Kultura w czasach zarazy

Czy stwierdzenie tysiąca zachorowań na całym świecie rzeczywiście daje podstawy do myślenia o globalnym zagrożeniu?

"Idziemy" nr 21/2009

Tomasz Rowiński

Kultura w czasach zarazy

Już praktycznie wszyscy znamy ten układ liter i cyfr – A/H1N1. Takim symbolem oznaczono wirusa tzw. świńskiej grypy. Choroba budzi coraz większy niepokój. W Meksyku z obawy przed rozprzestrzenianiem się wirusa wstrzymano na pewien czas odprawianie Mszy św.

W dawniejszych czasach bywało odwrotnie – zbliżająca się epidemia wzmagała modlitwę, odprawiano Msze i nabożeństwa. Wierzono, że klęska choroby ma związek z Bożą sprawiedliwością. Nawet jeśli dzisiaj podchodzimy z większym dystansem do takich interpretacji i patrzymy na choroby z bardziej naturalnej perspektywy, to jednak zawieszanie odprawiania Ofiary Pańskiej wydaje się środkiem zbyt drastycznym – zarówno społecznie, jak i duchowo.

Spójrzmy na podstawowe informacje. W pierwszych dniach maja podawano liczbę około 1000 zachorowań na całym świecie spowodowanych wirusem A/H1N1, około 30 stwierdzonych zgonów, a także około 150, które nie zostały wyjaśnione i których nie można z ze stuprocentową pewnością przypisać świńskiej grypie. Równocześnie WHO, czyli Światowa Organizacja Zdrowia przez wiele dni straszyła pandemią i ogłoszeniem najwyższego stopnia zagrożenia epidemiologicznego. Powyższe dane skłaniają jednak do pytania, czy nie mamy do czynienia z grubą przesadą. Jedno spojrzenie na źródłosłów terminu pandemia daje wiele do myślenia. Greckie słowo składa się z dwóch części pan, czyli wszyscy i demia, czyli lud. Czy stwierdzenie tysiąca zachorowań na całym świecie rzeczywiście daje podstawy do myślenia o globalnym zagrożeniu? Nie chodzi o to, by lekceważyć pojawiające się epidemiologiczne zagrożenia, ale raczej by mieć właściwy dystans do informacji, jakie otrzymujemy za pośrednictwem mediów.

Krótka pamięć

Światowa Organizacja Zdrowia podaje, że na różne szczepy grypy umiera rocznie od 10000 do 40000 osób. W samej Polsce odnotowuje się trzy miliony zachorowań rocznie i nawet 6000 zgonów spowodowanych przez chorobę lub jej powikłania. Mimo to nie mówi się w Polsce o epidemii.

Pierwszy zanotowany w Polsce przypadek świńskiej grypy potwierdził, że zagrożenie tym szczepem wirusa jest, mówiąc językiem marketingu, „przereklamowane”. Na specjalnej konferencji Ministerstwo Zdrowia ogłosiło, że zarażona kobieta ma „typowe objawy grypy o miernym nasileniu”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że siła wirusa A/H1N1 polega głównie na sile jego medialnego oddziaływania. Pamięć o nim jest niezwykle krótka. Kto dziś pamięta o panice, jaką wywołała przed kilku laty tzw. ptasia grypa, czy jeszcze wcześniej choroba szalonych krów? Zastosowano wtedy masowy ubój bydła i drobiu. Czy zapobiegło to rozprzestrzenianiu się zagrożenia? Czy może było ono jak bańka mydlana rozdęta przez szukających sensacji dziennikarzy? Prawdopodobnie prawda leży w tym przypadku pośrodku. To, że od dziesięcioleci przeżywamy w Europie raczej „epidemię strachu” niż rzeczywiste epidemie, jest niewątpliwie efektem szczególnych zabiegów, jakie nasza cywilizacja podjęła w celu wyeliminowania zagrożenia epidemiologicznego. Jednak lęk przed chorobą silnie tkwi w naturze ludzkiej. Kiedy dziś czytam dawne informacje prasowe o możliwym masowym przenoszeniu się gąbczastego zwyrodnienia mózgu z bydła na ludzi, instynktownie budzi się we mnie obawa, czy sprawa nie uległa zapomnieniu zbyt szybko. Schorzenie to potrafi przecież ujawniać się u człowieka po wielu latach od zarażenia...

Wróćmy jednak do pandemii grypy. Jeśli szukamy właściwego odniesienia dla dzisiejszych zagrożeń i niepokojów, spójrzmy w historię kultury europejskiej. Losy Europejczyków – podobnie jak i innych ludów – związane są nierozłącznie z historią sposobów umierania i chorowania. Tukidydes, opisując przebieg wojny peloponeskiej w V wieku przed naszą erą, widział w epidemii, która nawiedziła wtedy Ateny, karę za niesprawiedliwość, jaką mieszkańcy tego miasta okazywali swoim sojusznikom i wrogom. Skala tego wydarzenia była tak wielka, że w samym mieście niemal zabrakło mieszkańców, którzy mogliby zostać wcieleni do armii. Los kolejnej wyprawy zaplanowanej przez Peryklesa wisiał na włosku. Ostatecznie i sam Perykles zmarł w roku 429 na szalejący tyfus. Zaraza ta nie tylko złamała potęgę ówczesnego państwa ateńskiego, ale także podważyła wiele z religijnych przekonań jego obywateli. Jak zanotował Tukidydes: "Jeśli idzie o bogów, ludzie uważali, że pobożność tak samo nie ma żadnego znaczenia jak i obojętność religijna; widzieli bowiem, że wszyscy na równi giną".

Ludzie i zwierzęta

Epidemie spowodowane tragicznymi warunkami sanitarnymi były czymś zwykłym w czasach wojny. Jednak równie często powodowało je przenoszenie się chorób ze zwierząt domowych i hodowlanych na człowieka. O takiej epidemii pisze choćby Liwiusz w swoich dziejach Rzymu. Miała ona miejsce około 174 r, przed Chr. Liwiusz opisuje te wydarzenia również przy okazji problemów związanych z poborem do wojska, jakie spotkało ówczesne państwo rzymskie. Jego opisy są niezwykle realistyczne: „Przy wszystkich drogach leżały stosy niepogrzebanych niewolników. Zakład pogrzebowy przy świątyni Libityny nie nadążał z pogrzebami nawet ludzi wolnych. Trupy, nietykane przez psy ani sępy, rozkładała zgnilizna. Pewną było rzeczą, że ani w tym roku, ani w poprzednim, przy takim pomorze krów i ludzi, nie widziano nigdzie sępa”. Problem pozostawał nie rozwiązany aż do czasów nieomal współczesnych. Władysław Reymont w „Chłopach” opisuje jak z padłego z powodu choroby zwierzęcia wyrabiano wędliny i podroby. Zwierzęta zabijało się niezwykle rzadko, tylko przy okazji najważniejszych wydarzeń rodzinnych czy dotyczących całej lokalnej społeczności. Nikt nie myślał o tym, by niszczyć, czyli np. palić padłe zwierzęta. Tym sposobem wszelkie choroby miały prostą drogę, by przedostać do organizmów ludzi.

Ospa, grypa, gruźlica, malaria, dżuma, odra, cholera – wszystkie te bardzo dobrze znane nam choroby mają pochodzenie zwierzęce. W dziejach zagrożenie epidemiologiczne pojawiło się po raz pierwszy, kiedy człowiek zaczął prowadzić rolniczy i osiadły tryb życia. Wszelkie nieczystości, jakie wcześniej zostawiał za sobą będąc wędrującym myśliwym, teraz zaczęły pozostawać w miejscu jego zamieszkania, a nawet służyły do ponownego wykorzystania jako nawóz, czy ocieplenie szałasów i chat. Skala dawnych epidemii jest dla nas niewyobrażalna. Największa, która nawiedziła Europę w XIV wieku pochłonęła w niektórych miejscach kontynentu ponad połowę ludzkich istnień. Spowodowana ona była przez epidemię dżumy, która powracała falami, aż do XVIII wieku. Dziś jeszcze każdy z nas wie, co oznacza „czarna śmierć”. Strasznym przykładem żniwa śmierci, jakie zbierała dżuma, pozostanie Florencja. W liczącym wtedy 100 tysięcy mieszkańców mieście, w czasie szczytu zarazy, każdego dnia umierało 1000 osób!

Sojusznik w podbojach

Równocześnie „zaraza”, „powietrze” w pewnym sensie sprzyjały Europejczykom w ich podbojach. Ospa, katar i inne powszechne w Europie choroby wyludniły praktycznie cały kontynent Ameryki Łacińskiej, pozostawiając przed konkwistadorami puste pole. Dysponując skromnymi przecież siłami, zagarnęli oni właściwie cały Nowy Świat oddając go w ręce swoich władców. Śmierć z powodu chorób przywleczonych na ich statkach pochłonęła ok. 10 milionów indiańskich istnień. Inna pandemia dotknęła Chiny na początku XVI wieku. Przywleczona z Europy ospa zabiła w Państwie Środka kilka milionów ludzi, znacznie osłabiając potęgę Cesarstwa. Wydarzenie to miało miejsce w kilka lat po wyprawie Vasco da Gamy do Indii. Trudno nie zauważyć, że sukcesy europejskich odkrywców i zdobywców w dalekiej Azji miały związek z konsekwencjami tej choroby.

Jednak wielkie epidemie w samej Europie trwały aż do wieku XX. W latach 1918–1919 na grypę „hiszpankę” zmarło około 30 milionów ludzi, co stanowiło straszniejszą hekatombę niż trwająca cztery lata I wojna światowa. Wirus ten różnił się od innych szczepów grypy tym, że uderzał szczególnie w ludzi młodych, pomiędzy 20 a 40 rokiem życia.

Czy oznacza to, że dziś nie ma już prawdziwych zagrożeń i możemy się obawiać „tylko” wirusów wykorzystujących potęgę środków masowego przekazu? Raczej nie. Nie zapominajmy, że rocznie trzy miliony ludzi umiera z powodu zarażenia wirusem HIV, a liczba zakażonych sięga 40 milionów. Technika i medycyna nic nie mogą poradzić na tę prawdziwą epidemię. Ostatnia pielgrzymka Benedykta XVI do Afryki pokazała dodatkowo jak bardzo ten problem jest zideologizowany. Hipokryzja nie pozwala dostrzec najbardziej oczywistych metod, jakie mogłyby zapobiec chorobie dziesiątkującej ludność Afryki. Ostatecznie Kościół pozostaje niemal osamotniony w zapobieganiu AIDS. Krocie pochłania nieskuteczna profilaktyka antykoncepcyjna.

Zarówno przykład HIV, jak i świńskiej grypy pokazują, że choroba nie przestała kształtować ludzkiej kultury. W przypadku tego pierwszego zagrożenia wciąż stoimy przed pytaniem, czy nie mamy do czynienia ze śmiertelnym wrogiem całego rodzaju ludzkiego. W drugim zaś możemy obserwować jak ludzkość zaspokaja swoją potrzebę poczucia, że rzeczywistość podlega kontroli. Kontrola jest wtedy najlepsza, kiedy dotyczy wyimaginowanego przeciwnika. Podobnie jak potrzeba przeżywania strachu.

Tomasz Rowiński, historyk idei, redaktor pisma Christianitas, pracuje w Centrum Myśli Jana Pawła II

Czy stwierdzenie tysiąca zachorowań na całym świecie rzeczywiście daje podstawy do myślenia o globalnym zagrożeniu?
Lęk przed chorobą silnie tkwi w naturze ludzkiej.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama