystko jest łaską i prawdą, gdzie życie jest samym istnieniem, a wszystkie rzeczy, które były i będą, spoczywają w wiecznym teraz. Ono choć się dopełnia, nie niszczeje. Nie zamiera. Tam właśnie, gdzie miłość płonie niczym krzew, a jej płomień jest zarówno ogniem, jak i źródłem. Gdzie amatus 6, oczekuje, żeby dać nam uczucie, które przywraca siły. Wróciliśmy potem do tematów przyziemnych. W zasięgu wzroku, jak wtedy gdy patrzymy w dal, zacierały się kontury i kolory. I powtórzył się ten spektakl z ogrodem, drzewami, trawą otuloną zapadającym zmierzchem.

Trzymałam twoją dłoń i patrzyliśmy na siebie niezdolni wypowiedzieć ani jednego słowa ze strachu przed skamienieniem. Czasami nie ma takiego języka, który mógłby wyrazić, jak dusza porozumiewa się, przemawiając ciszą i kosztując wieczności. W ekstazie, którą dzieliliśmy, ja i ty, zrozumiałam, że moje nadzieje na tej ziemi zostały zaspokojone w sposób przekraczający wszelkie pragnienia.

Przeczucie zbliżającej się śmierci nie było dla mnie gorzkim zaskoczeniem. Finis vitae7, nie oznacza tylko granicy istnienia, wrzuconego w noc ciemną jak smoła. Dies mortalis8, staje się dniem narodzin, alfa staje się omegą, życie obiecane na całą wieczność potrzebuje bowiem śmierci jak oprawa pierścienia potrzebuje klejnotu. Wspominaj mnie, Augustynie, zawsze wyglądającą przez okno na ogród.

Przyszłam na świat w noc wietrzną i deszczową, kiedy, jak mówiła mamka, wydawało się, że spadają kamienie. Moja matka bardzo cierpiała; wyrzuciła mnie na zewnątrz razem z krwią i jękiem. Chciałam żyć za wszelką cenę. Wiedziałam, że muszę utorować sobie drogę w czasie porodu. Bóg od razu mnie sprawdził, „próbując ogniem, jak się próbuje złoto”. Często karmił mnie chlebem z łez, ale łzy są w posagu każdej kobiety. Bóg je liczy, każdą z osobna. Jednak ból nie zepsuł mi charakteru.

Jestem pogodna, mam jasną duszę. Nie zalewa mnie czarna fala. Nie lękam się trudów i jestem szczęśliwa, kiedy dostępuję łaski w nadmiarze: dobrze smakuje wino, którego nie musieliśmy sami wyciskać, chleb, na który mąkę już wcześniej zmielono. Wiele otrzymałam.

Kiedy to zapragnąłeś powrócić do Afryki? Przekonał cię pobyt w Cassiciacum. Sześć miesięcy spędzonych tam, w willi Werekundusa. Dla pamięci: te miesiące ciągnęły się tak, że zdawały się sześcioma latami, sześcioma pięcioleciami. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, kiedy myślę o Cassiciacum, to mgła przypominająca dym, i noc, która o świcie unosi się pośród zabudowań, zasłaniając świat. Jakże różni się od naszej suchej Gaetulii ta ziemia parująca podczas długich pór obfitych w wodę.

A jednak ta wieś była w moim sercu miejscem w Italii najbliższym Tagaście: podobne piękne góry rozjaśnione na szczytach, podobna prostota i miara natury, długie godziny, kiedy ruch na trakcie zamiera i czas staje w miejscu.

W lutym było jeszcze zimno. Wiosna w tym rejonie przychodzi późno, w Afryce czuje się już w tym okresie wiosenną gorączkę wzrastania. Przyszedłeś mnie zawołać, ponieważ zauważyłeś pierwsze jaskółki. Na bezchmurnym niebie wyglądały jak czarne kreski. Powiedziałeś, że przekazują nam pozdrowienia z Afryki. Wyczytałam z twojej twarzy tęsknotę. Kiedy jesteś zamyślony, widzę to po oczach, które przybierają barwy nawałnicy. W takiej chwili wolisz być sam. Także kiedy byłeś dzieckiem, zatrzymywałeś się, nieruchomiałeś, by się zastanowić. Wykazując melancholię właściwą ludziom dorosłym.

Przyszłam później zawołać cię na kolację, a ty jeszcze tam byłeś, z miną zasępioną i oczami skrywającymi burzę.

Wszedłeś i powiedziałeś bez dodatkowych wyjaśnień, ex abrupto9, : wracamy do Afryki.

Któregoś dnia dokuczał ci ból zębów. Był tak silny, że odebrał ci mowę i stękałeś jak zwierzę. Żadne środki ziołowe ani maści nie pomagały. Napisałeś z trudem kilka słów na arkuszu. Prosiłeś nas o modlitwę. Uklękliśmy wszyscy razem jak dookoła mar. Wzywałam Boga ludzi prostych i ubogich w duchu, ponieważ zostało napisane, że „zakrył te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawił je prostaczkom”. Któż inny mógł pomóc, kiedy ból odbierał ci rozum?

Modliłam się nie tylko o ustąpienie bólu zębów, ale o to, byś zrozumiał, że prawdziwa wiedza dotyczy nie tyle sposobu pojmowania rzeczy, ile gotowości wyrzeczenia się. Uspokój się, mój synu, wierz. Nasz Ojciec wie, czego potrzebujemy, jeszcze zanim o to poprosimy.

Ból jak przyszedł, tak minął. Trwałeś w ciszy przez kilka dni, nie szukając tabliczki ani rylca.

W Cassiciacum nastała zima. Gdy się obudziliśmy pewnego ranka, ze wszystkich stron otaczał nas krajobraz pozbawiony ciężaru. Mogła to być Numidia zalana słońcem. Tyle że tu śnieg zastępował piasek. Cisza, jak na pustyni, sprawiała, że powietrze stawało się jeszcze ostrzejsze. Spacerowaliśmy godzinami po świecie samych pozorów, otoczeni bądź śniegiem, bądź piaskiem, bądź wodą, dzięki którym natura wypróbowuje neutralny styl. W nim zaś wszystkie jej formy odpoczywają. Gdy tylko słońce przygasało, ten świat rozległy i bezosobowy niczym muzyka, nabierał kolorów alabastru: bladego i różowawego. Chatka z trzciny pokryta strzechą wydawała się małą świątynią z czystego marmuru, wyciętą w kamieniu, którego gładkość wydaje się bliższa ludzkiej wrażliwości.

Pamiętam, ostry wiatr wciskał się w fałdy płaszczy. Zaczynaliśmy się oswajać z zimnem, choć początkowo wydawało nam się ono nieznanym wrogiem, przeciwko któremu należałoby wznieść barykady z kołder, skór i żywicznych polan. Surowość powietrza trzymała na dystans pokusę lenistwa, śródziemnomorskiego luksusu, który kończy się tym, że staje się gładką i wymuskaną politurą wszelkiego istnienia. Te zimowe spacery, podczas których przecinaliśmy powietrze, dostarczały nam energii, która zmieniała się w zapał do działania.

Szybko nabraliśmy przyzwyczajeń nacechowanych aktywnością fizyczną: wielogodzinne wędrówki, rąbanie drewna, zbieranie chrustu, rozbijanie lodu, by uzyskać wodę. Stale też nasłuchiwaliśmy. Czasem dobiegał nas śpiew ptaka, czasem dźwięk rogu, gdzieś przemykał zając. Ale wydawało się, że to wszystko pochodzi z innego świata, starszego, odległego. Po wielu burzach zaznałam wreszcie pokoju, spokojnej sytości.

Śnieg sprawiał, że czułam się wygnańcem niemającym innej Itaki poza tą wewnętrzną.

Przyzwyczailiśmy się do tego, żeby się modlić śpiewem. Hymny, których uczył nas biskup Ambroży, stanowiły niewidzialne budowle, które wznosiliśmy w domu, na łące, nad górską przepaścią. Psalmy uwalniały łacinę w lekkich tonach frygijskich melodii śpiewanych przez ubogich i pasterzy. Lubiłeś śpiewać zwłaszcza psalmy Dawidowe, te o pobożności i miłości, gdzie człowiek porzuca królewską godność i przywdziewa odzienie ze skór.

Licencjusz śpiewał wszędzie. Pewnego wieczora nawet w latrynie nucił: Deus virtutum converte nos et ostende faciem tuam et salvi erimus 10, . Gdybym mogła czarować, sprawiłabym, że język przyrósłby mu do podniebienia. Zganiłam go dość surowo. Odwołał się do ciebie i wywiązała się z tego dysputa filozoficzna. Licencjusz pozostaje jednak bliski memu sercu, bo jest towarzyski i dobry, chociaż bogactwo go zepsuło – nie może wszak ponosić winy za to, że jest synem Romaniana. W każdej sprawie okazywał się ekscentrykiem i dziwakiem, ale pozbawionym tej głębi ducha, bez której nie ma prawdziwej wielkości. Nie mógł się zdecydować, czy zostać wielkim poetą, czy też filozofem. Z tego powodu czasami bywał nieobecny jak poeta lub zaślepiony jak filozof. Ale dobrze go przygotowałeś do posługiwania się orężem sylogizmu i dialektyki. Bronił swojej pozycji. „Nie ustanowiono – mówił – żadnego zakazu dotyczącego miejsca modlitwy. Jeżeli jakiś opryszek zamknąłby mnie tu, Pan zastępów i twierdz, to słysząc, by mnie uwolnił.” Uniewinniłeś go, ponieważ Bóg podnosi z bagna cielesnego i duchowego. (…)

W Mediolanie doniesiono mi o pewnych krytycznych opiniach dotyczących twojej osoby. Że na przykład, będąc uczonym, nie znałeś greki, którą władał Ambroży. Że wykazywałeś słabość polegającą na braku ścisłości, na niezdolności do wypracowania własnej, systematycznej metody, jak uczynił to Porfiriusz czy jego nauczyciel Plotyn. Albo że nie miałeś odwagi wątpić jak filozofowie „akademiccy”, którzy przez pewien czas byli obecni w twoich rozważaniach. Któregoś dnia wyjaśniałeś nam ich idee, nam niedoświadczonym i nieznającym ani filozofii, ani filozofów, a mnie wydało się, o ile dobrze zrozumiałam, że uważali oni, iż nie można dojść do prawdy. To czyniłoby jałowymi wszystkie ich przemyślenia, a ich egzystencję zmienną i niepewną jak u tych, których od czasu do czasu choroba, niczym grom z jasnego nieba, dusi i rzuca na ziemię, w wodę lub ogień. Dlatego określiłam takich nauczycieli jako caducarii, czyli epileptyków, co tamtego dnia bardzo was rozśmieszyło.

Tak jak ty szukam prawdy. Ale moja wiara podpowiada mi, że spoczywa ona, dzięki łasce Bożej, w głębi naszego serca niczym w morskiej głębinie, gdzie panują cisza i spokój, podczas gdy na powierzchni burzą się fale. Powtarzasz, że dla kogoś takiego jak ja prawda jest rodzajem naturalnej postawy, jak nasiono zamknięte w łupinie owocu lub korzeń. Inni znów, tacy jak ty, są niespokojni i zasępieni, gdyż muszą jej szukać. Jednakże po dniach spędzonych w Cassiciacum nauczyłam się rozumieć i kochać również tę twoją prawdę, która odsłania się co dzień, małymi fragmentami. Trzeba – powtarzałeś – jej szukać w księgach starożytnych i współczesnych, chrześcijańskich i pogańskich, wszystkich, które chciały wyzwolić ludzkość z mroków.

Lubię te twoje szkolne poranki: lektura Wergiliusza i Warrona, wiersze recytowane przez uczniów, poezja, która niczym kropla miodu nadająca aromat nawet mętnemu winu, osładza również prawdy gorzkie i kwaśne. Chętnie wchodziłam od czasu do czasu, nie przeszkadzając wam, żeby podkręcić lampkę, posłuchać, jak rysik drapie pergamin, a kamień odciska się w wosku. Podobał mi się ów dialog w kole, kiedy potraktowałeś filozofię jak jedną z dziecięcych zabaw, w której ostatecznie ważniejsza jest zabawa niźli nagroda.

Owego dnia 13 listopada 386 roku kończyłeś trzydzieści dwa lata.

Rano długo spacerowałam, szukając kwiatów, żeby upleść ozdobne wianki na ucztę. Mgła była gęsta i wydawało mi się, że chodzę wśród chmur nabrzmiałych deszczem. W Tagaście w niektóre listopadowe poranki panuje spiekota, jak w tych okolicach wczesnym latem, a doliny pokrywają jeszcze zawilce. Jesienne kwiaty w Italii mają cienistą miękkość i lepiej pasują do pożegnań, do melancholii wcześnie kończących się dni. Zaraz po ścięciu zamykają się jak powieki. Piękno przyrody afrykańskiej cechuje niewyczerpana żywotność, przepych, który niemalże ją męczy. Ułożyłam wieńce z krzewów i iglaków, pasujące do skromnego obiadu, o jaki prosiłeś, obiadu, który niczym miał się nie różnić od tych na co dzień. W łaźni – jak mówiłeś – przygotowałeś dla nas ucztę, której ozdobą miały być potrawy wyłącznie duchowe, w sam raz dla intelektu. Gdyż nie tylko ciało – podkreślałeś – potrzebuje pokarmu.

Czym karmi się dusza? – zapytałeś wtedy. Odpowiedziałam, że dusza karmi się wiedzą i zrozumieniem rzeczy. Nawiązałam do twojej lekcji: ze zwykłego doświadczenia rzeczy wyciągnąć prawo i ogólną zasadę, podobnie jak w Księdze Rodzaju człowiek, nadając nazwy, przekształca doświadczenie w poznanie. Trygencjusz miał wątpliwości. Zwróciłam więc jego uwagę na fakt, że w czasie obiadu nie zauważył lepszej jakości naczyń – cieńszych, których użyłam ze względu na święto – i nadal jadł, poruszając odruchowo szczękami. Gdzie była zatem jego dusza, kiedy posilał ciało?

Zabrałeś głos, stwierdzając, że nieznajomość rzeczy głodzi ludzi, podczas gdy duch tych bardziej uczonych nie cierpi głodu. Prowadziłeś nas tym samym do sedna argumentacji, tematu, który celowo wybrałeś na swoje urodziny: szczęście.

Szczęście, do którego dąży każdy, stosownie do swoich skłonności bądź upodobań, wyrażonych w formie planu, celu albo i usposobienia ducha. Ono pojawia się w zwykły dzień z tą samą przypadkowością, co narośl lub obrzęk. Ulotne niczym kamfora, która nie wiedzieć kiedy po prostu znika. Podmuch wiatru usuwa nawet jej woń.

Wiem, ile goryczy kryje się na dnie radości, ile smutku w tanecznych obrotach, biesiada nierzadko kończy się smutnym pożegnaniem i płaczem pijanego. Z serc iluż poetów, filozofów i autorów porzekadeł płynęły potoki słów, by ledwie dotrzeć do delty nieruchomych piasków. Czy mogłeś oczekiwać, że powiemy więcej? Ale temat mnie zaciekawił. Miałam apetyt jak ktoś po poście duchowym.

Kiedy mój umysł odbiegał od tematu, ty skłaniałeś nas, żebyśmy zajrzeli w głąb siebie w poszukiwaniu odpowiedzi. Rysik i zapis istotnie wymuszały porządek i ważenie słów.

Potwierdziłeś, że nie może być szczęśliwy ten, kto nie czyni tego, czego pragnie. Ale czy naprawdę szczęśliwy jest ten, kto posiadł obiekt swojego pragnienia? Odparłeś wtedy: „Jeżeli pragnie dobra i je uzyskuje, jest szczęśliwy; jeżeli natomiast pragnie zła, nawet posiadłszy je, nieszczęśliwy pozostaje”.

(…)

Tak doszliśmy do stwierdzenia, że Bóg jest dobrem najwyższym, które kieruje kolejami losu i którego posiadanie zapewnia szczęście. „Ale kto posiada Boga?˝ – podjąłeś wówczas. „Ten, kto żyje sprawiedliwie˝ – ogłosił zadowolony Licencjusz. „Ten – wtórowali mu Trygencjusz, Lastidianus i Rustikus – kto robi to, co chce˝.

Wtedy wtrącił się Adeodat, który uczestniczył w dysputach jako słuchacz, ale za każdym razem zadziwiał nas trafnością odpowiedzi. „Ten posiada Boga – powiedział z mocą – kto ma czystego ducha˝.

Odłożyłeś do następnego dnia tę ucztę celem uniknięcia niestrawności, która jest przykra dla ciała, a jeszcze uciążliwsza dla umysłu. Chcieliśmy karmić się małymi kęsami tym chlebem wiedzy i prawdy, w którego pożywność wątpią akademicy, prawie jakby czuli hańbę i wstyd z powodu pragnienia bycia szczęśliwymi.

Dlaczego nasi przodkowie, w swojej mądrości, pozwalali kobietom umierać z głodu? Dlaczego nie dopuszczali niewiast do uczty wiedzy i prawdy i trzymali je w domach niczym w ciemnych trumnach?

Chrystus przebywał razem z Martą i Marią. Maria słuchała Jego słów w postawie uczennicy. Marta usługiwała, uważając, że dom bardziej potrzebuje jej pracy – w domu zawsze jest coś do zrobienia. Żaliła się zatem do Chrystusa, ponieważ próżnowanie Marii uznała za naganne. Nauczyciel jej odpowiedział: „Marto, Marto, martwisz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona”.

Następnego dnia rano wstałam bardzo wcześnie. Chciałam uwinąć się ze wszystkimi sprawami, żeby być gotową na naszą debatę. Tylko jedna stara służąca była na nogach. Nie bardzo ją lubiłam, męczyła mnie jej nadmierna szorstkość i zaciętość. Poza tym źle traktowała młodsze służące.

Może dlatego, że była sama i nie miała kim rządzić, wydała mi się mniejsza i bardziej skryta, jakby przestraszona. Jeszcze nie dniało, a ona już była od dłuższego czasu na nogach. Wynosiła na dwór, dźwigając w rękach, wielki ceber z pomyjami. Wylewała je do świńskiego koryta, które stało dość daleko od domu. Przekonałam ją, żeby pozwoliła sobie pomóc, a ona zadziwiła mnie siłą, jaką miała w tych ramionach suchych jak patyki, owiniętych skórą niczym starą szmatą.

Koryto było prawie pełne, zatem jej krzątanina zaczęła się już jakiś czas temu. Dałam jej znak, żeby chwilę odpoczęła. Nieopodal, obok lasku, który ocieniał niszę ze starymi urnami rodzinnymi, stała ławka. Zgodziła się usiąść, spuściwszy oczy, jakby ze wstydu. Oddychała ciężko, zdawało się, że łka. Dobrodziejstwo tego chwilowego otium11, wydawało jej się niezasłużone, nie tyle jako służącej, ile jako kobiecie. Kobiety wolne i służące niczym się nie różnią. Świat jest pełen kobiet podobnych do Marty: Martami były żony Peryklesa i Sokratesa. Także Odyseusz spotyka królową Arete, która tka wraz z dwórkami wełnę błękitną jak morze – również więc ona, chociaż królowa, była Martą.

I ja byłam Martą. Tak jak stara służąca, która dzieliła ze mną ciszę na ławce obok niszy z urnami zmarłych. Obydwie zostałyśmy pozbawione godzin spokojnych i pracowitych, spędzanych w towarzystwie dobrej książki, troskliwego pedagoga. Obcy był też nam odgłos ciężkich kroków, jaki towarzyszył filozofowi przechadzającemu się krużgankami. Tym bardziej nie znałyśmy zapachu oliwy zmieszanej ze złotym piaskiem gimnazjonu.

Służącej, mnie, także innym kobietom, którym życie nie oszczędzi zwyczajowej pułapki – narzuconego ślubu i rozsądnego, oziębłego męża, gorzkiej teściowej, dzieci zabranych przez choroby i wojny, szybkiej i uciążliwej starości – lżej byłoby na sercu, gdybyśmy wiedziały, że ten krajobraz widziany o brzasku, co zawsze wydaje się łzami osnuty, opiewał Wergiliusz pięknymi wierszami, które dobrze byłoby mieć w pamięci. I dobrze byłoby wypowiedzieć je ustami, gdyż słowa, piękne słowa, które rodzą się z poznania, pomagają nam nazywać rzeczywistość. Sprawiają one, że owa rzeczywistość istnieje dzień po dniu dla nas i dla innych. Ta kobieta siedząca obok mnie nie była chrześcijanką, więc odnosiło się wrażenie, jakby wszystkie jej dni przeminęły niczym pył.

Na popołudniową lekcję byłam gotowa. Oporządziłam pokoje, oczyściłam warzywa, zrumieniłam podpłomyki. Zrobiłam pranie w ługu. Moje myśli, podobnie jak ręce, były jasne i czyste. Nie byłam tylko Martą. Byłam też Marią.

Maryja, Matka Chrystusa, nie robiła złego wrażenia na tle uczniów.

Nikt nie myślał o tym, żeby jej powiedzieć, iż ma mężną duszę.

Przeczytałam na nowo zapiski z trzech ostatnich dni, które ułożyłeś w jasny dialog O życiu szczęśliwym. W ten sposób przypomniałam sobie fragmenty naszych rozmów, które umknęły z pamięci. Po południu nasza dysputa skupiła się na temacie trzech definicji, które dzień wcześniej zostały podane w odniesieniu do posiadania Boga: każdy, kto dobrze żyje, wypełnia wolę Bożą i każdy, kto wypełnia wolę Bożą, żyje dobrze. Krótko mówiąc, te pierwsze dwie opinie zgodnie twierdziły, że dobre życie polega na czynieniu tego, co jest miłe Bogu. Trzecia opinia, ta Adeodata, wymagała większej uwagi: Bóg zamieszkuje w tych, którzy mają czystego ducha. Adeodat uściślił, w prostocie serca i jasności myśli, które go cechują, że czysty jest tylko ten, kto trwa w Bogu i do Niego należy. Do tego miejsca panowała też zgodność opinii.

Postawiłeś zatem nowe problemy: Czy Bóg może chcieć, żeby człowiek Go szukał? Czy może źle żyć ten, kto szuka Boga? I czy duch nieczysty może Go szukać?

Zastrzeżenie Nawigiusza zwróciło uwagę na fakt, że ten, kto szuka Boga, podobnie jak mądry akademik, nie odnalazł jeszcze przedmiotu swoich pragnień, a zatem nie może być szczęśliwy, skoro nie posiadł jeszcze tego, czego pragnie. Wyraziłam swój pogląd: żyjącemu dobrze Bóg sprzyja, żyjącemu źle Bóg się sprzeciwia; temu, kto Go szuka, Bóg ani nie sprzyja, ani się nie sprzeciwia, ale nie jest on bez Boga. Postulowałeś więc logiczny wniosek, że szczęśliwy jest ten, kto znalazł Boga i komu Bóg sprzyja. Ten, kto szuka, nie osiągnął jeszcze szczęścia, ale daleko odszedł od nieszczęścia człowieka pozbawionego Boga. Wtedy wstaliśmy i powróciliśmy do zwykłych zajęć.

Przez całą noc miałam w głowie obraz starej służącej i jej dni niczym pył z jednej strony, oraz klasyczną przejrzystość twojej logiki z drugiej strony; przyjemność, którą podzielałam, płynącą z dialektyki, dzięki której wydawało się, że kontemplacja Boga dokonuje cudu ożywiania, jak gdyby nieruchome kształty rzeźb z marmuru paryjskiego i pentelijskiego nabierały życia. Kiedyś myślałam, że moja wiara zrodziła się, po prostu kiełkując w zakamarkach duszy, z prostotą zjawisk naturalnych, i nie potrzebuje niczego więcej. Rozum i logika wydawały mi się niepotrzebnymi przeszkodami.

Nauczyłeś mnie, polegającej całkowicie na moim sercu: nie ufać rozumowi. Jest ledwie narzędziem.

Trzeciego dnia mgła się rozproszyła. Jak to się zdarza w niektóre zimowe dni w Italii, powietrze było krystalicznie czyste, a słońce lekko przygrzewało, pozwalając nam wyjść na dwór, gdzie wszyscy rozsiedliśmy się wygodnie na łące. Rozmowa rozpoczęła się nawiązaniem do mojej uwagi, że ludzie żyjący w niedostatku są nieszczęśliwi. Podałeś wtedy przykład człowieka, o którym wspomina twój Cyceron, niejakiego Orata, który poza tym, że był przesadnie bogaty, cieszył się doskonałym zdrowiem, urodą i zdolnością dostarczania sobie przyjemności. Nadto posiadał – krótko mówiąc – liczne źródła utrzymania, niezłą bibliotekę i oddanych przyjaciół. Czy można – spytałeś – takiego człowieka uważać za szczęśliwego? Przyjąwszy nawet hipotezę, że nie miał większych aspiracji, czy należało uważać, że nie musi się niczego wyrzekać?

Licencjusz jako pierwszy, wyprzedzając innych, szybko zauważył, że również ten człowiek nie mógł uniknąć cierpienia wywołanego nagłą stratą jednej lub wielu spośród tych rzeczy – nie ma, zasadniczo, nieszczęścia, które nie pociągałoby za sobą feralnego ciągu. Również i on nie mógł się uważać za zabezpieczonego przed zgubnym pojedynkiem z nudą czy przebrzmiałą miłością, pojedynkiem, który ustaje dopiero, kiedy dobiegną końca typowe, bolesne rytuały.

(…)

Tutaj, w Ostii, na tym wąskim posłaniu trawi mnie gorączka. Wspomnienie czasu spędzonego w Cassiciacum wraca do mnie ożywcze niczym woda źródlana. Adeodat dotrzymuje mi towarzystwa, nacina i ostrzy pióro, dostarcza mi arkusze, na których potem sam pisze. Zza przepierzenia dochodzą głosy. Rozpoznaję Nawigiusza i twój. Wyłapałam sens niektórych rozmów. Mówiliście o Afryce. Renta z ziemi Patrycjusza, chociaż niewysoka, zapewni wam proste życie, bez zbytku, ale też bez niedostatku.

Wspaniale byłoby, gdyby takie dni jak w Cassiciacum mogły się powtórzyć w Tagaście. Pośród oliwek, winorośli, zapachu drzew mastyksowych i terebintu.

U mnie winobranie dobiega końca. Najlepsze wino życia wypełniło moje kadzie. Wy jedźcie. Nadejdą czasy niespokojne i bez przyszłości. Kiedy przemoc nie będzie szukała nawet pozorów.

Nie byłeś jeszcze ochrzczony. Ambroży zdecydował, że na początku Wielkiego Postu odbędzie się egzamin kandydatów do chrztu, których nazywano competentes. Postanowiliśmy więc szybko wyruszyć z Cassiciacum. Ale pieszo, bez wozów.

Było was trzech competentes: ty, Adeodat i Alipiusz. Chcieliście deptać ziemię jak pielgrzymi. Odczuwaliście potrzebę pokonania odległości dzielącej was od Mediolanu pedetemptim 12, , w harmonii kroków i oddechu. Wydłużając oczekiwanie, jak w przypadku obietnicy. Wszyscy zgodziliśmy się wam towarzyszyć. Nie protestowałam za bardzo, kiedy zaproponowaliście mi osiołka dla złagodzenia trudów podróży. Nie chciałam opóźniać waszego marszu.

(…)

Nie prosząc o nic, w drodze zdajemy się na łaskę i niełaskę gościnności. Zdarzyło się, że pewien duchowny zaprowadził nas do domu swojej matki, gdzie się posililiśmy, ogrzaliśmy przy ogniu dłonie i wysuszyliśmy buty. Poza tym trudy wędrówki łagodziło śpiewanie psalmów. Ono rozgrzewało krew, kiedy od podmuchów wiatru kostniały kolana. Kilka razy zapraszano nas na zupę jęczmienną, proponowano wodę z odrobiną wina. Chrześcijanie, których napotykaliśmy, prosili o błogosławieństwo w imię Chrystusa, który wspomaga podróżujących. Inni otwierali nam drzwi w imię boga Hermesa, opiekuna wędrowców, progów i rozstajów.

W Afryce gościnność jest częścią natury i zwyczajów: pasterz z Negebu poda wodę beduinowi i jego zwierzęciu, kiedy niebo świeci tarczą z rozżarzonej miedzi, znów wieczorem to beduin przystanie na prośbę wędrowca o pozwolenie zatrzymania się przy obozowym ognisku dla ochrony przed szakalami.

Gościnność jest dobrym stopem, gdzie do solidnego metalu bojaźni Bożej dołącza się żyła złota wrodzonej dobroci jakiejś duszy, spontanicznego obdarowywania szczodrą ręką.

Na noc zatrzymaliśmy się w budynku stacji postojowej rzymskiej poczty. Ja spałam z kobietami i modliłam się z nimi, zanim udałyśmy się na spoczynek. Wszystkie one należały do owczarni Ambrożego. Ten pasterz, którego słyszałam raz dyskutującego po grecku z legatem bizantyjskim i który miał wzrost prawdziwego księcia, często odwiedzał te wioski, jadł placki jęczmienne i spędzał noc na posłaniu z liści.

Następnego dnia przed południem przybyliśmy do Mediolanu.

Posłuchaj, mój synu, to jest najważniejsza rzecz, jaką ci zostawiam. Wyznanie mojego życia. W nim odświeżyłam w pamięci twoje, a właściwie nasze chwile życia. Przydadzą ci się.

Wyznaj twoje życie, mów głośno o trudzie istnienia. Za ciasna jest dusza, żeby siebie pomieścić. Ofiaruj ją spojrzeniu Boga, aby On ją zobaczył i przyjął. Dziel się nią z twoimi braćmi, z twoimi bliźnimi, bo w wyznaniu płynącym z serca każda prawda zbliża się do życia.

Serce jest niczym bóg z bajki, który przebiera się za żebraka. Puka do każdych drzwi i przez wspaniały dar swojego ubóstwa spełnia nadzieję tego, kto wręczy mu datek.

To nie jest pożegnanie, Augustynie Aureliuszu. To była najdłuższa noc, teraz nastanie dzień. Chciałabym być jak jedno z tych zwierząt cudownie prostych, które wpatruje się w słońce jakby było stróżem...

Drogi Ojcze,
babcia odeszła. Kiedy przestałem płakać, spełniłem jej pragnienie. Uporządkowałem i ponumerowałem myśli, które zechciała mi powierzyć i które spisałem jako pokorny skryba, bardziej zatroskany o wypełnienie zadania niż o zgłębienie sensu słów.

Teraz, przeglądając jako czytelnik te pergaminy, od pierwszego do ostatniego, widzę niezwykłe, a jednak bliskie koleje życia Moniki, i błogosławieństwo, jakie otrzymałem, czuwając przy niej. Powiedziała, żeby schować te strony aż do czasu, kiedy dotrzesz do Afryki, do stóp wielkiej góry Auras.

Powinienem ci jeszcze powiedzieć, że nie istnieją dzieła zaczęte i skończone oraz żebyś to wyznanie przyjął jako małe wsparcie.

Twój syn Adeodat

POSŁOWIE

Biografie św. Moniki powstają prawie zawsze w oparciu o staranną operację wycinania i sklejania. Potwierdza to ojciec Agostino Trapè, wielki komentator św. Augustyna: każda biografia św. Moniki, jeżeli nie powierzy się jej czystej fantazji, pozostaje ściśle związana z tekstami późniejszego biskupa Hippony. To Augustyn opowiada o Monice, to syn opisuje niezwykłą historię, w której on sam, filozof i biskup, zawdzięcza matce, kobiecie, wszystko, co jest życiem.

Wyjątkowa relacja, jaka łączyła Monikę i Augustyna, jest wspomniana w Wyznaniach, w Dialogach filozoficznych, w listach.

W ten sposób życie kobiety z IV wieku, skazanej przez okoliczności na brodzenie w sypkim piasku, rysuje się wyraźnie i kompletnie.

Augustynowi można dać wiarę, gdyż jego szczerość jest bezlitosna i ogólnie znana. Biograf Moniki musi tylko zebrać fragmenty napisane przez Augustyna, dbając, jeśli chce, o uzupełnienie ich informacjami o charakterze historycznym i geograficznym ważnymi dla odtworzenia podstawowych realiów. Brakuje jednak głosu samej Moniki, oryginalnego akcentu, przesunięcia punktu ciężkości. Głosu, który się wycofał. Wchłonęły go słowa syna.

To nie ja wybrałam pisanie biografii Moniki. Zostałam, w pewnym sensie, wybrana. Ojciec Franco Monteverde z klasztoru augustianów San Nicola w Tolentino nalegał, żebym podjęła się tego zadania, dostrzegłszy coś głębszego w moim zbiorze opowiadań z podróży, gdzie mówiłam o zdradziecko unicestwionych późnogotyckich świętych z apenińskich murów.

Wiele jest biografii św. Moniki, pisali je na chwałę Bożą teologowie, proboszczowie, mężczyźni i kobiety. Cóż jeszcze – myślałam – mogłabym dodać?

Pierwsze moje podejście miało charakter ikonograficzny: zbiór obrazów i obrazków. Była to próba naiwna i poniekąd fetyszystyczna, a miała na celu stworzenie pewnej zażyłości i zmniejszenie dystansu.

Tradycja zawsze przedstawia Monikę – może ze względu na podobne brzmienie słów „Monika” i „mniszka” * – jako wykrochmaloną, antyreformistyczną zakonnicę. Albo jak na freskach Benozza Gozzolego w San Gimignano – jako elegancką damę o śnieżnobiałej karnacji.

Wydaje się, że tradycja zapomniała o tym, że Monika pochodziła z Afryki.

Kilka lat temu miałam napisać artykuł o kobietach z Algieru. Pojechałam je poznać. Niektóre wychodziły na place, manifestując na rzecz zdjęcia chusty. Wszystkie łączył ten sam impet, ta sama zmysłowość, jakby w zgodzie z miejscową naturą, która dominuje, ale nie męczy. W pewnym sensie również Monika była jedną z tych algierskich kobiet, które poznałam.

Potem zaczęło się badanie miejsc pod każdym względem rozczarowujące. Miejsca zostały zniszczone zgodnie z nieuniknioną koniecznością. Najazd Wandalów i podbój arabski zniszczyły wszelką pamięć o chrześcijaństwie z okresu późnego antyku. Tagasta dzisiaj nazywa się Suk Ahras, domy stoją ciasno jeden obok drugiego, są białe, z lasem anten satelitarnych, jest tam wielki bazar i aleja z drzewami – pozostałość po kolonialnej przeszłości. W Kartaginie zachowały się rzymskie ruiny, dostojne i niezbyt charakterystyczne. Cassiciacum zaś stanowi ładną wieś italską, która równie dobrze mogłaby się nazywać Cassago in Brianza lub Casciago w prowincji Varese. W historycznych warstwach Mediolanu pozostałości z czasów Ambrożego wydają się symbolicznie rozrzucone. Miejscem najbardziej związanym z Moniką jest chyba Ostia, starożytne, martwe już miasto, w którym zakończyła ona swoje ziemskie życie. Tam, gdzie możemy spacerować godzinami pośród ruin, które były kiedyś forami, ulicami, domami patrycjuszy, dzielnicami ludzi ubogich, z tawernami, sklepami, gdzie zachowały się napisy informujące o poborze, w zniszczonej i zawieszonej pustce pamiątki okazują się rozgrabione. Kawałek dalej znajduje się willa Hadriana w Tivoli: cesarskie miasto idealne, jak Ostia była miastem królewskim. Spacerujemy wśród takich samych ruin, z kikutami kolumn, murami naznaczonymi piętnem upływającego czasu. Znacznie bardziej niż historia przychodzi nam tutaj z pomocą literatura.

Biografia Hadriana pióra Margherite Yourcenar opisuje osobliwe losy człowieka, który lepiej niż ktokolwiek inny pełnił rolę cesarza.

Literaturze niekiedy udaje się tchnąć życie w martwe postacie historii, stąd też pomysł napisania biografii Moniki inaczej. Wśród form literackich biografia, również zbeletryzowana, moim zdaniem podlega natchnieniu i zdaje się, że pochodzi ono z bardzo daleka, przechodzi przez pisarza i zrzuca go jak starą skórę. Opisując życie Moniki, najpierw chciałam rozszerzyć, podzieliwszy i złożywszy według mojego upodobania, cudzą egzystencję, wykorzenioną, pozostawioną na pastwę żywych. Potem profil Moniki zaczął się wyłaniać, upraszczać, ukazywać w podstawowym zarysie i stopniowo łączyć z moim życiem.

Mam rodzinę, jednego małego synka i drugiego nastoletniego, który często przypomina mi szesnastoletniego Augustyna. Jest pewien wiek, zwłaszcza u chłopców, w którym przestają być sentymentalni. Stają się zapalczywi i zimni. Chcą być pozostawieni sami sobie.

Matki nie wiedzą, dokąd oni chodzą. I tak już jest. Inicjację nastolatków w cywilizacjach starożytnych przedstawia się jako pobyt w krainie umarłych.

Monika była kobietą i matką, co łatwo zrozumieć. Ale była też świętą. Mistyczką. Początkowo trudno mi było znaleźć słowa, żeby o tym opowiedzieć. Z pomocą przyszło mi kilka kobiet, którym szczególnie wiele zawdzięczam.

Pierwsza z nich to pisarka Cristina Campo, której proza należąca do najpiękniejszych w XX wieku stanowi przykład opowiadania o duszy i o sprawach nadprzyrodzonych.

Inna to myślicielka Maria Zambrano, która umiała nakłonić słowa, aby wyraziły racje serca i pierwotne uczucia, autorka doskonałego eseju poświęconego Augustynowi: La confessione come genere letterario („Wyznanie jako gatunek literacki”).

I jeszcze inna myślicielka, Luisa Muraro, która nauczyła mnie pisać o teologii językiem matki, pozwoliła zrozumieć, że wszystko, co na początku wydawało mi się puste i niewystarczające – moje niedowiarstwo, wątpliwości, niemota – to „wakacje”, na które muszę przystać. Oraz że serce nie musi się wstydzić tego, że jest czasami teologicznie ubogie, proste jak wieśniak.

I tak na kolejnych pracochłonnych etapach połączyłam słowa ruchami podobnymi do tych, które się wykonuje podczas szycia, a rozum wtedy odpoczywa, nie żywiąc innych ambicji poza dokończeniem haftu.

Nieodzowna jak zawsze okazała się moja przyjaciółka Stefania Monteverde, która była akuszerką tej opowieści. Wraz z Anną Marią Pappini, która mnie wspierała wiarą głęboką i pogodną.

Tym kobietom dedykuję moją krótką książkę.

FAKTY

331 Monika – zgodnie ze starożytnymi manuskryptami właściwie Monnica. Przychodzi na świat w Tagaście położonej w wyżynnej Numidii. Miasto nosi dziś nazwę Suk Ahras i znajduje się w Algierii. Założona trzy wieki wcześniej Tagasta była ważnym węzłem komunikacyjnym, krzyżowały się w niej drogi prowadzące z Kartaginy do dalekiej Mauretanii oraz z Hippony na południe, w stronę Tebessy, aż na skraj Sahary. Pomimo pewnych oznak upadku w mieście była rzymska władza, a jego rada miała prawo do tytułu najdostojniejszej.

Herezja donatyjska, według której ważne były tylko sakramenty sprawowane przez godnych szafarzy, rozprzestrzeniała się w Afryce.

Rodzina Moniki była katolicka, wywodziła się z honestiores, podupadłych właścicieli ziemskich, którzy zachowali pewne cechy dawnego szlachectwa i wierną służbę urodzoną w domu. Imię Fakonda, matki Moniki, pochodzi z tradycji hagiograficznej. Wychowanie Moniki powierzono sędziwej służącej, o której wspomina Augustyn. Monika otrzymała powierzchowne wykształcenie dziewcząt z dobrych rodzin: umiała czytać, pisać i wypowiadać się dobrą łaciną.

Nieznana jest dokładna data ślubu Moniki z Patrycjuszem. Tradycja, która ma tendencję do stawiania obok świętych kobiet mężów starych i powściągliwych, na wzór św. Józefa, przekazuje, że Patrycjusz miał w dniu ślubu siedemdziesiąt jeden lat. Prawdopodobnie miał przynajmniej dwadzieścia pięć lat, skoro był dekurionem w radzie miejskiej. Podobnie jak ojciec Moniki posiadał zacnych przodków i niewiele ziemi. Był poganinem, ale nie sprzeciwiał się religii małżonki ani wychowaniu w niej dzieci. Pierwsze lata po ślubie nie były dla Moniki łatwe: mąż wolnomyśliciel, natrętna teściowa, plotkujące służące.

354 13 listopada przychodzi na świat pierworodny syn Augustyn Aureliusz. Po nim urodzi się brat Nawigiusz, o którym Augustyn mówi w swoich dziełach, i siostra, Perpetua, o której nie ma wzmianki ani u Augustyna, ani u jego biografa Possydiusza, ale która – jak głosi tradycja hagiograficzna – owdowiawszy, została przełożoną klasztoru w Hipponie. Monika wychowuje Augustyna po chrześcijańsku, decyduje się jednak przełożyć datę jego chrztu. Zgadza się z decyzjami Patrycjusza co do wykształcenia syna.

361 Augustyn rozpoczyna naukę u gramatyka w Tagaście.

367 Augustyn zostaje wysłany na dalsze studia do pobliskiej Madaury.

370 Ze względu na trudności finansowe Patrycjusz sprowadza syna do Tagasty. Monika z troską obserwuje 16. rok życia syna – annus terribilis. Augustyn ma buntownicze usposobienie i sprzeciwia się matce. Monika nalega, żeby mąż szukał wsparcia finansowego u bogatego Romaniana, chcąc wysłać Augustyna na studia do Kartaginy.

371 Augustyn wyjeżdża do Kartaginy. Patrycjusz zostaje katechumenem. Choruje i umiera. Monika musi sama stawić czoło trudnej sytuacji finansowej. Dowiaduje się, że Augustyn mieszka z konkubiną.

372 Rodzi się Adeodat, syn Augustyna.

373 Monika podejrzewa, że syn wstąpił do sekty manichejczyków, a następnie upewnia się co do tego.

374 Augustyn wraca do Tagasty, żeby otworzyć szkołę oratorską. Początkowo Monika wyrzuca go z domu, a potem przyjmuje wraz z jego kobietą i synkiem. Augustyn opowiada proroczy sen swojej matki, w którym widziała go obok siebie „na drewnianej belce do mierzenia”. Zrozpaczona Monika spotyka się z biskupem, który na pożegnanie uspokaja ją, mówiąc, że „niemożliwe jest, żeby syn tak oblany łzami zginął”.

375 Augustyn jest wstrząśnięty śmiercią przyjaciela, którego darzył wyjątkowym uczuciem. Wyrusza do Kartaginy. Tam pisze swoje pierwsze dzieło De pulchro et apto. Jest jednak niespokojny: nie widzi przed sobą perspektyw, jego uczniowie są niesforni i powierzchowni. Augustyn prosi matkę o przybycie. Monika na zawsze opuszcza Tagastę.

383 Augustyn jest coraz bardziej krytyczny wobec manichejczyków; spotyka się z biskupem Faustem z Milewe i rozczarowuje się. Oszukawszy Monikę, pozostawia ją samą na plaży i odpływa statkiem do Rzymu. Po ciężkiej chorobie porzuca manichejczyków. Zostaje sceptykiem i przyjmuje poglądy filozoficzne akademików. Przypisuje swoje wyzdrowienie modlitwom matki.

384 Dzięki rekomendacji Symmacha, prefekta Urbe, Augustyn zostaje przyjęty na dwór w Mediolanie jako oficjalny retor cesarza.

385 Monika dołącza do Augustyna po burzliwej przeprawie morskiej. Wiosną dociera do Mediolanu. Tam poznaje biskupa Ambrożego i stale bywa w jego kościele.

386 Monika uczestniczy w sprzeciwie Kościoła mediolańskiego wobec Justyny – wyznającej arianizm matki cesarza. Augustyn odrzuca sceptycyzm i zbliża się do neoplatończyków oraz podejmuje lekturę Listów św. Pawła. Towarzyszka życia Augustyna wyjeżdża do Kartaginy. Monika próbuje znaleźć dla syna odpowiednią partię, ażeby ten mógł uznać Adeodata. W pierwszych dniach sierpnia następuje decydujący moment w procesie nawrócenia Augustyna – ma miejsce scena w ogrodzie. Wielka radość Moniki. Na jesieni Augustyn postanawia porzucić nauczanie i przyjmuje zaproszenie Windycjanusa na wieś, do Cassiciacum. Monika towarzyszy mu wraz z synem Nawigiuszem i wnuczkiem Adeodatem. Augustyn przystępuje do pisania dzieła Soliloquia i pierwszych Dialogów, w których Monika występuje jako rozmówczyni: De ordine, De beata vita, Contra academicos.

387 Po sześciu miesiącach grupa z Cassiciacum wraca do Mediolanu. W noc wielkosobotnią z 24 na 25 kwietnia Monika uczestniczy w chrzcie Augustyna i Adeodata. Latem rozpoczynają się przygotowania do powrotu do Afryki. W Ostii statki zostają zablokowane w porcie przez uzurpatora tronu cesarskiego Maksyma. Augustyn i Monika, wyglądając przez okno, razem przeżywają chwilę ekstazy. Pięć dni później Monika dostaje gorączki. Po dziewięciu dniach umiera. Ciało zostaje złożone w marmurowym sarkofagu na cmentarzu przylegającym do kościoła Santa Aurea.

1430 Za pontyfikatu Marcina V ciało Moniki zostaje przeniesione do kościoła Sant’Agostino w Rzymie.

1945 Podczas robót ziemnych na małym dziedzińcu kościoła Santa Aurea zostaje odnaleziona część płyty nagrobnej, która przykrywała sarkofag Moniki, z inskrypcją napisaną dystychem elegijnym, którą na cześć Augustyna ułożył były konsul Anicio Achenio Basso


Przypisy:

1 hic et nunc (łac.) – tu i teraz

2 horrea (łac.) – spichlerze, składy

3 in cordibus nostris (łac.) – w sercach naszych

4 mors vitalis (łac.) – śmierć, która wiedzie ku życiu

5 vita mortalis (łac.) – życie, które wiedzie ku śmierci

6 amatus (łac.) – ukochany, wielbiciel

7 finis vitae (łac.) – kres, koniec życia

8 dies mortalis (łac.) – dzień śmierci

9 ex abrupto (łac.) – bez przygotowania, nagle, od razu

10  „Boże Zastępów, odnów nas, rozjaśnij oblicze Twoje, a będziemy zbawieni”. Psalm 80, 20 w przekładzie Czesława Miłosza.

11 otium (łac.) – odpoczynek; spokój

12 pedetemptim (łac.) – przen. z wolna, powoli

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama