Rozmowa z dziennikarzem "Gościa Niedzielnego", felietonistą i autorem książki "Antywirus"
Marcinie, wydałeś już kilka publikacji z własnymi felietonami. Dlaczego książkę „Antywirus” uznałeś na najbardziej osobistą?
Teksty, które znalazły się w „Antywirusie”, wcześniej trafiały na portal gosc.pl. Nie przechodziły przez kolegium redakcyjne ani przez żadną „cenzurę”. Nie kazali mi ich pisać sekretarze redakcji. To bardzo osobiste felietony. Często się w nich „odsłaniam”. Pan Bóg pokazał mi wiele rzeczy, przeczołgał przez różne doświadczenia. Mam świadomość, że nie mogę tego zachowywać tylko dla siebie. Uważam, że powinienem dzielić się tym z bliźnimi (czyli tymi, którzy są mi bliscy... przez blizny). Sam wiem, jak bardzo pomagały mi świadectwa i opowieści innych ludzi. Czasami wydaje nam się, że absolutnie nikt między Odrą a Bugiem nie przeżywa takich zawirowań i trzęsień ziemi jak my [śmiech]. Później okazuje się, że inni mają podobne doświadczenia. Słyszałem świadectwa ludzi, którzy przeżyli jakiś koszmarny czas i opowiadali o tym, jak Pan Bóg ich z tego wyprowadził: „Poczekaj miesiąc lub dwa, On na pewno zainterweniuje” - mówili. W kryzysowej sytuacji najgorszą rzeczą jest poklepywanie po ramieniu z nieodłącznym: „jakoś to będzie”. Pamiętam ewangelizację na rynku w Cieszynie. Stałem na scenie, oślepiony przez słońce. To nie była komfortowa sytuacja, bo nie mówiłem do ludzi z oazy czy Odnowy w Duchu Świętym. Jedni pili piwo, inni spacerowali z dziećmi. Pomyślałem, że zapewne niewielu interesuje to, o czym opowiadam. Miałem poczucie, że jestem małym paprochem, który Pan Bóg podnosi i... całuje. To było mocne. Odważyłem się o tym napisać.
Twoje felietony często budowane są na kanwie krótkich biblijnych cytatów. Łatwo pisać takie teksty?
Wiem, że słowo Boże ma moc zmieniania rzeczywistości. Jest żywe, ostre jak miecz. Wspólnotą modlitewną, do której należę, zainteresował się kiedyś o. Augustyn Pelanowski. Wtedy nie był jeszcze rozchwytywanym rekolekcjonistą. Przyjeżdżał do nas i opowiadał o Biblii. Słuchaliśmy go z rozdziawionymi ustami. Czytał pierwszy z brzegu fragment Ewangelii, który znaliśmy na pamięć, ale robił to w taki sposób, że to słowo było dla nas zaskoczeniem, nowością, prawdziwą Dobrą Nowiną. Biblia nieustannie mnie zdumiewa, zaskakuje. Ostatnie zdanie „Antywirusa” uważam za prorocze: „Jezu, znam Cię i ...nic o Tobie nie wiem”. To prawda! Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że Jezus nigdy nie podszedł do chorego ze słowami: „Słuchaj, zaakceptuj swoją chorobę”. Nie! On ich uzdrawiał! Często powtarzałem, że nie uzdrawiał wszystkich. Tymczasem ostatnio nieustannie natrafiam na fragmenty o tym, że ...uzdrawiał wszystkich. Nie zrobił tego tylko w swoim rodzinnym Nazarecie. Tam nie znalazł wiary. Uzdrawiał wszystkich - to dla mnie nowość. Co ciekawe: On nigdy nie powiedział apostołom: „módlcie się za chorych”, ale... „uzdrawiajcie ich”! Innymi słowy: podszedł do nich i powiedział: „panowie, róbcie coś, czego nie potraficie”. Dlaczego? Bo jako dzieci Boże, możecie korzystać ze wszystkiego, co należy do mojego Ojca.
W swoich tekstach wracasz do rozmów przeprowadzonych z różnymi ludźmi, m.in. z muzykami i osobami życia konsekrowanego. Czuć, że te treści zostały nie tylko w „Gościu Niedzielnym”, ale i w Tobie...
To we mnie żyje, pracuje, rezonuje. Zadaję sobie najważniejsze pytania pod słońcem, np. te dotyczące uzdrawiania. Dlaczego nie czytam w Ewangelii, by Jezus akceptował choroby, a ja z taką łatwością dorabiam do nich pobożną ideologię? Czy to nie wyraz mojej małej wiary? Zastanawiam się, czy od lat nie bawię się w chrześcijaństwo... 12 facetów przejęło się słowami Jezusa, uwierzyło Mu na słowo. Efekt? Cień Piotra padał na chorych, a ci wstawali uzdrowieni. Piotr chodził w cieniu Jezusa, więc cień rybaka miał zdolność leczenia. Tak to działa. Nie widzę takich owoców w swym życiu. Apostołowie zaryzykowali, powiedzieli: „Nie umiemy uzdrawiać, ale skoro Ty nam każesz, to będziemy to robili”. Co chciał nam powiedzieć Jezus, który dzień przed śmiercią w modlitwie arcykapłańskiej wołał: „Ojcze, oni nie są z tego świata”?
Z Twoich tekstów co rusz przebija też komunikat: „Kościół ma taką przedziwną właściwość, że umiera i jednocześnie rozkwita. Co więcej: Bóg często zaczyna budować dopiero na ruinach. Sam rani i sam opatruje rany”. Dlaczego przeciętny katolik tego nie zauważa?
Takie pęknięcia obserwuję szczególnie na spotkaniach z młodzieżą. Młodzi ludzie znają często Kościół jedynie z portali internetowych, nie dziwmy się więc, że omijają go szerokim łukiem. Czytają o malwersacjach, chciwości, złym dotyku. Mam inne doświadczenie Kościoła - tego, który, który rozkwita, wybucha, tętni życiem. Jasne, Bóg często buduje na ruinach, doprowadza do sytuacji, gdy zaczynamy krzyczeć i błagać, by przyszedł i zainterweniował. Fragmentem z Ewangelii, który od lat nie daje mi spokoju, jest opowieść o Jezusie maszerującym po jeziorze. Rozpętała się potężna burza, a Jezus, widząc przerażonych apostołów „chciał ich minąć”. Pomógł, kiedy zawołali: „Nie obchodzi Cię, że giniemy?”. O. Verlinde mówił mi, że Kościół jednocześnie zapada się i odradza, że dziś Pan Bóg podwaja swą łaskę. To prawda. Jeżdżę po Polsce i widzę mnóstwo wspólnot, które tętnią życiem. Na Górnym Śląsku widać ostatnio ogromne przebudzenie. Na Tyskie Wieczory Uwielbienia (uwielbienie + modlitwa o uzdrowienie) przychodzi po 7-8 tys. ludzi.
Każdy z nas doświadcza słabości, duchowych ciemności i bezradności. Wspominasz o tym wielokrotnie i sam się do tego przyznajesz. Ciągle zmagamy się z lękiem, zapominając, że w zasięgu jest antywirus...
Świat skażony jest przekleństwem, tupaniem nogami i niezgodą na rzeczywistość. Antywirus stanowi uwielbianie Boga. Często w ciemno. To nie jest łatwa, sielankowa rzeczywistość, bo uwielbienie to decyzja a nie emocje! Powinniśmy uwielbiać, mimo że kompletnie nie widzimy owoców. W Liście do Tesaloniczan czytamy: „W każdym położeniu dziękujcie”. Jeśli zaczynamy tak robić, to antywirus czyści system i znajduje 666 wirusów, które wchodzą w nasze życie poprzez narzekanie, marudzenie, szemranie. Co doprowadzało do pasji Najwyższego, gdy obserwował Izraela drałującego przez 40 lat pustynię? Nieustanne szemranie. Izraelici nie organizowali wielkich akcji protestacyjnych, nosili w sobie niezgodę, bunt, szemranie. Dokładnie tak samo zachowujemy się w domach, we wspólnotach. Ciągle coś nam przeszkadza. Bóg podpowiada: „dziękujcie”. Uwielbienie to język Królestwa Bożego. Musimy się tego uczyć, by potem nie czuć się nieswojo. Mocno rozdzielamy słowa Modlitwy Pańskiej. Mówimy: „bądź wola Twoja”. I koniec, kropka. Traktujemy te słowa jak zgodę na jakieś zawirowanie, cierpienie. Tymczasem całość brzmi: „bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi”, czyli jak czytamy w Ewangelii: „niech na ziemi będzie tak, jak w niebie”. Mamy już teraz czynić wszystko, by sprowadzać niebo na ziemię.
Może to wszystko bierze się stąd, że za często mówimy „wiem”, a za rzadko „wierzę”?
Mój redakcyjny kolega Franek Kucharczak ma syna Jacka. Kupił mu lizaka. Jacek biegł, przewrócił się i połamał go. Zaczął ryczeć, potwornie szlochać. Franek pocieszał go: „Słuchaj, lizaki nie są najważniejsze na świecie!”. A zaryczany Jacek na to: „Wieeeem, miłość jest najważniejsza, buuu”. To kwintesencja katolickiego wychowania (śmiech). Co da mi wiedza o tym, że Bóg mnie kocha, skoro nie mam tego doświadczenia? Co mi dadzą opowieści o tym, że Jezus jest ekstremalnie dobry, skoro nie mam z Nim relacji? W chwilach kryzysu wiedza na niewiele się przydaje. Bóg zdaje się podpowiadać: „skup się na tym, że nie masz lizaka, opowiedz mi o tym i przestać recytować wyuczone na katechezie pobożne kawałki”...
„Jestem zdolny. Do wszystkiego”. Ostatnie zdania z przedmowy. To kolejny wniosek, wypływający z przemyśleń człowieka, który próbuje iść za słowami Jezusa?
Pisałem te słowa w czasie kryzysu. Użyłem tej konstrukcji w znaczeniu pejoratywnym: nie ma takiego świństwa, którego nie mógłbym uczynić. Dziś przywołuję te same słowa. Jestem zdolny. Do wszystkiego. Czy okrzyki te stoją wobec siebie w opozycji? Nie. Nie wykluczają się. Co więcej, to naczynia połączone. „Jestem zdolny do wszystkiego” (czytaj: mogę mieć na sumieniu każde świństwo) jest stanem koniecznym, by przyjąć dar i zawołać „jestem zdolny do wszystkiego” (czytaj: „wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”). Bez Boga jestem całkowicie bezradny i nie mogę niczego osiągnąć. Myślę, że gdybym zrozumiał słowa „Dziecko, wszystko, co mam, do ciebie należy”, nie mógłbym zasnąć. Jeśli idziemy z Bogiem, towarzyszy nam całe niebo. Mamy tego samego Ducha, który wyrwał Jezusa z grobu. Nieprawdopodobne!
Echo Katolickie 17/2015
opr. ab/ab