Artykuł z tygodnika Echo katolickie 31 (735)
Idą niewidomi, osoby o kulach, na wózkach, upośledzeni umysłowo. Z każdym kilometrem przekraczają granice własnych obaw i cierpienia. Pielgrzymują w deszczu oraz upale. A wszystko po to, by po raz kolejny stanąć przed Jasnogórską Matką i powierzyć Jej radości, problemy, które przynieśli w sercach.
Pielgrzymka niepełnosprawnych wychodząca się z parafii św. Józefa na warszawskiej Woli była pomysłem kilku zapaleńców. Kiedy 5 sierpnia 1992 r. pierwsza grupa wyruszała do Częstochowy, wielu nie wierzyło, że osobom na wózkach czy poruszającym się o kulach uda się pokonać kilkaset kilometrów. Dotarli niemal w komplecie.
Od tamtej pory co roku na jasnogórskim szlaku można spotkać niepełnosprawnych pątników. I choć na ich twarzach często maluje się cierpienie, to niewielu mu się poddaje. A widok jadących na wózkach pielgrzymów staje się także lekcją pokory dla ludzi zdrowych.
W tym roku pielgrzymka niepełnosprawnych wyruszy już po raz XVIII. Wraz z nią na Jasną Górę, pod opieką ks. Jarosława Grzelaka, prezesa Katolickiego Stowarzyszenia Niepełnosprawnych Diecezji Siedleckiej, pójdą mieszkańcy naszego regionu. - Od początku wędrujemy pod hasłem „Jesteśmy”. Chcemy w ten sposób powiedzieć, że istniejemy i mamy prawo pielgrzymować tak, jak inni. Nasze „jesteśmy” stanowi również zawołanie przed Stwórcą, że jesteśmy takimi samymi osobami, z taką samą godnością, jak osoby pełnosprawne. Chcemy aktywnie uczestniczyć w życiu religijnym i społecznym - tłumaczy ks. Jarosław.
Każdy, kto choć raz stał się częścią wielkiej pielgrzymującej rodziny, twierdzi, że to wspólne wędrowanie przed maryjny obraz po prostu wciąga. Przekonała się o tym pani Anna Gil. W tym roku na pielgrzymkę pójdzie, a właściwie pojedzie, już po raz siódmy. I choć chora noga dokucza coraz bardziej, kobieta nie wyobraża sobie, że mogłaby ten czas spędzić w domu. - Dopóki mogę, to chodzę - przyznaje. - Swoją chorobę traktuję po prostu jak przeszkodę, którą muszę pokonać, aby móc iść dalej. Poza tym mam za co dziękować Panu Bogu - dodaje.
Pani Anna pierwszy raz na pielgrzymkę niepełnosprawnych poszła z synem. Kilkunastoletni chłopak nie tylko pchał wózek matki, ale był podporą niemal w każdej czynności. - Kiedy wróciliśmy do domu, powiedział: „Mamo, nie wiedziałem, że tyle chorób i bólu jest wokół nas. Nie zdawałem sobie sprawy, że mimo tego cierpienia można być wesołym człowiekiem i zamiast o cudownym uzdrowieniu marzyć o wycieczce w góry czy planować wyjazd nad morze”. Ta pielgrzymka pokazała synowi, że są ludzie, którzy muszą zmagać się z ciężką chorobą, a mimo to nie poddają się. Walczą o każdy krok - mówi A. Gil.
Po raz trzeci na pątniczy szlak wyruszyła już sama. Nie bała się, bo wiedziała, że zawsze znajdzie się ktoś, kto popcha wózek, poda kubek wody. - Atmosfera jest niepowtarzalna. Ludzie po prostu mają serce na dłoni — potwierdza pani Anna. - Tym, którzy nam pomagają, staram się odwdzięczyć modlitwą. Nie zapominam też o intencjach bliskich, rodziny, wszystkich, którzy zostali w domu. Bóg zawsze wysłuchuje. On wie, co i kiedy jest dla nas dobre - zapewnia.
Podczas ubiegłorocznej pielgrzymki pani Anna modliła się o to, by syn w końcu się ożenił. Od kilku lat miał dziewczynę, ale oboje do ślubu się nie kwapili. Dzisiaj matka dziękuje Bogu za kilkumiesięcznego wnuka i nową rodzinę syna. W tym roku będzie prosić Matkę Boską Częstochowską o zdrowie swoich bliskich. I już nie może doczekać się, kiedy znowu stanie przed cudownym obrazem ze swoimi problemami i radościami. Już wie, że po raz siódmy nie będzie potrafiła opanować łez, że zapomni o niewygodach i trudnościach, jakie musiała pokonać na pątniczym szlaku. I obieca Maryi, że za rok znowu wróci. - Jestem, pamiętam, czuwam - to zobowiązuje - tłumaczy.
Mirosław Walerian wyznaje w życiu zasadę: „Lepiej jak ludzie się z ciebie śmieją, niż mają przez ciebie płakać”. Twierdzi, że poczucie humoru i wiara to wartości, które pozwalają człowiekowi przetrwać nawet najtrudniejsze chwile. Jedną z nich przeżył trzydzieści lat temu, kiedy uległ poważnemu wypadkowi. Stracił nogę i został poparzony.
- Aj tam, nie ma, o czym mówić, po prostu wykąpałem się w gorącej masie bitumicznej. Najważniejsze, że żyję - przyznaje ze skromnością. Dodaje, że człowiek jest w stanie wiele w życiu znieść, a Pan Bóg nie daje mu krzyża cięższego, niż byłby w stanie udźwignąć. Dlatego, kiedy kilka miesięcy temu lekarze wykryli u niego raka, przyjął diagnozę ze spokojem. - No cóż, i z tym muszę się zmierzyć. Nie martwię się jednak chorobą, czuję się jak nastolatek. I pokonam tego raka, a za rok znowu pójdę na pielgrzymkę - obiecuje pan Walerian. Dodaje, że właśnie tej sierpniowej wędrówki do Częstochowy, znajomych i niepowtarzalnej, rodzinnej atmosfery będzie mu brakować najbardziej. - Trochę trudno się z tym pogodzić, ale nie mogę przerwać chemii - tłumaczy.
Pan Mirosław na pielgrzymce niepełnosprawnych był pięć razy. Kiedy wybierał się pierwszy raz, rodzina i znajomi byli sceptycznie nastawieni do pomysłu. Mówili, że nie da rady. Jednak on zaparł się, że dojdzie. Część trasy pokonał na wózku, część na trójkołowym rowerze. Nie było łatwo, ale nikt przecież nie obiecywał, że wszystko pójdzie jak z płatka. W końcu życie jest drogą, na której czasem wznoszą się góry. Jedni potrafią jedynie bezradnie stać i czekać, drudzy starają się pokonać przeszkody. Pan Walerian należy do tej drugiej grupy. - Wbrew pozorom człowiek, który wydaje się być do końca pokonany i stracony, jeśli tylko chce, może odnaleźć w sobie nadzieję, niegasnące źródło energii życia - twierdzi.
On znalazł je właśnie na pątniczym szlaku.
Grupę „Błogosławionych Unitów” przed tron Jasnogórskiej Pani, już po raz kolejny, poprowadzi ks. Jarosław Grzelak. - Który to raz? Czwarty, piąty? - zastanawia się kapłan. Dodaje, że pielgrzymka niepełnosprawnych w zasadzie nie różni się od pielgrzymowania ludzi zdrowych. Inna jest jedynie trasa, bo musi być dostosowana do potrzeb poruszających się na wózkach inwalidzkich. Krótsze są także dzienne etapy: od 21 do 34 km. Modlitwa jednak zawsze jest modlitwą. I nie ważne, czy płynie z ust zdrowego czy chorego. - Człowiek pokonuje duże odległości na nogach czy wózku w istocie po to, by zbliżyć się do Boga we własnym sercu - tłumaczy ks. Grzelak.
Niepełnosprawnym pielgrzymom pomagają wolontariusze, wśród których są więźniowie. Pchają wózki, opiekują się niepełnosprawnymi oraz modlą się i odpoczywają razem z innymi pątnikami. Dla wielu wspólne wędrowanie na Jasną Górę staje się początkiem drogi do normalnego życia. Ks. Jarosław pamięta mężczyznę, który po wyjściu z zakładu karnego wyjechał do Norwegii. Tam znalazł pracę, ułożył sobie życie. Jednak w sierpniu przyjechał do Polski właśnie po to, by towarzyszyć niepełnosprawnym pątnikom w drodze do Maryi. - Bardzo się cieszę, kiedy na zakończenie wspólnej drogi podchodzą do mnie więźniowie i dziękują za to, że mogli się odrodzić na nowo dla Kościoła. Dla ludzi, dla siebie - mówi kapłan.
Pątnikom pomagają także studenci i klerycy z siedleckiego seminarium. Bycie wolontariuszem to wielkie wyzwanie. Nie polega jedynie na pchaniu wózków. Czasami pielgrzymowi trzeba pomóc się umyć, położyć go do łóżka, nakarmić. Jednak właśnie w przypadku tych najprostszych czynności mówienie o miłości bliźniego zamienia się w jej czynienie. - Dajemy osobom niepełnosprawnym nasze siły, umiejętności, oni zaś uczą nas, jaki człowiek jest naprawdę, zrywają nam zasłonę z oczu - wyjaśnia ks. Grzelak.
Kiedy pytam kapłana o najbardziej wzruszające momenty, jakie wydarzyły się podczas pielgrzymki, odpowiada, że było ich wiele. Jednak największym jest widok łez wzruszenia na twarzach pątników, z którymi co roku staje przed cudownym obrazem. - Dla tych emocji i radości warto ponieść trud pielgrzymowania - podsumowuje.
opr. aw/aw