Inni winni?

O przyczynach kryzysu instytucji kościelnych

Przykładów winienia raczej innych niż siebie podać można dowolną ilość. Żydom trudno przyznać, że nieraz prowokują antysemityzm. Polacy nie lubią myśli, że rozbiory czy nowsze porażki wynikły także z ich własnego bezrządu. Płyną skargi na brak pomocy z zagranicy lub na spisek międzynarodowego kapitału. Politycy winią wrogą propagandę za to, że dostali za mało głosów. Itd. itp.

Chciałbym się jednak zająć czym innym nieco a mianowicie niebezpieczeństwem, jakim może być ten sposób myślenia dla Kościoła. Kościół jest dziś atakowany i łatwo przychodzi obrońcom dostrzec najpierw zagrożenia z zewnątrz. Takie oczywiście istnieją, choćby w postaci materializmu praktycznego i antykościelnej propagandy znacznej części prasy. Łatwo w tej sytuacji zapomnieć o własnych błędach i może właśnie o to w tej propagandzie chodzi. Przeciwnicy chcą Kościoła z kompleksem oblężonej twierdzy, Kościoła, który się wypiera swych niedoskonałości a nie Kościoła, który sam je ujawnia i zwalcza.

Dla każdej społeczności zasadniczej wagi długofalowym zagrożeniem wewnętrznym jest tłumienie działań wolnych i twórczych na rzecz urzędowania. W Kościele takie uwagi skojarzyć się mogą z instytucją kurii biskupich i z żartami na ich temat. Akurat nie o to mi chodzi jak dotąd kurie są małe w zestawieniu z liczbą księży, sióstr i świeckich pracujących w diecezjach, zaś ministrowie i wojewodowie mogliby się sporo nauczyć od kanclerzy kurii na temat sprawnego administrowania. Jednakże produkcja zarządzeń i konsumpcja sprawozdań przez organa kościelne niestety rośnie. Księża skarżą się czasem na formalizację stosunków wewnątrzkościelnych.

Groźniejsze jest jednak co innego: ksiądz parafialny o mentalności urzędnika pilnujący własnego autorytetu i litery instrukcji. Otóż prawu kościelnemu znana jest zasada salus animarum suprema lex esto „zbawienie dusz najwyższym prawem” (wzorowana na rzymskim salus rei publicae suprema lex esto). Jej inspirację można dostrzec również w zarządzeniach szczegółowych (np. nasza krajowa instrukcja o przygotowaniu do małżeństwa stanowi, że egzekwowanie jej wymogów nie powinno stać się przeszkodą dla przyjęcia samego sakramentu). Mimo to zasada owa jest na różne sposoby naruszana. Weźmy typowe miejsca, gdzie wierny styka się osobiście z księdzem: kancelaria; kolęda, katechizacja, ruchy religijne.

Dość często przybywający do kancelarii parafialnej spotykają się tam nie z podejściem duszpasterskim, lecz z tonem urzędowym (albo i podejrzliwym) oraz z listą załączników do przedstawienia. Ten styl rzutuje na wizję Kościoła i z nim kojarzą się potem sakramenty! Symbolem są tu kartki od spowiedzi. Opór przeciwko nim jest zupełnie zrozumiały, bo spowiedź to akt nawrócenia i sakrament, a nie czynność urzędowa do poświadczenia podpisem. Korzyść, że się czasem w ten sposób nagoni paru niechętnych, nie równoważy straty, jaką są spowiedzi wymuszone i kłamliwe oraz naruszenie przez kartkę motywacji pogłębionych.

Do tego ogólniejszego przykładu dodać można różne „kwiatki” np. jeden żąda do pogrzebu zaświadczenia z macierzystej parafii, że zmarły był katolikiem, a drugi, w owej parafii, odmawia go, ponieważ nazwiska brakuje w kartotece (notorycznie niekompletnej). Albo odmowa chrztu dziecka rodziców bez ślubu kościelnego, gdy starsze dziecko jest ochrzczone i chodzi na religię. Z uciążliwości drobniejszych: w iluż parafiach kancelaria otwarta jest tylko w godzinach, gdy ludzie pracują!

Kolęda jest praktycznie jedyną okazją do regularnego, osobistego kontaktu księdza z każdym parafianinem. Jednak wizyta parominutowa pozwala tylko na krótkie błogosławieństwo, uzupełnienie danych do kartoteki i „pobór podatku”. Dłużej rozmawia ksiądz raczej z osobami, które mu odpowiadają, niż z bardziej potrzebującymi takiej rozmowy. U amerykańskich tradycyjnych protestantów, którzy okazali się dość odporni na cywilizację łapczywej konsumpcji, głównym zajęciem pastora w ciągu tygodnia jest odwiedzanie pięciu rodzin dziennie po godzinie, ponad tysiąc wizyt rocznie... Próby przedłużenia kolędy na cały rok w niektórych polskich parafiach są godne pochwały.

Teren następny: katechizacja. Błędy księży i innych katechetów polegają tu często nieumiejętności: brakach wiedzy i zdolności pedagogicznych (o tym jeszcze powiem). Bywa to jednak nadrabiane autorytetem urzędowym, co odcina od sygnałów ostrzegawczych. [Inne szkodliwe zjawisko, to unikanie trudności z katechizowanymi przez obniżanie wymagań.]

Ruchy i organizacje katolickie są z natury swojej tym rodzajem działalności, w którym oddolna chęć uczestnictwa przeważa nad urzędowaniem. Ale i tu księżom zdarza się odgrywać rolę nadzorców raczej niż duszpasterzy. Albo zgoła nie chcą żadnych grup, uważając, że ich prowadzenie i kontrolowanie to dodatkowe darmowe obciążenie! Zaś rady parafialne, jeśli istnieją, służą głównie wykonywaniu zarządzeń proboszcza.

Jak dotąd mowa głównie o księżach. Tak się bowiem dzieje, że Kościół postrzegany jest jako organizacja z księży złożona mimo iż papieże, listy pasterskie, teologowie, prasa katolicka i kaznodzieje powtarzają, że jesteśmy wspólnotą wierzących. Rozbieżność ta będzie trwała, póki przeciętny słuchacz tych nauk widzieć będzie przed oczyma głównie hierarchiczną organizację, a nie społeczność, którą sam współtworzy. Radą na to jest wzrost roli świeckich w Kościele, ich współuczestnictwo, współdecydowanie i współodpowiedzialność; powinni poczuć się oni podmiotem, a nie przedmiotem działań Kościoła (terminy i tezy w tym zdaniu pochodzą z oficjalnych dokumentów kościelnych).

Było niesprawiedliwym uproszczeniem twierdzić, że księża niechętnie kierują się w tę stronę, bo postrzegają siebie w kategoriach władzy i urzędu raczej niż służby (choć i to się zdarza; znamienny szczegół znany teologom: łacińskie słowo munus oznaczające posługę przełożono w polskim tekście dokumentów soborowych jako „urząd”!). Istotniejsze jest przyzwyczajenie do sytuacji, w której gros obowiązków i gros odpowiedzialności za Kościół spoczywa na duchownych.

Inny typ niechęci bierze się z nie najlepszych doświadczeń zachodnich. Reforma soborowa była tam spóźniona, odbyła się i nadal odbywa w atmosferze kontestacji i laicyzacji, co źle wpływa na jakość udziału świeckich w życiu Kościoła; duchowni zresztą też przeżyli wielki kryzys. Co więcej, zaczęto tam włączać świeckich w życie Kościoła rozumiane wciąż na sposób instytucjonalny otrzymali więc udział we „władzy” nad parafią czy w kurii, albo w paralelnych własnych komitetach. Oczywiście życie Kościoła nie zyska na zastąpieniu jednych kierowników i urzędników drugimi. Notabene z tej samej mentalności pochodzi pomysł kapłaństwa kobiet jest to właśnie żądanie dopuszczenia ich do udziału we „władzy” (bo do ciężaru służby Bożej każdy i tak ma dostęp). Tylko wrzaskliwość zwolenników sprawia, że takie gorzej niż „przedsoborowe” rozumienie kapłaństwa może uchodzić za postępowe.

Radą na te obawy jest oczywiście uzdrowienie potocznej „urzędowej” koncepcji Kościoła, a nie hamowanie aktywności świeckich. Jeśli więc kazanie niedzielne rozumieć jako część urzędowych czynności kościelnych, będzie ono zastrzeżone księdzu. Jeśli jako świadectwo wiary wobec współbraci naturalnym się stanie zabranie głosu i przez świeckiego. Nie chodzi tu o jakiś „awans” dla niego, lecz o uświadomienie wszystkim obecnym, że i oni, świeccy, mogą i powinni wiarę głosić. Głównie stąd płynie oddźwięk rekolekcji przez świeckich głoszonych; nie stąd, że robią to lepiej. Tego rodzaju wpływ wywierać też może szersze powierzanie świeckim wielu innych zadań w Kościele, ogromnej gamy zadań, które nie wymagają sakramentu kapłaństwa. Potrzeba świeckich katechetów, stałych współpracowników duszpasterskich (np. w duszpasterstwie rodzin), pracowników dzieł charytatywnych, teologów, animatorów i opiekunów duchowych, służby liturgicznej, a w końcu stałych diakonów, nie płynie stąd, że brakuje księży czy zakonnic do tych funkcji, ale stąd; że są to normalne powołania w Kościele. Zresztą księży wcale nie mamy za wielu.

Przede wszystkim jednak przed każdym świeckim powinno otwierać się „pole wolności” w postaci prawa do współtworzenia parafii: poprzez małe wspólnoty, ruchy i stowarzyszenia (przeżywają one rozwój), radę parafialną, wyżej wymienione powołania indywidualne, dostęp do kształcenia religijnego różnych szczebli, możność publicznego wyrażenia swej opinii co do duszpasterstwa. Ale jeśli katolicy świeccy nie podejmują swoich zadań, tracą prawo do krytykowania księży.

Odejście od stylu urzędowego i otwarcie na współuczestnictwo świeckich przesuwa punkt ciężkości życia Kościoła z działań instytucjonalnych i odgórnych na wiarę, życie duchowe, myślenie i wynikłe z nich działania indywidualne i zbiorowe, chrześcijan. Czy księża i świeccy przywykli do opierania się na instytucji i do czekania na zachętę z góry są do tego gotowi? Bo w każdej dziedzinie życia jest tak, że im więcej wolności i przestrzeni do działania, tym więcej zależy od formacji, od przygotowania duchowego i umysłowego. Bez tego nic wykorzysta się poszerzonych możliwości, nawet się ich nie dostrzeże.

Z tym jest jak sądzę dość niedobrze. Zacznijmy od księży: kształcenie seminaryjne jest w sumie niezłe, ale można je poprawić (np. mniej neoscholastycznie ujętej filozofii; większa liczba ojców duchownych w dużych seminariach). Brakiem jest przygotowanie raczej pod kątem tradycyjnej listy funkcji księdza, niż do współpracy ze świeckimi, choć o jej potrzebie seminarzysta oczywiście słyszy. Seminaryjna teologia zaspokaja raczej potrzeby kleryka, niż przygotowuje go do odpowiadania na przyszłe pytania świeckich. Profesorowie seminariów często nie mają doktoratów, pracują jednocześnie w duszpasterstwie i nie są osobno wynagradzani, nie mają czasu na własne studia. Toleruje się kleryków nie dość zdolnych. Co gorsze, słabość kształcenia, samokształcenia i formacji duchowej po święceniach powoduje regres, a w konsekwencji płytkość kazań i ratowanie się przed trudnymi pytaniami zasłoną autorytetu.

Wyższe studia teologiczne dla świeckich zbytnio kopiują program seminaryjny. Uczelnie z większą kadrą, biblioteką i renomą, czyli KUL i ATK [obecnie UKSW] kształcą tylko małą część. O poziomie nauczania a zwłaszcza wymagań na nowa otwartych fakultetach i studiach zaocznych mówi się różnie. Trafia tam sporo osób, którym potrzeba nie wykładów akademickich, ale dość podstawowej katechezy dla dorosłych. A fortiori dotyczy to rozmaitych krótszych kursów, katechetycznych i innych. [Można jednak dostrzec poprawę w tej dziedzinie.] Wreszcie opieka duchowa nad studentami prawie nie istnieje, nie ma osobnych, stałych ojców duchownych, czy wspólnych rekolekcji zamkniętych.

A przecież absolwenci tych studiów i kursów stanowić będą gros katechetów w szkole! Dość nagłe przeniesienie katechezy do szkół zwiększyło zapotrzebowanie na katechetów, tak iż teraz uczy religii mnóstwo osób o przygotowaniu naprawdę słabiutkim. Występują sprzeciwy wobec poziomu katechizacji (mylnie interpretowane jako krytyka katechizacji w szkole).

Wiedza religijna szerszych mas jest więcej niż mizerna, także tych, którzy uczestniczą w liturgii i rzeczywiście się modlą. Większość była może kiedyś zapisana na katechizację ale przychodzili w kratkę, poziom był niewysoki, a co umieli, to zapomnieli. Z kiepskich kazań wiele się nie nauczą. Nie bardzo też trafia do celu nauczanie oficjalne, często podające słuszne myśli w formie rozwlekłej i ciężkiej. [...]

Zacząłem od tego, czego w Kościele należy unikać (urzędowania). Potem było, na co, zezwalać, do czego zachęcać i w czym pomagać (każda aktywność duszpasterzy i świeckich, która nie grozi zgorszeniem, herezją tub schizmą). A co robić? to, do czego zorganizowany Kościół został powołany: udzielać sakramentów, zapraszać na wspólną modlitwę i nauczać. A że właśnie nauczanie stoi gorzej, nim interesować się wypada najusilniej, od studiów wyższych, przez katechizację dorosłych, wydawnictwa, aż po poziom kazań i katechizacji. Jeśli na tych polach Kościół polski czegoś zaniedba, będzie to jego własna wina. Tak wcale być nic musi, ponieważ SĄ w Kościele liczne jasne punkty, gdzie te problemy znajdują dobre rozwiązanie. W dziedzinie aktywności świeckich i edukacji następuje poprawa.

Jak to wszystko się ma do potocznych zarzutów, zwłaszcza padających spoza Kościoła? Żaden z nich nie trafia w sedno. Zarzut „klerykalizmu” mógłby wiązać się z pokusą biurokracji w Kościele oraz, z niewystarczającą rolą świeckich. Ci, którzy zarzut klerykalizmu formułują, mają jednak na myśli nie taki „klerykalizm wewnątrzkościelny”, lecz obecność Kościoła (i duchownych, i świeckich) w życiu społecznym i publiczne nauczanie zasad moralnych, a więc rzecz normalną i potrzebną. Zarzut uczuciowości i powierzchowności w Polskim katolicyzmie wiąże się z niedostatkami wykształcenia religijnego ale znów ci, którzy te braki krytykują, wcale nie poparli katechizacji w szkole, która ów poziom intelektualny mogłaby na dłuższą metę podciągnąć! W dodatku życie duchowe, osobista więź, z Bogiem bywa tu nazywana „uczuciowością” a publiczne wyrażanie wiary przez udział w życiu Kościoła „obrzędowością”.

Inne pretensje, o „wtrącanie się do polityki”, „bogactwo”, „krępowanie wolności” (tzn. sprzeciw wobec swobody seksualnej i zabijania dzieci nienarodzonych), wreszcie „konserwatyzm” zdradzają ignorancję bądź złą wolę. O przewrotności świadczy eksponowanie faktu, że Polacy masowo nie przestrzegają norm moralnych głoszonych przez Kościół, a zarazem atakowanie Kościoła za to, że te normy głosi, i podważanie ich słuszności. (1992)

Zbiór artykułów i felietonów M. Wojciechowskiego: Wiara — cywilizacja — polityka. Dextra — As, Rzeszów — Rybnik 2001

Inni winni? Najwyższy Czas! 1992 nr 18, ss. 3-5

opr. mg/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama