Rozmowa z Marcinem Kwaśnym, aktorem, scenarzystą, reżyserem teatralnym
Z Marcinem Kwaśnym, aktorem, scenarzystą, reżyserem teatralnym, rozmawia Kinga Ochnio.
Spotykamy się w Siedlcach, gdzie pojawił się Pan w roli gościa „Filmowych rekolekcji”. W ramach cyklu przygotowanego przez NoveKino wyświetlono fabularyzowany dokument „Dwie korony”, poświęcony działalności o. Maksymiliana Kolbego, w którym wcielił się Pan w postać lekarza. Co Pana urzekło w św. Maksymilianie?
Chciałbym mieć tyle pasji, energii do działania, co on, a przecież był wątłego zdrowia. Cierpiał na gruźlicę, miał tylko jedno sprawne płuco. W Niepokalanowie stworzył największy przed wojną klasztor na świecie - w szczytowym momencie było w nim 800 zakonników. Założył „Rycerza Niepokalanej” - wydawnictwo o milionowym nakładzie, zbudował klasztor w Nagasaki, nie znając japońskiego. Dzisiaj uznalibyśmy to za zupełne wariactwo, a to było wpisane w Boży plan i dopiero po latach można było zobaczyć logikę tych śmiałych decyzji. Wiara Maksymiliana, połączona z olbrzymią pokorą, po prostu mnie urzekła. Nigdy nie działał na swoją chwałę, tylko na chwałę Niepokalanej. Pewnie dlatego wszystko mu się udawało. Warto wspomnieć ciekawostkę, że prochy św. Maksymiliana zostały prawdopodobnie rozsypane w Harmężach, gdzie obecnie mieści się klasztor franciszkański. Herbem wsi Harmęże są dwie korony, a pamiętamy, że Maryja pod symbolami białej i czerwonej korony przepowiedziała o. Kolbemu zachowanie czystości i męczeństwo. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło.
Opiekę o. Kolbego czuję czasami namacalnie. Tak było przy filmie „Wyklęty” w reżyserii Konrada Łęckiego, który powstawał w dużej mierze z datków ludzi. Żeby kontynuować zdjęcia, potrzebowaliśmy pilnego wsparcia sponsorów. Poszedłem więc na rozmowę do jednej z firm i w korytarzu przetarłem oczy ze zdumienia, bo zobaczyłem tablicę ze św. Maksymilianem. Wiedziałem, że moja wizyta nie będzie daremna, że mimo ogromnych trudności ten film dokończymy.
To nie pierwszy Pana kontakt z tym świętym zakonnikiem. Jest Pan reżyserem spektaklu o św. Maksymilianie, który można zobaczyć w Teatrze Oratorium na warszawskiej Pradze. Skąd pomysł?
Trzeba przyznać, że mało jest spektakli nawiązujących do religii, do chrześcijaństwa. Tym jednym przedstawieniem wypełniamy tę niszę. Spektakl przyszedł mi do głowy dzięki o. Piotrowi Cuberowi. Podczas rekolekcji w Harmężach wziął mnie na wystawę obrazów Mariana Kołodzieja - więźnia Auschwitz, znajdującą się w podziemiach klasztoru. Na większości tych obrazów jest właśnie o. Maksymilian, który bardzo pomagał więźniom.
Przygotowując to przedstawienie, odkryłem, że jest to bliski mi święty. Podczas jednej z wizyt w Niepokalanowie odwiedziłem archiwum, gdzie pracuje siostra zakonna Anna Maria Miks. Otrzymałem od niej opis Maksymiliana. Napisano w nim, że był cholerykiem. Jak z kimś rozmawiał, przechylał głowę lekko w prawo, mówił łagodnym głosem, ale nie miał zdolności krasomówczych. Kiedy ktoś go zdenerwował, robił się czerwony na twarzy, ale odmawiał z nim „Zdrowaś Maryjo”, a potem rozmawiał na spokojnie. Podobno większość świętych to cholerycy. Mówi się, że gwałtownicy zdobywają niebo.
Powiedział Pan w jednym z wywiadów o o. Kolbem, że to święty na nasze czasy. Co to znaczy?
Nie poddawał się mimo wielkich trudności, był w pełni pokory, posłuszeństwa. Jak pisał Herbert: „ocalałeś nie po to, aby żyć... Trzeba dać świadectwo”. Całe życie św. Maksymiliana było wielkim świadectwem wiary, poświęcenia i heroicznej pracy mimo wątłego zdrowia. Mówię o nim, że to święty na nasze czasy, bo wiem, że za jego wstawiennictwem wiele rzeczy można wymodlić, wyprosić.
Identyfikuje się Pan z Bogiem, otwarcie o tym mówi. Ale przez lata był Pan daleko od Kościoła...
Wiarę mam dzięki babciom: Stasi i Józi, z którymi chodziłem do kościoła i które były moimi pierwszymi przewodniczkami po świecie duchowym. Nauczyły mnie modlić się, czytały mi Biblię. Bardzo mocno przeżyłem rozwód moich rodziców. Pojawił się kryzys autorytetu. W ten kryzys wszedł zły i odciągnął mnie od Boga na 18 lat. Lat przepełnionych grzesznym życiem, tylko dla przyjemności, w którym nie było zasad. Urzekł mnie blichtr tego świata, o co w moim zawodzie nie jest trudno. Liczyły się dobra zabawa, imprezy, na przemian płynąłem na fali sukcesu albo tonąłem w morzu frustracji. Doszedłem do ściany: z pewnymi rzeczami - na przykład alkoholem - już sobie nie radziłem, co dobitnie uświadomiła mi moja żona. Ona namówiła mnie na terapię. Z tej ludzkiej bezradności powiedziałem wtedy: „Jezusie Chrystusie, jeżeli istniejesz, to mi pomóż, bo ja już sam nie daję rady”. I przyszedł Miłosierny, złapał mnie tonącego za kołnierz. Dostałem wtedy bardzo wiele łask i umocnienie. Zaczął się proces naprawczy. Jezus jak kropla drążąca skałę wsącza w nas swoją miłość, która rozpuszcza zniewolenia, egoizm, lęki, które oddzielają nas od Niego. Pełne nawrócenie otrzymałem, kiedy poszedłem do sakramentu spowiedzi, do Komunii, zacząłem odmawiać Różaniec, żyć modlitwą. Moja wiara zaczęła się umacniać.
„Kiedyś traktowałem religię jako obowiązek i balast, a teraz patrzę na wiarę jak na błogosławieństwo....” - to Pana słowa. Co dziś daje Panu wiara?
Myślę, że bez wiary, bez pomocy z góry trudno przeżyć taki kryzys i wyjść na prostą. Teraz wiara daje mi olbrzymiego kopa w życiu. Dzięki niej mogę o sobie powiedzieć, że jestem człowiekiem szczęśliwym, spokojnym, pogodzonym z Bogiem, ze światem i z sobą. Doznałem łaski, którą jest wiara. Każdego dnia dziękuję za nią Bogu. Mam nadzieję, że jej nie utracę. Nie jest łatwo być człowiekiem wierzącym. Kiedyś, kiedy jeszcze nie wierzyłem, myślałem, że chrześcijanin to człowiek bardzo słaby, ciągle popełnia te same grzechy. Teraz widzę, że to jest ciągła walka z pokonywaniem własnych słabości, walka z działaniem złego. Raz się nawróciwszy, trzeba stale się nawracać, codziennie trzeba prosić Boga o siłę do tej walki, inaczej polegniemy. Sami nic nie możemy, z Bogiem możemy wszystko. Mówię: „ja sam nie mogę, Ty mi pomóż”. I pomaga każdego dnia. Miewam, jak każdy, trudne sytuacje, kryzysy, na szczęście nie dotyczą one wiary. Z wiarą łatwiej jest żyć, trzyma mnie w pionie. Nie ma pustki, którą wcześniej czułem. Daje mi poczucie sensu życia, istnienia. Nie wyobrażam sobie życia bez wiary. Nie ma takiego kryzysu, z którym nie można byłoby sobie poradzić z pomocą Bożej łaski. Z każdego nałogu, uzależnienia jest wyjście, jeżeli zaufa się Bogu. Wierzyć w Boga łatwo, uwierzyć Bogu - dużo trudniej. Ja uwierzyłem i wyprowadził mnie z „dołka”, za co jestem wdzięczny. Jeżeli człowiekowi wydaje się, że sam sobie poradzi - wtedy Boga nie potrzebuje, ale w momencie, kiedy uzna swoją bezradność, jeśli się zwróci do Niego, On na pewno mu nie odmówi. Bóg stoi i puka do drzwi, a klamka jest po naszej stronie, od nas zależy, czy Go wpuścimy, czy nie. Bóg z największych problemów - widzę to po swoim życiu, bo byłem naprawdę na skraju załamania - potrafi wyprowadzić niesamowite dobro. I kocha nas miłością, której nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Jeśli mówimy, że Bóg nas karze, to Go obrażamy. Tylko oddając kontrolę Bogu, jesteśmy w stanie realnie coś zmienić w naszym życiu, małżeństwie.
Czy doświadczył Pan namacalnie Bożej pomocy?
Kiedy kręciliśmy „Pileckiego”, miałem wypadek. Filmowaliśmy ucieczkę z Auschwitz, padał deszcz, pośliznąłem się i uderzyłem głową o torowisko. Upadłem na drewniany podkład kolejowy, a nie na metalową szynę i akurat w jedynym miejscu, gdzie nie było kamieni. Skończyło się tylko na lekkim wstrząśnieniu mózgu. Pomyślałem sobie wtedy: „stary, to jeszcze nie jest twój czas”.
Czy wiara w Boga spowodowała zmianę priorytetów w Pana życiu?
Kariera nie jest już dla mnie tak ważna, jak kiedyś. Zacząłem myśleć o tym, że najważniejsze, aby być dobrym człowiekiem, nie ranić innych, czynić dobro, dawać świadectwa, bo może to komuś pomoże.
Przyznanie się do tego, że jest się wierzącym, zwłaszcza w show-biznesie, to niełatwa decyzja...
Jeżeli to dla człowieka ważne, dlaczego ma o tym nie mówić? Można powiedzieć, że wiara jest sprawą prywatną. Jeśli ktoś nie chce się do tego przyznać - w porządku, ale jeżeli ktoś mówi o tym z potrzeby serca, bo wiara zmieniła życie, i ma to pomóc innym - to dlaczego nie... Jezus mówił: „kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem”. Ja o tym mówię, bo to jest dla mnie ważne doświadczenie spotkania żywego Jezusa. Cieszę się, że jestem Polakiem, żyję w Polsce, kraju, który jeszcze nie jest tak zepsuty, jak zachodnia Europa. Tu jest przedmurze chrześcijaństwa. Przyznanie się do bycia katolikiem, do wiary w Jezusa nie jest żadnym obciachem.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 51/52/2017 r.
opr. ab/ab