Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (14/2001)
W telewizyjnym dzienniku zobaczyłem graficzny obraz polskiej sceny politycznej - w środku czerwony masywny bastion SLD i dokoła kilka wysepek centrum, prawicy, centroprawicy, z nowymi nazwami ugrupowań. Po paru dniach podobny schemat wydrukowała "Rzeczpospolita" - tym razem pokazywał on fazy rozpadu AWS, kolejność odejść poszczególnych polityków i grupek. Podobieństwa formalnego tych schematów nie łączę z żadnym medialnym spiskiem. Po pierwsze, dla obrazowania zjawisk większość ludzi prasy korzysta z tych samych, przygotowanych przez Microsoft programów graficznych. Po drugie, rzeczywistość polityczna jest taka, a nie inna, zmiana kolorów czy liternictwa nie ukryje tego, co się zdarzyło i dzieje nadal. Historia wieku XX, a szczególnie jego ostatnich dekad, przesądziła, że formacja wyrosła z PZPR będzie występowała jako lewica i trzymała się razem ze względu na materialne interesy i lęk przed odpowiedzialnością, a ludzie związani z nurtami solidarnościowymi, niepodległościowymi, konserwatywno-katolickimi będą się swarzyć, budować mury nieufności i podejrzeń, a dopiero w obliczu katastrof okażą się zdolni do kruchych i chwilowych sojuszy.
Czy taka jest - jakby powiedzieli marksiści - "historyczna prawidłowość"? Domyślam się, że tak sobie mówią po cichu spadkobiercy marksistów i zacierają ręce. Jaka jest nadzieja? Daleka i piękna. Ta nadzieja to kultura i sztuka. I wcale nie odwołuję się tu do akcesu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Kazimierza Ujazdowskiego, do nowej inicjatywy wewnątrz AWS, nazwanej "Przymierzem Prawicy". Mam raczej na myśli piękną definicję wypracowaną przez wileńskiego (po wojnie w Toruniu) filozofa Henryka Elzenberga - kultura to próba zmuszenia dziejów, aby służyły wartościom. Dzieje obeszły się z nami dość okrutnie, ale nie utraciliśmy swojej kultury, mamy Norwida, Chełmońskiego, stary Sandomierz, utwory Lutosławskiego, "Wesele" Wyspiańskiego i daleko, daleko więcej. Mamy dość, aby odrodzić się duchowo, ustalić wspólny język mówienia o sprawach ojczystych, uporządkować skale wartości, przypominając, że ambicja jest niżej, dobro wspólne wyżej, a jeszcze wyżej Bóg. Tyle że dziś kultura rozpada się na trzy osobne wyspy - tej kultury, którą ludzie mają w sercach, umysłach i rodzinach, tej kultury, która powstaje w pracowniach artystów, a przedstawiana jest przez instytucje kulturalne i wreszcie tej kultury, którą wydestylowały pożary historii, którą ocaliły dla nas pokolenia ojców i dziadów. Jeszcze nie jest tak, że te trzy obszary stały się sobie obce, jeszcze są mocne mosty między wyspami. Tyle że wśród ekonomicznych kłopotów i politycznego zgiełku mało kto nad umocnieniem i poszerzeniem tych mostów pracuje. Skłopotani ludzie uwierzyli, że nie trzeba im poematów czy symfonii, że należy im się raczej sensacja i rozrywka. Twórcy coraz powszechniej sądzą, że sztuka powinna wypisać się z kultury, a zapisać do rynku, inaczej oni zginą z głodu. Państwo nauczyło się, że na kulturze można oszczędzać - nikt nie blokuje dróg z tego powodu, a głodujący poeta nie jest takim samym faktem społecznym jak głodująca pielęgniarka. W Teatrze Telewizji pokazano sztukę szwajcarskiej autorki Esther Vilar "Królowa i Szekspir". Kto widział, zachwycił się Mają Komorowską w roli brytyjskiej monarchini. Ta sztuka okazała się nie tylko wartą wielkopostnego terminu refleksją nad śmiercią. Umierająca królowa składająca hołd dramaturgowi to również symbol uznania roli kultury w dziejach. Nad tym dworskim ukłonem powinni zamyślić się ci, którzy łudzą się, że kulturę polityczną, kulturę życia rodzinnego, kulturę prawną czy kulturę pracy można poprawić przepisami lub morałami, bez odwołania się do dziedzictwa książek, teatru, wielkiej muzyki czy malarstwa. Gdy jesteśmy chorzy z nieczytania, czytaniem trzeba się leczyć.