Misja Dominikanek mieści się przy parafii Świętego Piotra Apostoła. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda misja, przynajmniej w jej wewnętrznej części
Poznajmy Kamerun! Andrzej Lewicki będzie nam go przybliżał, wysyłając wieści prosto z Afryki.
Oto czwarta część cyklu Opoki: "Zapiski z Kamerunu".
Wsiadłem do samolotu, organoleptycznie pożegnawszy się z Europą. Wizualnie, za jakiś czas. Jedno, co widzę to dużo większy komfort, mając punkt odniesienia względem innych statków powietrznych. Przede wszystkim normalnie się mieszczę, bo siedzenia rzadziej rozmieszczone. Komfort tym bardziej cieszy, że skórzane i miękkie, przez co wygodne fotele bezinteresownie witają twoje ciało. Zagłówek sąsiada z przodu wzbogacony o monitor do oglądania filmów czy śledzenia przebiegu lotu. W sam raz na ponad sześciogodzinny lot nocą. Pomińmy jednak wątek filmowy. Ponieważ, żeby cokolwiek obejrzeć, bądź wysłuchać muzyki należy zapłacić kartą kredytową. Terminal w pilocie. Słuchawki gratis.
Na pokładzie tym razem nie było kompletu. „W miarę jedzenia apetyt rośnie”. Dlatego pozwoliłem sobie na jeszcze więcej luksusu, przesiadając się o jeden rząd do przodu w tęsknocie za oknem. Nie szkodzi, że ciemna noc, ale podświetloną Cieśninę Bosfor zaliczyłem. Cały Stambuł niemniej imponująco prezentował się w meandrach ciemności zmieszanej z potęgą świateł.
Lot po raz kolejny sprzyjał dobremu samopoczuciu. Piękniejsza część załogi zaproponowała lunch w podobnej postaci, co jej koledzy z poprzedniego kursu. Do walorów smakowych także nie można się było przyczepić. Jak człowiekowi niewiele do szczęścia potrzeba! Pod stopami uciekała Grecja, by za chwilę dolecieć nad wody terytorialne Włoch i w efekcie zobaczyć sycylijskie Syrakuzy. Świetlna linia brzegowa pięknie okalała miasto nad brzegiem morza Śródziemnego. I to by było na tyle – koniec Europy.
Bramę do Afryki otworzył obraz Libii ze stolicą w Trypolisie. Samolot przemierzał powietrze poza miastem, co w konsekwencji przyczyniło się do kolejnego nieziemskiego widoku rozświetlonego miasta nocą. Tymczasem, kiedy skończyła się aglomeracja, wraz z nią nastała ciemność. Nagle otwór okna, jakby zgasł i ograniczył obszar przekazywanego obrazu do skrzydła, na wysokości którego siedziałem. Ten przerażający bezkres ciemności towarzyszył mi niemal do samego końca podróży. Lecąc później nad Nigrem oraz wąskim pasem Nigerii, Sahara nieustannie dawała znać o sobie. Wtedy zdałem sobie sprawę, gdzie jestem, co jeszcze bardziej spotęgowało moją niecierpliwość w oczekiwaniu na lądowanie.
Podczas wyjścia do toalety miałem okazję spokojnie zobaczyć swoich współtowarzyszy podróży na Czarny Ląd. Nie wykazałbym się kreatywnością, jakbym powiedział, kto stanowił o sile. Moje zaskoczenie natomiast wzbudziła dość liczna reprezentacja z dalekiego wschodu. Jak się później okazało to bardzo duża grupa stale mieszkająca w Kamerunie. Także miałem obraz wszystkich kolorów ludzkich i ich piękna, a pośród nich, ja – mały biały człowiek.
Godzinę przed wylądowaniem zaproponowano kolejny posiłek w postaci dość bogatej kanapki i gorącej herbaty. Sandwich stworzył idealną barierę przed głodem, by w tym czasie samolot delikatnie pochylił się do przodu celem obniżenia lotu. Na horyzoncie wreszcie można było dostrzec unoszącą się w powietrzu łunę światła. To Yaoundé, stolica Kamerunu, w której spędzę najbliższą noc. Zapaliły się frontowe reflektory przed skrzydłami. Ziemia zbliża się coraz szybciej, jakby chciała pochłonąć cały ten lot. Dachy domów powiększały się w zawrotnym tempie, by w pewnym momencie mieć je już na wysokości oczu. W ostatniej chwili pojawiło się lotnisko, a wielkie koła maszyny dotknęły podłoża z ogromną siłą nacisku nań. Udało się, do tego piętnaście minut przed czasem! Skromne brawa zwieńczyły dość długi i pozytywnie męczący rejs.
Pierwszy krok na terytorium upragnionego Kamerunu, zwanego, ze względu na swoje walory naturalne, „Małą Afryką”. Ciepłe, a nawet gorące powietrze obala rutynę zimnego i ponurego stycznia. Obecność zimowej kurtki na moim ramieniu zdaje się być coraz mniej zasadna. Wykonanie pierwszego zdjęcia na terminalu nie znalazło poklasku wśród żandarmów. Mimo to telefon nadal należał do mojej kieszeni. Idąc dalej spotkałem dwóch panów przeodzianych w długie białe fartuchy. Ich wizerunek wskazywał, że to lekarze, albo osoby w inny sposób uprawnione do wykonywania szczepień na żółtą gorączkę (żółtą febrę). Przeprowadzali oni kontrolę, sprawdzając czy każdy ma żółtą książeczkę. Jako, że wspomniane szczepienie jest tu obowiązkowe i surowo sprawdzane, w przypadku jego nieposiadania, wykonywane było wszczepienie przeciwciał na miejscu. Oczywiście nie ma nic za darmo. Koszt to 210 zł. Akurat miałem sposobność obserwacji shaltowania jednego delikwenta. Okazałem książeczkę i poszedłem dalej, gdzie kolejna, ostatnia już bramka. Otrzymałem kartkę łudząco przypominającą formularz paszportowy. Nie przygotowałem się na wypełnianie czegokolwiek po przylocie. Poprosiłem człowieka, którego funkcję trudno zdefiniować, o długopis. Pomodlił się pod nosem i wyciągnął resztki pisadła. Od tego momentu nie spuszczał mnie z oczu ani na moment. Trudno się dziwić, przydatne narzędzie. Oddawszy długopisopodobny przedmiot na ręce właściciela udałem się do okienka, w którym rezydował celnik. Zweryfikował dane, skonfrontował z paszportem i przybił pieczątkę na wizie. Od tej pory mogłem legalnie przebywać na terytorium Kamerunu.
Skierowałem się do ostatniego punktu wycieczki po porcie lotniczym, gdzie czekałem już tylko na swój bagaż rejestrowany. Nie minął kwadrans, a pierwsze walizki wyjechały na czarną gumową taśmę. Moment napięcia i wyłoniła się moja walizka w nienaruszonym stanie. Kamień z serca spadł. W tym samym czasie nadeszła kochana Siostra Tadeusza, która specjalnie przyjechała na lotnisko. Zapoznaliśmy się formalnie i uścisnęliśmy dłonie. Miło spotkać osobę, z którą pisało się przez przeszło rok, a nie widziało w realu. Niesamowite uczucie i każdemu serdecznie polecam!
Przechodziliśmy przez kolejne metry kwadratowe Yaoundé Nsimalen, gdy w pewnym momencie przywitała mnie pięcioosobowa reprezentacja Studenckiej Rodziny Dominikańskiej FADO z Bertoua w Kamerunie. Od niemal pierwszej sekundy wszedłem w zupełnie inny świat. Gęste i gorące powietrze przeniknęło mnie bez reszty. Dość lekkie ubranie wydało się być mimo wszystko za grube do panującego klimatu. Po komentarzu Siostry, że „teraz to jest zimno”, nic już nie było w stanie mnie zaskoczyć.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do centrum. Ciemna noc po raz kolejny skutecznie ograniczała pole widzenia. Jednak udało mi się dostrzec cofnięcie w czasie o kilkadziesiąt lat. Pierwsza myśl, jaka natychmiast mi się nasunęła – „Tu jest jak w Polsce za czasów komuny, albo nawet wcześniej!”. Nie mogę pamiętać tej epoki, ale bazuję na swoich wyobrażeniach po opowieściach rodziców i fotografiach z historii. Tak było do tej pory. Teraz widzę to na własne oczy i obraz zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni.
Dojechawszy do określonego punktu miasta i zostawiwszy znajomych mi już studentów, udaliśmy się z Siostrą w dalszą drogę po Yaoundé. Kolejnym punktem „zwiedzania” stała się piekarnia. Sprawdzona wcześniej przez Siostrę boulangerie wypełniona była tłumem ludzi. Biorąc pod uwagę fakt, iż wybiła godzina pierwsza po północy, nabrałem przekonania do nocnego życia Kameruńczyków. Bo jak sklasyfikować tak liczną obecność ludzką i do tego w sklepie spożywczym..? Z punktu widzenia Europejczyka z centralnej części Starego Kontynentu to jednak jest późna pora. Zakupiliśmy kanapki a’la sandwich oraz kilka butelek wody niegazowanej. Jak wiemy, ta ostatnia jest niezbędna do życia, a zwłaszcza w Afryce. Jeśli jest popyt to i podaż musi być. Półtoralitrowa butelka to koszt jednostkowy około trzech złotych!
Następnym zdumieniem stało się dla mnie mycie różnego rodzaju pojazdów, począwszy od ciężarówek, przez auta osobowe, aż po motocykle wszelkiego kalibru. Młodzi chłopcy w ten sposób ciężko zarabiają na swoje utrzymanie. Wszystko to w tonach wrzaskliwej muzyki rozdzierającej głośniki i przechodzące obok, moje uszy! By uniknąć ogłuchnięcia pojechaliśmy do punktu kulminacyjnego. Po drodze konsumowaliśmy zakupione spożywki. Mijaliśmy rozliczne siedziby instytucji rządowych, Kameruńskie Muzeum Narodowe, uniwersytet czy Plac Defilad z pobliskim hotelem Hilton. Nad ulicami coraz widniał napis na rozpasanych plandekach „Bonne annѐe 2013”, co oznacza „Dobrego 2013 roku”. Życzenie nowego roku trwa zazwyczaj do końca stycznia.
Około drugiej w nocy wspólnie z Siostrą Tadeuszą dotarłem do Zgromadzenia Sióstr Świętego Dominika. Misja Dominikanek mieści się przy parafii Świętego Piotra Apostoła. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda misja, przynajmniej w jej wewnętrznej części. Wszedłem do pokoju, w którym miałem spędzić najbliższą noc, do tego pierwszą w Kamerunie. Był lekki stres. Temperatura i wilgotność powietrza sięgały górnej granicy możliwości. Wziąłem prysznic najszybciej, jak tylko to było możliwe. Odpowiednie do tego obuwie znajdowało się niestety na dnie walizki. Chęć znalezienia zamiennika była tak duża, że po wejściu i spenetrowaniu przestrzeni łazienki napotkałem niedużą miskę. Bez najmniejszego zawahania chwyciłem zań i poszedłem pod prysznic. Ze względu na rozmiar, zmuszony byłem wejść w nią tylko jedną podkuloną stopą. Dość naturalistyczny obraz białego człowieka na Czarnym Lądzie. Po zakończonym surwiwalu pod wodną słuchawką nie pozostało nic innego, jak tylko oddać się w ręce snu.
opr. aś/aś