Odchodzenie ciągle jest tematem tabu, czymś wstydliwym i zbyt trudnym, by o tym rozmawiać w szerszym gronie
Śmierć to jedyna pewna rzecz w naszym życiu, a mimo to zawsze jest i będzie dla nas zaskoczeniem. Warto pamiętać o tym, że przychodzi ona jak złodziej. Tylko od nas zależy, w jakim stanie będzie nasza dusza w chwili skonania.
W średniowieczu zakonnicy powtarzali: „Memento mori” - pamiętaj, że umrzesz. Dziś o tej łacińskiej sentencji mówi się chyba tylko na języku polskim, podczas omawiania kultury wieków średnich. Na co dzień nie myślimy o śmierci, chcemy być wręcz nieśmiertelni. Odchodzenie ciągle jest tematem tabu, czymś wstydliwym i zbyt trudnym, by o tym rozmawiać w szerszym gronie. Refleksje o końcu życia budzą strach. Chcielibyśmy umierać szybko i bez bólu.
W Litanii do Wszystkich Świętych i w Suplikacjach modlimy się: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci, zachowaj nas Panie”. Wiele osób się oburza: przecież lepiej umrzeć w jednym momencie, nawet nagle, niż przez lata leżeć w łóżku i dźwigać krzyż choroby. W tym modlitewnym wezwaniu chodzi jednak o coś innego.
- To prośba do Boga, aby chronił nas w sytuacjach, na które nie mamy żadnego wpływu. Nie wiemy, jak może zakończyć się nasza podróż autem, lot samolotem, a nawet przechadzka chodnikiem. W takich momentach przydatna jest modlitwa, to ona pozwala nam zrozumieć, jak wiele jest w rękach Boga. Powinniśmy spodziewać się śmierci, ale nie możemy budzić się każdego ranka z myślą: „oj, to chyba dziś...”. Na śmierć trzeba być zawsze przygotowanym, tzn. być pojednanym z Bogiem. Moment spotkania z Panem „po drugiej stronie” będzie jedną z najważniejszych chwil naszego życia. O dobrą śmierć warto więc prosić już dzisiaj - tłumaczy ks. Tomasz Cabaj.
Dobra śmierć to taka, która przychodzi, gdy człowiek jest w stanie łaski uświęcającej. Tak naprawdę nie liczy się to, w jaki sposób będziemy odchodzić. Można zginąć w wypadku, umrzeć we śnie czy w wyniku udaru; szybko, nagle i niezapowiedzianie. Czasem chwila odejścia poprzedzona jest długim cierpieniem, chorobą i lękiem. Niektórzy przeczuwają swój koniec. Nie robią z tego tragedii, nie rozpaczają, ale po cichu mówią: „mój czas się kończy”.
- Pamiętam pewnego starszego mężczyznę, którego ktoś przywiózł w niedzielę do kościoła. Wyspowiadałem go i udziałem sakramentu namaszczenia. Ten pan uczestniczył potem we Mszy św. Po Eucharystii długo się jeszcze modlił i z uwagą przypatrywał ołtarzowi. Podszedłem do niego i spytałem, dlaczego tak się rozgląda po kościele. Powiedział mi: „proszę księdza, to moja ostatnia Msza św., ja już więcej tu nie przyjdę, niedługo umrę”. Potem okazało się, że nie doczekał kolejnej niedzieli - wspomina ks. prałat Piotr Burczaniuk.
O szczęśliwą śmierć warto modlić się przez wstawiennictwo św. Józefa. To naturalne, że moment odchodzenia wzbudza w nas lęk, nie wiemy, co czuje i widzi ktoś, kto wydaje ostatnie tchnienie. Chwila oddzielenie duszy od ciała otoczona jest tajemnicą. Warto uzmysłowić sobie, że bać się powinniśmy nie tyle śmierci, ile tego, co po niej nastąpi. Ostateczne rzeczy człowieka to przecież sąd Boży i niebo albo piekło. Ktoś powiedział, że nie będziemy sądzeni z grzechów, ale z miłości.
- Szczęśliwa może być nie tylko śmierć, ale także to, co ją poprzedza i to, co po niej następuje. Przykład dał nam bł. Jan Paweł II i mnóstwo anonimowych osób, które umierały w swoich domach, w otoczeniu najbliższych. Umierać w duchu wiary, z nadzieją życia w niebie i ze świadomością wygranego życia - to wielkie szczęście - podsumowuje ks. T. Cabaj.
AGNIESZKA WAWRYNIUK
Echo Katolickie 43/2011
„Czuwajcie, bo nie znacie dnia, ani godziny” - wzywał Jezus. Śmierć może przyjść o każdej porze i na każdym miejscu. W średniowieczu mówiono, że tylko ona jest sprawiedliwa, ponieważ wszystkich ludzi traktuje równo i nikogo nie wyróżnia.
Nikt nie wie, kiedy przyjdzie mu pożegnać się z tym światem. Czas naszego odejścia na szczęście zna tylko Bóg. Pomyślmy, co by było, gdybyśmy wiedzieli, kiedy umrzemy. Moja babcia opowiadała mi kiedyś na ten temat piękną historię. Był czas, że ludzie znali datę swojej śmierci, wiedzieli, kiedy zakończy się ich życie. Pewien wieśniak, domyślając się bliskiego końca, zaczął zaniedbywać swoje obejście, nic nie robił, tylko leżał na łóżku i czekał, aż przyjdzie do niego śmierć. Niespodziewanie odwiedził go Pan Jezus w przebraniu żebraka. Zobaczył nieporządek na podwórku i spytał mężczyznę, dlaczego nie dba o swój dobytek. Chłop odpowiedział, że lada dzień umrze i nie widzi sensu, aby miał cokolwiek robić. Od tego momentu już nikt nie poznał daty swojej śmierci.
Przed laty umieranie było czymś podniosłym i traktowanym po ludzku. Przygotowywano się do niego fizycznie i duchowo. W domu pod ręką była gromnica, z wyprzedzeniem szyto „stroje na śmierć” i szykowano wyprawę do trumny. Wszystko składano w jednym miejscu i informowano o tym domowników. Załatwiano też sprawy spadkowe i spłacano długi. Ludzie starali się pojednać z tymi, na których się gniewali i godzić tych, którzy byli pokłóceni. Spowiedź i przyjęcie Wiatyku było sprawą najwyższej rangi. Na łożu śmierci dziękowano, proszono o wybaczenie i żegnano się z bliskimi. Dziś mało kto umiera we własnym domu. Śmierć jest elementem niepożądanym. Umieramy w samotności, w czterech ścianach szpitalnej sali. Praktykowane dawniej w domach czuwanie przy zwłokach było czymś smutnym, ale też pięknym. Modlitwa przy trumnie niejako oswajała ze śmiercią.
- Przygotowanie do śmierci odbywa się przede wszystkim w sercu człowieka. Nie musimy czytać na ten temat książek. Chodzi głównie o to, by zaakceptować ów moment i zgodzić się na niego. Także żyć z całych sił, nie odkładając ważnych, wręcz zbawiennych momentów, na bliżej nieokreślone jutro. W modlitwie „Zdrowaś Maryjo” na koniec zawsze prosimy o opiekę w godzinę naszej śmierci. Także w dziecięcym „Aniele Boży” wyrażona jest głęboka prawda, że zarówno dusza, jak i ciało potrzebują opieki. Bez wątpienia modlitwa przygotowuje nas na moment odejścia - tłumaczy ks. T. Cabaj.
Dawniej śmierć traktowano jako coś naturalnego. Wyrazem świadomego przyjęcia prawdy o śmierci było nie tylko samo przygotowanie do odejścia. Ludzie w podeszłym wieku niejako oczekiwali tego momentu. Nie raz słyszałam, jak starsze, doświadczone życiem osoby, mówiły: „śmierć o mnie zapomniała”. W ich oczach widać było tęsknotę za czymś nieznanym. W śmierci nie upatrywali ucieczki, ale początek czegoś innego, nowego i zbawiennego. Dziś jest inaczej.
- Jest wielu ludzi, którzy wewnętrznie nie godzą się z tym momentem. Żyją z myślą, że uda się im oszukać śmierć. Wiele osób jest przerażonych tą chwilą i stara się szybko uciec od refleksji o odchodzeniu, np. w jakiś miły serial. Są tacy, którzy nie chodzą na pogrzeby swoich bliskich, bo nie potrafią zaakceptować ich odejścia i tego, że i oni kiedyś będą tak „odprowadzani”... To prawdziwa tragedia, bo w gruncie rzeczy potwierdza tezę, że ktoś żyje, nie rozumiejąc zasad życia. Jest to widoczne także w stwierdzeniach: „a ja mam jeszcze czas...”, „jak będę stary, to będę chodził do Kościoła”. Tylko skąd ta wiedza, co będzie jutro? - zastanawia się kapłan.
- Kiedy chodziłem z wizytą duszpasterską, po tzw. kolędzie, jedna przemiła pani w bardzo podeszłym wieku powiedziała po błogosławieństwie: „no, to teraz mogę już umrzeć". Powiedziała to w tym kontekście, iż w osobie księdza zobaczyła Jezusa. To On ją odwiedził. Byłem w szoku, w kilku kolejnych domach nie mogłem się wewnętrznie uspokoić. Ta pani przez jedno zdanie stała się dla mnie jedną z najlepszych nauczycielek, przez swoje zachowanie pokazała, czym jest kapłaństwo i gotowość na śmierć. Przypominam sobie też dzień, kiedy jadąc z kolegą autem, zobaczyłem na szybie czyjegoś samochodu naklejkę z napisem: „W razie wypadku - wezwać księdza”. To było bardzo wymowne - wspomina ks. Tomasz.
Snując refleksje na temat umierania, kapłan przywołuje też moment pogrzebu swojego dziadka. - To był mój pierwszy pogrzeb, który prowadziłem. Bardzo przeżywałem te wydarzenia, a szczególnie kazanie. Potem, wraz z upływem kolejnych minut, zdawałem sobie sprawę, że robię coś pięknego, że mogę jedną z najbliższych mi osób odprowadzić do Tego, któremu sam oddaję życie...- wyznaje mój rozmówca.
Listopad skłania do przemyśleń o śmierci, nie warto od tego uciekać. Wezwanie „Memento mori” nie zostało wymyślone po to, by nas straszyć. Potraktujmy je jako apel o sensowne życie. Dla nas każda śmierć przychodzi nie w porę, trudno się z nią pogodzić i czasem trudno zaakceptować. Wierzmy jednak w to, że Bóg zawsze zabiera człowieka w najbardziej odpowiednim momencie. To On decyduje...
AGNIESZKA WAWRYNIUK
Echo Katolickie 43/2011
opr. ab/ab