Jego miłość jest zawsze taka sama, tylko my od niej czasem uciekamy
Wydawnictwo M
ISBN: 978-83-7595-397-8
Weźmy na początek jakiś przykład, choćby okres Adwentu. Zwykle w Adwencie zaczynamy przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Nie tylko te liturgiczne, najważniejsze, ale także zewnętrzne, doczesne. W sklepach i na billboardach widać wtedy gorączkę promocji świątecznych. W rodzinach, choć do świąt jeszcze prawie miesiąc, już myślimy, jak będzie w tym roku, kto przyjedzie na święta, a kto nie przyjedzie.
Większość z nas lubi święta. Mówiąc o Bożym Narodzeniu, zwykle znajdujemy słowa ciepłe i serdeczne. Nie jest tak jednak dla wszystkich. Niedawno rozmawiałem z siedemnastoletnią Justyną, która powiedziała mi wprost: „Nienawidzę Bożego Narodzenia, nie zniosę kolejnej Wigilii w moim rodzinnym domu. My się po prostu nienawidzimy, w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Wszystko jest udawane, takie sztywne, pozornie poprawne. Już sobie odłożyłam pieniądze. Wynajmę pokój w hotelu i tam dwa dni przesiedzę”. Czy tak wygląda Adwent jako oczekiwanie na Boże Narodzenie? Adwent jako oczekiwanie na radość przyjścia Pana?
Różnie z tym czekaniem jest, a przecież Jezus w Ewangeliach często mówi o swoim powrocie…
Czekanie.
Czy ja czekam na Niego?
Wartość czekania zależy od wielu czynników. Najpierw od samych osób, od tego, kto na kogo czeka. Z radością czeka się na przykład na kogoś ukochanego. Zakochany, narzeczony, czeka z wytęsknieniem na swoją dziewczynę. Wyjechała tylko na kilka dni, a on już nie może się doczekać jej powrotu. Pisze SMS za SMS-em, wykonuje telefon za telefonem. Można mu życzyć, żeby tak potrafił czekać na nią przez całe życie, gdy w przyszłości będą się rozstawać ze względu na jakieś wyjazdy czy inne okoliczności. Życie pokazuje, że różnie potem może być. Jest jednak nadzieja.
Czekają dzieci – mama gdzieś pojechała i teraz tęsknią. Czeka syn, mały chłopiec, ponieważ tata ma wrócić. Czeka, bo gdy tylko tata wróci, to się z nim pobawi, albo przywiezie jakiś samochodzik czy inną zabawkę. Ale nie zawsze tak bywa. W naszym domu, we wspólnocie Cenacolo, jest młody chłopak, który do wspólnoty przyszedł niedawno. Podczas pierwszej naszej rozmowy mówi: „Nienawidzę swojego ojca. Wyprowadził się ode mnie i od mamy pięć lat temu, ale pamiętam go tylko jako tego, który nas bił. Pamiętam, jak pijany wracał do domu i ciągle bił matkę. Nie umiem mu tego wybaczyć”. Na razie jedynie go słucham. Potrzeba jeszcze czasu, by Jezus uleczył jego rany, by on sam zrozumiał, że dopiero gdy uwolni serce, przyjdzie dla niego pomoc. On z pewnością nie czekał na ojca z radością. Gdy wspomina tamte chwile z dzieciństwa, pięść mu się zaciska i złość w nim rośnie.
Inaczej czeka się na kogoś ukochanego, inaczej na coś, co przyniesie cierpienie, inaczej na kogoś, kto nas skrzywdzi.
Inne jest oczekiwanie skazańca na rozpoczęcie wyroku, a inne więźnia, który ma zakończyć odsiadywanie kary. Podobnie jest też z dzieckiem. Inaczej czeka na kochanych rodziców, gdy było grzeczne, gdy spodziewa się nagrody i przytulenia, a inaczej wtedy, gdy zrobiło coś złego. Mama kazała mu być w domu i zachowywać się spokojnie, a ono szalało i stłukło pamiątkowy rodzinny dzban, który przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie. Nawet kochane dziecko drży wtedy, ponieważ jak mama wróci, to może mu dać w skórę.
A jak my czekamy na Jezusa? Czy czekamy tylko na te lub inne święta, czy może także na spotkanie z Nim?
Powróćmy jeszcze raz do Adwentu. Ten czas to coś więcej niż czekanie na choinkę, na gwiazdkę i na kolędy. Wtedy Kościół przypomina nam, że Jezus powiedział: „Wrócę”, „Przyjdę ponownie”. Jezus powiedział nawet, że przyjdzie znienacka, niespodziewanie dla nas.
Wyobraź sobie, że nie ma w domu osoby, którą bardzo kochasz, i nie ma jej już dosyć długo. Idziesz wieczorem spać i w ciągu nocy budzi cię jakiś hałas, ponieważ osoba ta nagle wróciła, przyjechała. W pierwszym momencie zaskoczenie, może strach, bo nie wiesz, co się dzieje, ale gdy ją rozpoznasz, wszystkie te uczucia ustępują ogromnej radości. Mówisz tylko: „Jesteś, tak tęskniłem”. Jezus także wróci w chwili mojej śmierci. To będzie ten dzień.
Czy my na Jego przyjście czekamy z radością, czy raczej z lękiem? Czy jest to dla nas obietnica, że Jezus przyjdzie i nie będzie już cierpienia, nie będzie już smutku ani tęsknoty? Nie będzie lęku, nie będzie zmęczenia, ale tylko samo szczęście? „Gdyby tak nie było, tobym wam powiedział” – mówi Jezus. Wierzysz w to? Czekasz? Chcesz tego spotkania? Wreszcie stajemy wobec pytania: Jak na Niego czekasz? Ze świadomością, że będziemy szczęśliwi, gdy się spotkamy z Jezusem, czy ze świadomością, że gdy przyjdzie, zostaniemy zawstydzeni albo może otrzymamy słuszną karę za zło, którego się dopuszczamy? Bóg dał nam pragnienie miłości i Jezus ukazuje nam Ojca jako Tego, który na to pragnienie odpowiada. W każdym jest pragnienie miłości. Choćby się czasem wydawało, że są ludzie twardzi, niemający takiej potrzeby – ponieważ jesteśmy otwarci na miłość, która nie umiera.
Prowadzę fundację. Dziesięć lat temu pod Kołobrzegiem dostaliśmy starą szkołę do remontu i zagospodarowania. Miałem pomysł, by stworzyć tam dom samotnej matki, ale nie było pieniędzy ani możliwości, żeby je zdobyć. Szukałem pracowników, którzy by taniej coś dla nas zrobili. Byłem wtedy proboszczem w Kołobrzegu. W końcu zgłosiło się trzech bezdomnych, przyszli niby przypadkowo. Zaproponowałem im tę pracę. W tym czasie mieszkali u nas, mieli w naszym ośrodku utrzymanie i jakiś drobny grosz za wykonywaną pracę. Pracowali gorliwie, dobrze. Wkrótce dom był gotowy. Samotne kobiety już w kolejce czekały, żeby go zasiedlić. Przyjechał biskup, poświęcił miejsce. Wtedy wprowadziły się te samotne, opuszczone matki. A ci trzej panowie za kilka dni okradli mnie. Zabrali wszystko, co tylko miało wartość – elektronarzędzia, wiertarki, piły. Dorzucili telewizor, wideo, a potem uciekli.
Był środek zimy. Pomyślałem sobie wtedy: „Co w tych ludziach siedzi?”. Obiecywałem przecież, że im znajdę stałą pracę, żeby mieli jakieś źródło utrzymania i mogli się ustabilizować. Dziwne to było dla mnie. Musiałem jednak stratę przeboleć. Minął może miesiąc i jeden z nich – Robert – wrócił. Robert, który miał wtedy dwadzieścia siedem czy dwadzieścia osiem lat, był sierotą z domu dziecka, przesiedział dwa, może trzy lata w więzieniu za drobne kradzieże. Wydawało się, że twardziel taki, a wrócił i mówi: „Niech mnie ksiądz przyjmie z powrotem”. A ja na to oczywiście odpowiadam: „Ty zwariowałeś? Złodzieja?”. Wszyscy, którzy pracowali ze mną w ośrodku przy parafii, to samo mówili: „Chyba ksiądz złodzieja nie przyjmie do pracy, trzeba dzwonić na policję, to prosta droga”. Coś mi jednak mówiło wewnątrz, chyba Pan Bóg dawał takie natchnienie: „Porozmawiaj z nim, usiądź, może go uratujesz”.
Niewiele miałem czasu, ale usiadłem i mówię: „Robert, patrz, życie leci, tułasz się po świecie, a to w więzieniu, a to po dworcach. Przymarzasz, głodujesz. Miałeś tu już wszystko, obiecywałem, że ci życie pomogę ułożyć, i nie mogę zrozumieć, jak mogłeś tak postąpić, jak mogłeś zniszczyć wszystko, a teraz jeszcze prosisz, żebym cię przyjął z powrotem? Czy ty się w życiu nie ustatkujesz, nie masz w życiu jakichś planów? Co byś chciał robić? No, pomyśl. Czego byś chciał od życia?”. On na mnie spojrzał, takim groźnym dość spojrzeniem, i widzę, że łza mu się w oku zakręciła. „Księże, ja to bym chciał tylko jednego, żeby mnie ktoś kiedyś pokochał”. On mnie tak zaskoczył tą odpowiedzią, że nie wiedziałem, co mam zrobić. Przyjąłem go, zostawiłem – poznał szybko dziewczynę, pobrali się, w stołówce na parafii było wesele. Dziś mieszkają w Kołobrzegu już dziesięć lat, mają dwójkę dzieci. Widuję ich czasem.
Znalazł to, czego szukał, ale wtedy nie wiedział jeszcze o jednym – że Bóg go kocha zawsze. Tego mu było bardzo trudno doświadczyć – życie go poraniło, tyle razy był smutny i cierpiący.
Czekanie na Boga to czekanie na Tego, który jest miłością, a my mamy do Niego tyle pretensji. „Tego mi nie dałeś, w tej sprawie mnie nie wysłuchałeś. Jak się mam cieszyć ze spotkania z Tobą, kiedy modlitwa jest taka trudna? Co to za radość, kiedy tylko zakazy, nakazy?”
Jakiego Boga znasz? Tyrana czy sędziego? Jaki jest twój Bóg? A jaki jest ten prawdziwy Bóg, który stał się człowiekiem, ponieważ bardzo umiłował? Dawno już – dwadzieścia lat temu, może trochę więcej – oglądałem film Krzysztofa Kieślowskiego z serii opartej na Dekalogu. Tak też nazywał się ten cykl: Dekalog. Pierwszy odcinek odnoszący się do pierwszego przykazania opowiada historię profesora informatyki, który pasjonuje się wykładanym przedmiotem. Studenci i widzowie mogą zobaczyć go mówiącego, że komputer jest jak Bóg. Profesor pochodzi z katolickiej rodziny, ale jest niewierzący. Uważa, że komputer to inteligentny umysł i że jeszcze trochę i komputer zacznie kierować światem. Profesor wychowuje synka, który jest w drugiej klasie podstawówki. Nie ma żony. Nie wiemy, czy się rozeszli, czy coś innego się stało, w filmie nie jest to do końca wyjaśnione. Może wyjechała gdzieś daleko i ma wrócić? W wychowaniu synka pomaga mu czasem jego rodzona siostra, ciocia malca, która gdy trzeba, odbiera go ze szkoły, czasem bierze na obiad. I tak to wygląda – raz jest tato, raz ciocia. Różnica pomiędzy nimi polega na tym, że ciocia jest wierząca. Nie dewotka, ale normalnie wierząca.
Akcja zawiązuje się, gdy chłopiec dostaje od ojca na Gwiazdkę łyżwy – jego wytęskniony prezent. Jednak jeszcze przed Gwiazdką malec wypatrzył, że łyżwy są schowane w tapczanie. I zaczyna męczyć tatę. Mówi: „Daj mi je. Pozwól mi już pojeździć na tych łyżwach”. Wszystko dzieje się na nowym osiedlu w Warszawie – nie ma tam jeszcze lodowiska, ale jest staw. Ojciec, mądry profesor, chce spełnić oczekiwanie i sprawić radość dziecku. Postanawia najpierw wyliczyć wytrzymałość lodu. Idzie i bada fizycznie, depcząc po tafli, na ile jest mocna. Wraca do domu i poleca chłopcu zadzwonić do Instytutu Meteorologii i zapytać o temperaturę z ostatnich trzech dni. Wrzuca współrzędne do komputera – zestawia powierzchnię stawu, temperaturę powietrza i wychodzi wynik, że do trzystu kilogramów ten lód lekko wytrzyma. Mówi: „Spokojnie możesz jeździć, ale uważaj. Tam, gdzie rzeczka wpływa do stawu, nie podjeżdżaj”. Następnego dnia chłopiec bez wiedzy ojca, wracając ze szkoły, mając mniej lekcji, idzie na lód. Po jakimś czasie widzimy zamieszanie na osiedlu. Okazuje się, że ukochany synek profesora zginął pod lodem.
Film kończy się sceną, w której zabłąkany profesor, w ogromnym bólu ojcowskiego serca, a do tego w chwili, gdy zawaliła się cała jego hierarchia wartości i komputer, który był dla niego jak Bóg, zawiódł, plącze się wieczorem po osiedlu i wchodzi do budującego się kościoła. Przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej wywraca prowizoryczny ołtarz i w takiej zadumie zostaje. Jest w tym obrazie pewien szczegół. Kapiące ze świecy krople wosku zdają mu się łzami z oczu Maryi. Kieślowski zostawia ten obraz otwarty, niedopowiedziany, do przemyślenia.
W filmie jest jeszcze jeden wątek – być może ważniejszy. Ten malec, który dopiero poznaje życie, ale który już świetnie posługuje się komputerem, ma pytania egzystencjalne. Zaczyna pytać ojca o wieczność, o śmierć. Widzi na ulicy zamarzniętego psa i pyta tatę: „Czy pies ma duszę? Co to jest dusza, kto to jest Bóg, co to jest wiara?”. Ojciec zbywa go, mówiąc: „To są odpowiedzi, które sobie ludzie dają, gdy nie wiedzą, jak odpowiedzieć na pytanie o cel życia. Są tacy ludzie, którym pomaga żyć, gdy wierzą, że dusza nieśmiertelna istnieje”. Ale chłopca te pytania nie przestają nurtować, tym bardziej że ciocia zapisała go na lekcje religii. Ojciec się zgodził głównie dlatego, że synek tego chciał. Być może tam usłyszał trochę o Jezusie, o Bogu i któregoś dnia, gdy ciocia go przyprowadziła do domu, dała mu obiad, on ją ciągle pytał: „Ciociu, czy jest Pan Bóg, czy jest dusza, czy wierzysz w Boga?”. Ciocia mówi: „Tak, wierzę”. A chłopiec znowu pyta: „Ciociu, jaki jest Pan Bóg?”. Malec nie mógł sobie tego wyobrazić, jaki On jest. A ciocia, mając przed sobą tego małego człowieka, mówi: „Podejdź tu bliżej, podejdź”. Gdy chłopiec już się zbliżył do niej, objęła go ramieniem, przytuliła i spytała: „Co czujesz?”. „Czuję, że mnie kochasz” – odpowiedział malec. „To taki jest Pan Bóg” – powiedziała kobieta.
Taki jest Pan Bóg – bez względu na to, co się w życiu stało, bez względu na to, czy czujesz się szczęśliwy czy nie. On cię ciągle przytula, a ty się może wyrywasz. Może masz do Niego pretensje i krzyczysz, a On chce ci tylko jedno przypomnieć: „Kocham cię. Pozwól się przygarnąć”. Jego miłość jest zawsze taka sama, tylko my od niej czasem uciekamy.
* * *
Jezu, który przyszedłeś na świat, byśmy uwierzyli, że kochasz, że nie jesteśmy porzuceni, dotknij naszych serc, by się rozgrzały, byśmy uwierzyli w miłość. Amen.
opr. aś/aś