Fragmenty książki "Rozmowy pod niebem", rozmowa z Janem Jakubem Kolskim
Proszę wymienić swoje grzechy filmowe.
Nie ma takiej kategorii. Grzechy są zawsze ludzkie. Te popełniane w czasie realizacji filmu nie są inne od popełnianych na co dzień, bo nie mam wymyślonej na tę okazję jakiejś szczególnej formy i innego niż na co dzień sposobu na komunikowanie się z ludźmi. W filmie posługuję się, oczywiście, całym instrumentarium zawodowym, ale nie bierze ono w nawias mojego człowieczeństwa, bo odsuwam pokusy używania sposobów naruszających godność moich aktorów czy nadużywających ich zaufanie. Prawdopodobnie w czasie realizacji filmu moje człowieczeństwo jest intensywniejsze, bo nastawione na szczególną współczulność z innymi ludźmi. Ale im bardziej jest się współczulnym, tym więcej można egzekwować. Im daje się do siebie głębszy dostęp, tym większego dostępu można domagać się od innych. Wobec tego taka forma istnienia — „bez skóry” — jest czymś codziennym i w moim życiu, i w moim zawodzie. Popełniam prawie wszystkie grzechy świata. Ponieważ interesuje mnie w filmie powoływanie zdarzeń, przypominających życie, muszę zabiegać o to, żeby moi aktorzy generowali prawdziwe emocje. Staram się, by sytuacje, które się kreują na planie, były „emocjogenne”. Wobec czego miejsca na występek jest tam mnóstwo, jak zawsze, kiedy żyje się w osoczu emocji. Kiedy żyje się w osoczu sposobów, osoczu intelektualnego oddziaływania na współtwórców, miejsca na grzech jest mniej, bo to jest wyspekulowane.
W jaki sposób wywołuje Pan w świecie filmu wspomniane emocje?
Rozmawiam. Staram się stwarzać sytuacje. Moją ofertą wobec aktora, czyli odtwórcy jest oferta na wzajemność oraz czystość intencji. Aktor, który mnie nie zna, a takich jest sporo, dostaje tak oto sformułowaną ofertę: ja daję całego siebie, ani trochę się nie asekurując, ty mi daj całego siebie. Przy tak zdefiniowanych parametrach pracy znajdzie się miejsce na to wszystko, co w życiu. Kluczem jest umiejętność rozpoznania, jakim człowiekiem prywatnym jest aktor. Jeśli się to zdefiniuje celnie, droga do niego jest już prostsza. Byle nie wziąć pozorów za prawdę i nie pomylić się. Nie ma we mnie zachowań demiurgicznych, zawłaszczania cudzej wolności, nic z gwałtu. Koniec końców, to jest tylko film. A ja chcę być zakładnikiem dla moich filmów. Niczego, czego nie ma we mnie nie ma prawa być w moich filmach. Ten rodzaj „naddatku” jest mi niedostępny i nie mam ambicji, by po niego sięgać.
Jakie słowo najlepiej porządkuje Pana komunikowanie się z ludźmi za pomocą filmów?
Odpowiedzialność. Proszę sobie wyobrazić, jaką odpowiedzialność musi mieć ktoś, kto rozmawia z dziesiątkami tysięcy ludzi.
Pan ma swoich stałych aktorów. Czy przyjaźni się Pan z niektórymi z nich? Mówi się, że w środowisku filmowym trudno o prawdziwe przyjaźnie. A przecież w przyjaźni człowiek wyraża siebie oraz swoją duchowość. Tak pisze o przyjaźni ojciec Józef Stanisław Płatek w książce „W drodze do Boga. Zamyślenia rekolekcyjne”: „Tylko człowiek doświadczający Boga może być w pełni zdolny do bezinteresownej relacji z drugim”.
Jest to za kategoryczne sformułowanie jak na kogoś, kto ma rzeźbić w ludzkich duszach. Mało rozumne i mało serdeczne zdanie. Dla mnie to brzmi fałszywie, dlatego że nie zakłada procesu w życiu ludzkim. Nie zakłada, że można dorastać do przyjaźni, dochodzić do przyjaźni, zabiegać o przyjaźń, tracić ją i odzyskiwać na nowo. Nie respektuje zmienności. Ojciec Płatek jest doktrynerem, a jako taki nie znajdzie drogi do mojego serca. Kościół powinien pytać, słuchać, a nie tylko oświadczać. Jeśli zaś chodzi o moje przyjaźnie, za dużo palców w jednej ręce, by zliczyć moich przyjaciół. Mam tak naprawdę dwóch czy trzech.
Dlaczego tak niewielu?
Ponieważ jestem wobec przyjaciół bardzo wymagający. Większość ludzi, których znam, nie może tym wymaganiom sprostać. Nie jestem też typem przylepnym czy przyklejalnym. O mnie trzeba bardzo zabiegać. Przyjaźń nie jest źródłem samej radości. Bywa źródłem satysfakcji. Jest głównie trudem, wspinaniem się, zabieganiem, ofiarą. Radości zdarzają się od czasu do czasu. Ta największa przyjaźń, właśnie z aktorem, która mi się zdarzyła, jest najtrudniejsza. W tej chwili człowieka, o którym myślę, prawie nienawidzę. I nie ma w tym sprzeczności z oświadczeniem, które złożyłem wcześniej. Ale myśmy nie zamknęli do siebie drogi. Znowu będziemy się sobą cieszyć i dostarczać sobie satysfakcji z obcowania ze sobą za jakiś czas. Ja to wiem. Teraz musimy pół roku pomilczeć. Strasznie przeciwko sobie zgrzeszyliśmy. Ja po to, by uratować film, a on, aby przeprowadzić swoją koncepcję. Postawiliśmy na szali naszą przyjaźń, która potwornie na tym ucierpiała. Już przed realizacją filmu bałem się, że stanie się on grobem naszej przyjaźni. A mój przyjaciel tak na to odpowiedział: „Co warta byłaby nasza przyjaźń, gdyby takiej próby nie przetrzymała?”. Ta odpowiedź wciągnęła mnie w próbę. Wolałbym się dowiedzieć, że on nie chce w ogóle tego filmu realizować. Po tej strasznej próbie, myślę, że nasza przyjaźń jednak przetrwała.
Czy zdarzył się Panu podczas kręcenia filmu konflikt na tle religijnym z aktorem albo producentem?
Opowiem Pani, co przytrafiło mi się na planie kręconego przeze mnie ostatnio filmu „Pornografia” według powieści Witolda Gombrowicza. Ponieważ postanowiłem być bliżej miejsca, w którym realizowałem film, zamieszkałem w trakcie zdjęć na planie w Suchej. Planem był dwór Augusta Cieszkowskiego, dziś własność profesora Kwiatkowskiego, dyrektora warszawskich Łazienek. Mieszkałem w pokoiczku, który, jak mi się zdawało, nawiedzał duch Cieszkowskiego. Miałem poważny konflikt z miejscowym Kościołem. Po tym kiedy w telewizji ukazało się kilka reportaży z planu zdjęciowego, poszła po wsi wieść, że oto kręcimy niemoralny film. Miejscowy ksiądz zagrzmiał z ambony bardzo donośnym głosem. Chłopców, którzy statystowali w filmie zwolnił nawet z ministrantury! Zadzwoniłem do niego, tłumacząc, że łamie ósme przykazanie, które mówi, żeby nie wystawiać fałszywego świadectwa. Odparł, że ja psuję ludzi i zamierzam zrealizować scenę gwałtu podczas Mszy. Chciałem, żeby wstrzymał się ze swoimi ocenami, dopóki nie zobaczy filmu. Emanacją zachowania księdza były pretensje, pytania, wątpliwości, jakie zgłaszali do mnie rodzice dzieci. Przez dwa tygodnie służyłem swoją osobą za tarczę strzelniczą. Strzelano celnie i boleśnie. W końcu grzmoty ustały. Nie odbył się gwałt na Mszy, który przewidywał ksiądz, głównie na podstawie wyrwanej z kontekstu wypowiedzi z internetu.
Co stwarza największe dylematy Panu, jako wierzącemu reżyserowi oraz, jak ustaliliśmy, człowiekowi?
Jak daleko mogę się posunąć, by mieć na planie zamierzoną scenę, zamierzony sens czy wyraz artystyczny? Dobrym przykładem może tu być właśnie ostatni film. Grają w nim młode dziewczęta, właściwie jeszcze dzieci, w już dojrzałych ciałach. Wiele było tam scen, które przynależały bardziej kobietom, niż dzieciom, a ja je musiałem od nich wyegzekwować. I udało się. Taką daninę te dziewczęta z siebie dały, ponosząc przy tym duży koszt ludzki. Był to rodzaj prezentu, naddatku. Ja też poniosłem niemały koszt jako człowiek. Powiedziałem im tak: „Do momentu, do którego nie czujecie, że na waszym życiu po filmie może zaważyć, to co w nim zrobiłyście, działajcie. Ale jeśli cokolwiek w was, czy to instynkt, czy świadectwo ludzi, którzy obserwują was z zewnątrz, a na koniec podpowiedź rozumu, powie wam, że będzie to żyło z wami przez lata po filmie — powiem stop”. Znowu pojawiła się oferta wzajemności i czystych intencji. Jednak wiem, że przekroczyły jakieś granice, co nie stałoby się, gdyby nie kontakt z „Pornografią” i Janem Jakubem Kolskim. Musiałem zadać sobie w głębi duszy pytanie, czy film jest wart tego, co w rezultacie osiągnę, kosztów, jakie ponoszą te dzieci. Odpowiedziałem na to pytanie twierdząco, wiedząc, że było to przekroczenie granicy, mimo zapewnień dziewczyn, że udział w filmie nie odciśnie na nich trwałego śladu. Winowajcą jestem ja. Ten grzech obciąża moje sumienie. Myślę, że niewiele zawodów takie sytuacje stwarza.
Często zdarzają się Panu w filmie sytuacje działania na różnych granicach?
Film, jak mało która dziedzina działalności ludzkiej obfituje w sytuacje, kiedy człowiek porusza się na granicy dozwolonego. A jeśli się chce rozmawiać najpierw ze sobą, a potem z widzem w taki sposób, w jaki ja rozmawiam, to jest to działanie cały czas na granicy naruszenia. Dlatego uważam, że film jest środowiskiem bardzo grzechogennym.
Od grzechów przejdźmy do wiary. Jakby Pan swoją wiarę opisał?
Nie zostałem obdarowany łaską wiary. Kiedy porównuję siebie z kimś, kto wierzy serdecznie i nie domaga się dowodów na Istnienie, to wtedy mam się za kogoś, dużo, dużo gorszego. Bardzo takim osobom zazdroszczę, a ta zazdrość jeszcze wyraźniej lokuje mnie pośród ludzi małej wiary. Człowiek dużej wiary nie zazdrościłby. A ja niezwykle zazdroszczę na przykład Michałowi Lorencowi, który umiał ulokować swoje życie w czystym strumieniu. Dokonuję wielu wysiłków, a wciąż jestem daleko.
Jakie to wysiłki?
Dociekam. Szukam, skąd jestem. Zastanawiam się, ile z tego, kim jestem, zostało mi podarowane, a ile jest moją zasługą. Niestety odkryłem przy tym straszne przepadliny mroku, potworne ciemnie, zaniechania. Powiedzieć czym dla mnie jest wiara, mógłbym tylko bardzo bełkotliwie. Ta materia jest tak delikatnej natury, że wydaje mi się, że nie zasłużyłem nawet, by o niej rozmawiać. I nie ma w tym żadnej kokieterii.
Nie znalazł Pan dotąd dowodów na Istnienie?
Cały mój organizm ciągle się ich domaga. Może upoważnia mnie do tego mój los osobniczy, wpisany w kontekst losu moich bliskich. Straciłem dziesiątki wujków i cioć z jednej strony w komorach krematoriów, z drugiej, wspaniałych polskich patriotów — w katowniach UB. Mój tato odzyskał wiarę późno, pod koniec życia. Moja babcia ze strony ojca była Żydówką, jej mąż, dziadek Jan Kolski był Polakiem, katolikiem, producentem filmowym i dystrybutorem. Z kolei dziadek Jakub, ojciec mojej mamy, był piłsudczykiem, szefem obwodu AK. Straszne pomieszanie substancji. Kiedy przyszła wojna, Niemcy zaproponowali dziadkowi Janowi pozostanie po aryjskiej stronie. Nie został. Poszedł do getta. Tato był w getcie, w obozach koncentracyjnych i wrócił do Polski by zorientować się, że nie żyje jego matka, ojciec i brat. Dlatego nie bardzo chciał wierzyć. Szukał czegoś, co dałoby mu otuchę. Przystał do komunistów. On, człowiek wielkiej dobroci i szlachetności, wstąpił do partii. Ale wziął ślub kościelny z mamą, ponieważ go o to poprosiła. Miłość była dla niego ważniejsza. Wszystkich nas ochrzcił. W końcu wyrzucili go z wojska. Poszedł pracować do filmu. Moja mama była świadkiem śmierci dwóch braci, ojca, matki, siostry. A ja część tego świadkowania musiałem jako dziecko przyjąć na siebie. Zatem powtarzałem za dziadkiem, który pytał: „Gdzie jest Bóg?” to samo pytanie. Domagałem się dowodów na Istnienie.
Dorosłe życie ich nie przyniosło?
Niedawno straciłem rok po roku ojca i siostrę, wspaniałych ludzi. Ich śmierć była dla mnie szczególnie dotkliwa. Siostra była młodą osobą. Umarła z miłości do filmu. Stół montażowy odchodził już w niepamięć, a ona bardzo chciała się nauczyć montażu cyfrowego, by móc dalej montować ze mną filmy. W jakimś sensie umarła przeze mnie. Jej organizm nie chciał przyjąć tej nowej technologii, ale ona dalej się uczyła, byśmy wciąż razem pracowali. I oto Ewa wyszła z jednej z takich lekcji montażu, usiadła na krześle i umarła. Znowu cały mój organizm chce się zapytać: „A gdzie jest Bóg?”. Dowiedziawszy się, że leży pod respiratorem, zadbałem o to, by w razie czego przyleciał do niej z Warszawy najlepszy chirurg. Gdyby była szansa, operowałby ją. Kiedy jechałem do niej w środku nocy do Wrocławia przez miejscowość Lututów, skręciłem tam do kościoła. Wcześniej często go mijałem, za każdym razem żegnając się znakiem krzyża oraz modląc się dwa kilometry, gdyż akurat tyle ma obwodnica. Podczas tej dwukilometrowej modlitwy zawsze proszę o to, by dobrze było moim bliskim. Wtedy, w kościele, w drodze do mojej siostry zrozumiałem, że jestem człowiekiem małej wiary, bo nie wierzyłem już wtedy, że ta modlitwa coś da. I w istocie nic nie dała. W szpitalu wziąłem martwą już siostrę za dłoń, jej synowi kazałem zrobić to samo i powiedziałem: „Ożywimy ją!”. Próbowaliśmy, ale się nie udało. Znowu cały mój organizm prosił o dowód na Istnienie.
A może nie zauważa Pan innych znaków na swojej drodze? Upatruje w tragediach brak Boskiej ingerencji, a w powodzeniach nie dostrzega łaski?
Dowód na Istnienie albo coś, co lokowałoby się w jego okolicach, dostałem nieoczekiwanie w Alpach Wysokich, w masywie Jungfrau. Będąc alpinistą-grotołazem zgubiłem się tam przez młodzieńczą zapalczywość. Nie wiem, jak odnalazłem drogę, czołgając się w nocy w wysokich górach, przy temperaturze bliskiej zera, prawie bez odzieży. Zawisałem nad przepaściami i puszczałem się, bo nie było drogi powrotnej. Kiedy zobaczyłem dwa dni później z ekipą moich kolegów nić, którą przeszedłem, okazało się, że była to nić życia! Krok w lewo, krok w prawo równałby się śmierci. Miałem wtedy jakiś nieumotywowny rodzaj poczucia bezpieczeństwa. I paradoksalnie, gdy najmniej domagałem się dowodów na Istnienie, to je dostałem. Wtedy dociekliwość, której źródłem jest potrzeba rozeznania parametrów świata, nie była głównym motorem sprawczym moich zachowań. Miałem inne motory: żarliwość, młodzieńczą pasję, chęć zdobycia świata.
Jednak dowód Pan dostał. I co Pan z nim zrobił?
To, co potrafiłem. Staram się porządnie żyć. Dbam, by nie ranić zanadto. Nie rozpycham się. Nie umiem wymawiać słowa „Bóg”. Mam wielkie opory. Boję się. Jeśli już, wspomagam to słowo „Panem”. Mówię „Pan Bóg”. Ta łatwość, z jaką prości chłopi mówią w kościele „Pan Bóg”, wzbudza moją zazdrość. Wzbudza ją też łatwość, z jaką cieszą się, że jest jeszcze coś po życiu. Ja nie wiem, więc się boję.
Mówił Pan o cierpieniu. Czy Pan potrafi wziąć krzyż na siebie z pokorą, czy wzbudza to w Panu bunt?
Proszę sobie wyobrazić, że oto siedzący przed Panią dorosły, czterdziestosześcioletni mężczyzna, dziewięćdziesięciokilogramowy, duży, umięśniony, robiący filmy, obdarowany przez los mnóstwem nagród, taki o spotkania z którym zabiegają studenci oraz ci, którzy szukają odpowiedzi na pytania, mówi Pani nagle: „Z pokorą znoszę cierpienie, z godnością pochylam się pod ciężarem krzyża”. Przecież to okropnie zarozumiałe, nic nie warte wyznanie! Nigdy nie odpowiem tak na to pytanie. Byłby to całkowity brak skromności. Nie wolno takich rzeczy mówić głośno! Trzeba zaświadczać całym sobą: od palca stopy po czubek głowy we wszystkich dostępnych możliwych emanacjach o rozmiarach swojego człowieczeństwa. Legitymacją mojego człowieczeństwa są filmy, które zrobiłem; książki, które napisałem; spotkania z ludźmi, które odbyłem. Kto mi da słowo, że nie okażę się pojutrze kimś niegodnym zdania brzmiącego nawet dużo bardziej skromnie? Można ludzką ofertę, jaką mogę złożyć wielu ludziom, zniszczyć jednym głupim zdaniem. Takim jak to. Ja swój los znoszę raz z pokorą, a raz z zarozumialstwem. Raz z radością, innym razem z bólem. Cierpienie jest substancją łatwo dostępną. A jeśli ktoś źle sobie z nim radzi, wydaje się niepokorny, namawiam, by go nie oceniać. Nie wiadomo, jakie niezgłębione obszary czerni w nim są, ile nieprzespanych nocy. Także za fasadą uśmiechniętych twarzy może być mnóstwo cierpienia.
To jak niesie Pan swój krzyż?
Niosę, jak potrafię. Bardzo jestem niezadowolony z tego, jak niosę, ale niosę, jak potrafię. Wspinam się, staram się, staję na palcach, ale dalej niosę jak potrafię. Nie umiem nieść lepiej niż potrafię. Nie umiem wspiąć się wyżej niż na palce. Ale staram się. Niosę, jak potrafię.
Kocha Pan bliźniego?
Największym wyznaniem miłości, jakie mogę uczynić, jest to, że lubię ludzi. Ludzie to wiedzą. To jest w moich filmach. W moim lubieniu ludzi jest to, że lubię ludzi. Jest to w moim spotkaniach codziennych z ludźmi. Nie powiem „kocham bliźniego”, bo to jest już nieskromne wyznanie aroganta, kogoś, kto o sobie myśli lepiej niż powinien.
Owo lubienie pozwala Panu ludzi usprawiedliwiać?
O, tak! Ale wiem, jaki występek byłoby mi usprawiedliwić czy zrozumieć najtrudniej: zabójstwo — odebranie komuś życia. W moje myślenie o człowieku wpisane są ciągle otwarte drzwi do ekspiacji dla każdego.
Co Pan robi, by dawać swoim życiem świadectwo?
Szczęśliwie odpowiedzią na to pytanie nie muszą być słowa. Jestem w tej komfortowej sytuacji, że można zapytać innych ludzi. Staram się na każdym poziomie, jaki jest dostępny mojemu rodzajowi aktywności, nie ranić. I to wystarczy. Czasem z zaniechań wyłania się dużo ciekawszy obraz człowieka, niż z tego, co mówi i na co się zgadza. Nawet ekspresja naszego spotkania jest świadectwem naszych postaw. Długo się namyślam nad odpowiedziami na Pani pytania, co jest oznaką tego, że nie wiem. Nie mam gotowych formułek. Jestem taki, jak moje filmy, a także ta rozmowa. Może nie tak ulokowany i zakorzeniony, jakby Pani oczekiwała, ale prawdziwy i w drodze.
Ależ ja nie oczekuję gotowych rozwiązań! Pragnę widzieć Pana takiego, jakim Pan jest naprawdę. Także pełnego zwątpienia. To dobrze, że się Pan namyśla. Mam nadzieję, że nasza rozmowa też skłoni Pana do refleksji, dlatego będę pytać dalej. Wierzy Pan w Przeznaczenie? Jak ma się ono do wolnej woli?
Wierzę. Przeznaczenie nie kłóci się z wolną wolą. Kontroluję swoją wolą środowisko ludzkie, w którym żyję, natomiast zapis na to, jaki będzie finał tego losu, jest już dokonany. Wierzę w to, co jest mi pisane. I czekam na to. Myślę, że jest to rozłączne z wolną wolą. Mówię tu o losie ostatecznym. Nie sądzę, by jakiemuś kodowi czy zapisowi poddane było każde nasze zachowanie. Gdybym wierzył w to, daremny trud. Już by mnie nie było pośród żywych, bo czym się wtedy karmić, żeby żyć? Jestem ciekaw tego, co czeka mnie w moim losie jutro, pojutrze, dlatego żyję. Interesuje mnie też, co zdarzy się w losie związanych ze mną ludzi. Ta ciekawość to jedna z głównych żył zasilających mój krwioobieg ludzki. Natomiast wiem, że ten ostateczny wyrok jest już zapisany. A kiedy zostanie wykonany, nie będzie mnie to już dotyczyć, toteż nie mam z tym wielkiego zmartwienia.
Czy w Pana życiu zdarzają się cuda, gdyż w Pana filmach widz ma z nimi do czynienia?
Moje opowiadania, a także filmy powstają z potrzeby rekompensaty. Więcej cudów zdarza się w moich filmach, niż w moim życiu. Lepszych ludzi spotykam w moich filmach, niż w moim życiu. Bohaterowie moich filmów są lepsi od bohaterów mojego życia. Z potrzeby rekompensaty, z niedosytu, z braku powstaje, jak mi się wydaje, każda prawdziwa głęboka twórczość. Ta głupia, zarozumiała, arogancka powstaje z potrzeby autokreacji. Opowiem Pani jednak o jednym cudzie. Ostatnio dużo i daleko podróżuję. Niedawno byłem w dżungli peruwiańskiej, półtora roku temu byłem w Indochinach. Dotarłem na północy Laosu, gdzie nie ma już dróg, do bardzo dziwnego plemienia. Nazywało się Lantene. Są to wytwórcy opium, hodowcy maku. Od dziesiątków lat ubierają się tak samo, a są to naprawdę kreacje na miarę Ives Sant Laurenta! Kolor tkanin, które sami wyplatają, tkają, farbują jest nieprawdopodobny! Podobnie krój przez nich wymyślony oraz najwyższej jakości wykonawstwo. Takich doznań estetycznych dostarcza również ich biżuteria, ich sposób poruszania się, fryzury, twarze, tylko te po czterdziestce są bezzębne od palenia opium i poszarzałe od braku nadziei. W tym dziwnym środowisku, gdzie dotarłem z wyprawą Jacka Pałkiewicza, chcieliśmy zrobić obrzęd zabijania byka. Miałem duże opory, bo widziałem, jak Kmerzy w filmie „Czas Apokalipsy” ćwiartują to zwierzę w takim obrzędzie. Przy okazji podróży kręciłem film, na którym chciałem to mieć, gdyż wydawało mi się interesujące dla widza. Zamówiliśmy dużego starego byka, który już się „nażył”. Płaciliśmy za niego, więc ci ludzie, głodujący na co dzień, mieliby z niego dużo jedzenia. Plemię na to przystało. Zgodzili się na obrzędy religijne oraz na tańce. Zgromadzili dziwne fascynujące maski. Przyjechaliśmy na miejsce z przewodnikiem, który miał nas w to środowisko wprowadzić. Zaordynował nam kupienie trzech kanistrów lao lao, czyli ichniejszej whisky, pędzonej z ryżu. Zacząłem chodzić z kamerą między ludźmi, świnkami, chatami. Mieszkali na klepiskach, na ogniskach warzyli ryż, ale byli w stosunku do nas niezwykle przyjaźni. Przechadzałem się po wioseczce całymi godzinami, podglądając z kamerą ich życie, a nikt nie powiedział mi złego słowa. Kiedy nadszedł czas obrzędu, przewodnik zaproponował mi opium, odmówiłem. On, żeby odreagować zmieszanie wynikłe z tej sytuacji, chwycił najważniejszą, jak się potem okazało, maskę religijną i zaczął straszyć nią dzieci. Zrobiło się tak wielkie zamieszanie, że poczuliśmy pot na karkach. Ale nadjechał niby-traktor. Za chwilę mogliśmy zostać tam na zawsze. Okazało się, że w przyczepce przywiózł zamiast byka drżące ze strachu cielę. Darowałem mu życie. Nadbiegł tłumacz, który towarzyszył wyprawie i kazał nam uciekać. Uczyniliśmy to bez ociągania. Stanęliśmy dopiero poza granicą wioski. Okazało się, że nasz przewodnik zbezcześcił ich najświętszą maskę religijną. A przy okazji nie dotrzymanie obietnicy związanej z bykiem obraziło ich boga. Oni obiecali już swojemu bogu ofiarę z tego byka. Teraz trzeba było boga Lantene przepraszać. Tłumacz i ja wzięliśmy kanister lao lao. Odeszliśmy na bok. Wypiliśmy po trzy czwarte szklaneczki tej whisky, resztę wylaliśmy na ziemię. Taka była instrukcja. Potem przeprosiliśmy za wszystko boga Lantene. Na koniec spytałem tłumacza, dlaczego wybrał do tego mnie. Odparł, że to nie on, ale plemię mnie wybrało. Dostałem znów dowód na Istnienie! Znowu w okolicznościach, w jakich najmniej się tego spodziewałem.
Mówi Pan stale o dowodach na Istnienie... Mam w pamięci książkę Hanny Krall pod takim właśnie tytułem. Nakręcił Pan film według jej opowiadania. Co Panu przyniósł kontakt z osobą, której swoje dowody na Istnienie powierza tylu ludzi?
Pani Hania dotknęła życia w pełnym wymiarze, oglądając wszystkie jego barwy, mówiąc językiem fizyki spektralnej — od podczerwieni do nadfioletu. Jest przy tym depozytariuszem cudzego cierpienia. Nosi nie tylko swoje ludzkie, osobnicze cierpienie. Składają jej hojnie w depozyt swoje cierpienie setki ludzi.
Myślę, że ludzie tacy jak Hanna Krall czy Michał Lorenc stając na naszej drodze zawsze ją „oświetlają”.
Nie jestem pewien, czy ma Pani rację. Od Pani Hanny Krall i od Michała Lorenca bije rzeczywiście wielki blask, ale czy przeznaczony on jest do oświetlenia każdej drogi? „Wykąpani” w tym świetle musimy i tak z własną latareczką szukać własnej ścieżynki. To jest zawsze wysiłek osobisty.
Skoro przywołałam tu Pana film „Daleko od okna”, pojawił się problem Żydów. Chcę Pana zapytać o tolerancję, którą nazwał Pan w jednym z wywiadów „świadectwem nowoczesności”. Co Pan przez te słowa rozumie?
Świat dokonuje niezwykłych odkryć w sferze technologii, ale słabo porusza się do przodu w sferze stosunków między ludźmi. Ksenofobia, nietolerancja, rasizm, to są świadectwa nienadążania, nienowoczesności. Nie można być ręką w internecie, a głową w średniowieczu. Ta nierównowaga objawia się wojnami niemal w każdym zakątku świata.
A ulubieni bohaterowie Pana filmów czy książek, mieszkańcy wsi, oni są tolerancyjni?
Prawdziwi mieszkańcy wsi tolerancyjni nie są. Ale chłopska nietolerancja, chłopski antysemityzm, to raczej tradycyjna kulturowa nietolerancja niż prawdziwie ludzka. To coś takiego jak malowniczość chłopskiego katolicyzmu. Nie uważam, że jest w tej malowniczości coś złego. Równie malowniczy, choć dużo bardziej głupi, jest chłopski antysemityzm, który nie potrzebuje Żyda. W pamięci chłopskich pokoleń przechował się archetyp Żyda-karczmarza, upijającego chłopów i wyciągającego z nich ostatni grosz. To mi nie mąci obrazu chłopstwa. Zostaje tylko wpisane w etos chłopskiego losu, którego głównym składnikiem jest ciężka praca na roli. Od świtu do nocy. Kto nie pracował w ziemi, ten nie wie. Antysemityzm jest kulturowym produktem ubocznym etosu chłopa polskiego.
Czy dalece bliska jest Panu młodopolska chłopomania, stanowiąca wówczas uwielbienie dla ludu niezależnego duchowo, silnych, urodziwych, tęgich chłopów, kierujących się swoim instynktem?
Zdecydowanie daleka. Nie znoszę też Cepelii i folkloru, ani góralskich przyśpiewek. A polski folklor wydaje mi się szczególnie nieciekawy.
Co Pana zatem pociąga w religijności wsi?
Malowniczość i prostota, a także bezrefleksyjność. Bardzo dobrze znam wieś, ponieważ świadomie, z wyboru, spędzam tam czas. Przynajmniej raz w miesiącu powracam do miejsc swojego dzieciństwa. Ciągnie mnie tam jakaś straszna siła.
To jaka jest dzisiejsza wieś?
Taka sama, jak miasto. To wieś z internetem. Wieś, z której jest blisko na inną wieś na innej półkuli. To już nie jest wieś. W tej wiejskiej ludowości jest tyle miejskości, nowoczesności, środków do szybkiego komunikowania się, że przestała być wiejska.
W takim razie Pan w swoich filmach ocala niegdysiejszą wieś?
Ja nie ocalam żadnej wsi. W ogóle się tym nie zajmuję. Wieś jest dekoracją w moich filmach. Dobijam się tylko o to, by opowiadać o prawdziwych ludziach, ich prawdziwych problemach oraz emocjach i o prawdziwych światach na tle wiejskiej dekoracji. Wieś to sztafaż. Tę dekorację mam lepiej rozpoznaną. To tak, jakby mówić o filmach rozgrywających się w lesie, że są leśnymi, albo na wodzie, że są wodnymi. Moje filmy nie są wiejskie. I choć urodziłem się i wychowałem w mieście, na wsi spędziłem u dziadków trzy lata i w tych latach raz na zawsze, nieodwołalnie kształtowała się moja wyobraźnia. Mam rozpoznaną topografię wsi. W niej potrafię zachować się prawdziwie, czyli opowiadać w tej topografii o świecie prawdziwie. Nielubiana przeze mnie dekoracja miejska tak by absorbowała, zabierała energię, że nie mógłbym opowiadać prawdziwie. Proszę się nie dać oszukać! To jest w dalszym ciągu opowieść o mężczyźnie, kobiecie, dziecku; o miłości, śmierci, nienawiści; o kochaniu i zdradzaniu na tle dekoracji wiejskiej. A gdyby te same sprawy pokazać na czarnym płótnie, to czy byłyby przez to mniej ważne?
Mieszkając u dziadków w Popielawach, uczęszczał Pan na lekcje religii?
Kiedy chodziłem tam do szkoły, babcia namawiała mnie, bym razem z innymi dziećmi zaczął chodzić na religię. A ja wcześniej, w mieście nie chodziłem. Na wsi pierwszy raz się z tym zetknąłem. Podobnie z katechizmem. Nie chodziło się w moim domu do kościoła. Więc poszedłem na religię, a... ksiądz mnie ośmieszył, wykazując moją religijną niewiedzę. Było to dla mnie przeżycie traumatyczne. Do dzisiaj wchodząc do kościoła boję się zachowań, których można się nauczyć w kwadrans. Boję się, czy we właściwym momencie uklęknę, wstanę, przeżegnam się i czy, nie daj Boże, nie za dużo wziąłem wody święconej na palce. To mój ludzki problem. Chodzę do kościoła, ale strachu dzieciństwa nie pokona się nigdy. Można go tylko zamienić na filmy czy na książki. Wymazać się go nie da.
Czy Pan się zgadza z tym, co głosi Kościół jako instytucja?
Z literą Kościoła w pełni się zgadzam, wykonawstwo — zostawia wiele do życzenia, zaś to, co zawiera w sobie Dekalog, to formuła na pokój na świecie oraz dobre życie. Kościół jako instytucja wybija się na nowoczesność, ale nie rozumie świata, w którym żyje. Ma stare instrumentarium. Gdyby odwoływać się do wyobraźni, trzeba by powiedzieć, że mierzy czas jeszcze za pomocą klepsydry. W prawie wszystkich swoich emanacjach z wyjątkiem tej podstawowej, której osobą jest Jan Paweł II, Kościół jest staroświecki. Pozostaje daleko za potrzebami i oczekiwaniami ludzi. Może jest za mało otwarty. Aparat do rozeznawania świata ma bardzo powolny. Kiedy zdaje się Kościołowi, że oto rozeznał świat, powstaje już nowa sytuacja. Trzeba zaczynać od nowa, a jeszcze nie znalazło się siły zaradczej na poprzednią. Myślę, że najgorszym, co mógł zrobić Kościół, to poszukiwać nowoczesności w nowoczesnych środkach komunikowania. Moim zdaniem, to objawianie się Kościoła we własnych telewizjach, radiach czy gazetach oraz w internecie jest najmniej fortunnym wyborem. Kościół powinien, jeśli mogę coś ordynować, za pomocą swoich najprostszych środków, czyli swoich funkcjonariuszy pokazywać normalną ludzką twarz. A to działa źle już na tym poziomie.
Ma Pan księdza, który jakoś Pana prowadzi? Pomaga przy mnożących się wątpliwościach?
Nie i nigdy nie miałem. Czułem raz potrzebę szczerej rozmowy z księdzem i spotkałem się z taką odpowiedzią, że więcej nie próbowałem. Będąc już studentem Szkoły Filmowej, nagle któregoś dnia obudziłem w sobie naiwność dziecka. Bardzo boleśnie przeżyłem zawód miłosny i potrzebowałem pociechy. Ponieważ jestem osobnikiem dość silnym psychicznie, zwykle radziłem z tym sobie sam. Tym razem nie uniosłem ciężaru. Wsiadłem na motorynkę i pojechałem do miejscowego proboszcza. Ale widziałem w oczach tego przerażonego starszego pana, że nie rozumiał, o czym ja mówię! Umiał odmieniać słowa „miłość” i „ból” przez przypadki, ordynując swojej trzódce, co ma robić, ale ich nie pojmował. Oczywiście, nigdy na podstawie takich traum nie odważę się formułować opinii o całym Kościole. One się w moim organizmie odkładają w postaci lęków i obaw. Na pewno nie sformułuję sądu, że wiara w Boga czy chodzenie do kościoła jest psute przez obecność w nim takich księży. Ksiądz, który dzisiaj jest w Łaznowie, rozumie ludzkie uczucia. To fajny ksiądz. Takich jak on też spotkałem w swoim życiu. Wie Pani, po czym poznaję, że za chwilę będę rozmawiał z fajnym księdzem, zanim jeszcze otworzę do niego usta? Pani pierwszej to powiem. Po wytartej koloratce. Wytarta postrzępiona koloratka i wyblakła sutanna to nieomylny znak, który do tej pory mnie nie zawiódł. Mówi, że oto za chwilę będę rozmawiał z interesującym, dobrym człowiekiem.
W ciągu ostatniej dekady nakręcił Pan dziesięć filmów, napisał kilkanaście scenariuszy oraz parę książek. Jest Pan pracoholikiem?
Myślę, że jestem w Sevres pod Paryżem zalany w krysztale jako wzorzec pracoholika.
Pracoholizm jest grzechem?
Jest. Walczę z nim. Mam coraz więcej czasu dla żony i dla dziecka. Trudno znaleźć w tym, co robię, czas dla bliskich. Jak żyć pięknie z rodziną przy takich wyborach? Trudno. Ale może część tych radości, zamyśleń, chwil odpoczynku, które funduję ludziom, bo dostałem taką umiejętność, wróci do mnie. Jeśli nie do mnie, to do mojego dziecka. Jak mówi Jańcio Wodnik: „Wszystko wraca”. Moją filozofią, najlepiej wyłożoną w książce „Kulka z chleba” jest powrotność. Powrotność jest systemem, który porządkuje moje myślenie o świecie. Jedyne jego przykazanie brzmi: uważaj na to, co robisz, bo wszystko wraca. Przy takim zabezpieczeniu człowiek raczej niechętnie sprawia ból, gdyż on wróci. Prędzej czy później. Na ogół prędzej. Raczej niechętnie kłamię, gdyż kłamstwo wróci. Oczywiście, z powagą i szacunkiem spoglądam na Dekalog.
Myśli Pan, że wiara daje szczęście?
Jako człowiek, który nie dostąpił łaski wiary, który wiary poszukuje, trochę wierzy, podejrzewam, mam nadzieję, że tak. Przypuszczam, patrząc na ludzi prawdziwie wierzących, że wiara i szczęście stanowią komplet. Kto dostępuje jednego, dostępuje drugiego. Przede wszystkim żegna się raz na zawsze z tym potwornym strachem przed śmiercią. Niestety nasza kultura zaaplikowała nam to w końcówkach chromosomów tak skutecznie, jak toksynę zatruwającą naszą aktywność. Myślę, że człowiek głęboko wierzący automatycznie ten strach traci. Łaska wiary raz na zawsze odcina ten strach. To musi być wspaniałe.
Pan nie jest szczęśliwy?
Bywam człowiekiem ukontentowanym, zaspokojonym, zadowolonym, ale jako pesymista z natury nie sądzę, aby podstawową substancją przeznaczoną dla człowieka było szczęście. Ba, nawet wiem, jaka jest podstawowa substancja dla człowieka przeznaczona. To cierpienie. Nie ma tu nic do rzeczy moja osobista ocena. Tak jest obiektywnie. To, co ludzie nazywają szczęściem, to krótkie przerwy między cierpieniem a cierpieniem. A cokolwiek by się nie zdarzyło między cierpieniem a cierpieniem, co nim nie jest, wydaje się szczęściem.
Jaki był ostatni Pana dobry uczynek?
Kurtkę zimową dostałem od producenta kurtek, bo się ucieszył, że to ja jestem Janem Jakubem Kolskim, a on lubi moje filmy. Oddałem ją sąsiadowi, który nie miał kurtki.
A grzech?
Nakrzyczałem dzisiaj na mojego montażystę, który jest jednym z tych ludzi, których na placach jednej dłoni można policzyć. Zrobił nie taką sklejkę, jaką chciałem. A nie powinienem był krzyczeć, bo on na to nie zasługuje. To ktoś wyjątkowy. Jego wzorzec stoi obok mojego w Sevres pod Paryżem. Jesteśmy największymi sobie nawzajem znanymi pracoholikami. Spędzamy razem mnóstwo czasu.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Warszawa, 14 listopada 2002 r.
opr. ab/ab