Tak, boi się, ale ten strach stara się oddawać Panu Bogu. Wie, że lęk może też sparaliżować, może być bardzo niebezpieczny, dlatego próbuje się modlić
Z Rafałem Lemancewiczem, skoczkiem spadochronowym, rozmawia Joanna Świerkula.
Podobno pierwszym spadochroniarzem był chiński cesarz Shun, który zeskoczył z płonącej stodoły trzymając w dłoniach dwa szerokie kapelusze, potem jego następcy entuzjastycznie skakali z innych stodół już z parasolami. Pierwszy projekt spadochronu stworzył Leonardo da Vinci. Dziś każdy skoczek jest wyposażony w dwa spadochrony i sprzęty wspomagające, jak wysokościomierz, kask, nóż itp. dzięki czemu skok jest dużo bardziej bezpieczny, choć i tak zdarzają się wypadki.
Rafale, uprawiasz sporty ekstremalne, lubisz ryzyko. Jeździsz na łyżwach po zamarzniętych jeziorach, latasz na szybowcach, skaczesz ze spadochronem. Czy odczuwasz wtedy strach?
Pewnie, że tak (śmiech). Boję się, gdy skaczę. To naturalne. Jeśli nie byłoby strachu, to musiałbym natychmiast udać się do lekarza. Moi instruktorzy też czują lęk. Szczerze powiedziawszy, dopóki się boimy, taki sport jak spadochroniarstwo nie jest aż tak bardzo niebezpieczny. Gorzej, gdy skacze ktoś wprawiony, kto się już nie boi i przez rutynę lub brawurę popełnia podstawowe błędy, czasem nawet przypłacając je życiem. Wracając do pytania: tak, boję się, ale ten strach staram się oddawać Panu Bogu. Wiem, że lęk może też sparaliżować, może być bardzo niebezpieczny, dlatego próbuję się modlić.
Modlisz się podczas skoków?
Tak, ale jest to bardzo prosta modlitwa. Gdy lecisz, nie masz czasu na długie modlitwy. Nie możesz złożyć rąk. Musisz cały czas myśleć o tym, co robisz.
Co się czuje, jak leci się w dół z czterech tysięcy metrów?
Na kilka minut przed skokiem czujesz podekscytowanie. Potem, gdy samolot jest już na odpowiedniej wysokości i otwiera się roleta, czujesz przypływ zimnego powietrza. Przyspieszone bicie swojego serca. Bierzesz rozpęd i ... rzucasz się w przepaść. Lecisz z ogromną szybkością. Wieje mocny wiatr. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Trudno to opisać. Czujesz ogromną dawkę adrenaliny. Cały organizm jest zmobilizowany. Mięśnie w ciągłym napięciu. Bardzo się boisz. Zanim twój lot się nie ustabilizuje, musisz być bardzo skupiony na wszystkim. Wreszcie prędkość spadania osiąga wartość graniczną ok. 200 km/h. Wtedy możesz sobie polatać. To jest najfajniejsze. W przód - prostując nogi. W tył – zginając je. I czujesz wolność...
Co jest najbardziej niebezpieczne?
Lądowanie. Tak samo jak na szybowcach. Lecąc, ma się tylko jedną szansę. Nie ma powtórek. Nie ma odwrotu. Jeśli coś zrobi się źle, można to przypłacić zdrowiem lub nawet życiem.
Czy znalazłeś się kiedyś w niebezpiecznej sytuacji zagrażającej życiu?
Dzięki Bogu nie. Choć wiele razy musiałem wychodzić z opresji. Raz lądowałem na kolanach, co groziło połamaniem nóg. Innym razem z ręki spadł mi wysokościomierz analogowy - wskazujący odległość od ziemi, przez co nie wiedziałem, kiedy mam otworzyć spadochron. Pozostał mi tylko uzupełniający wysokościomierz akustyczny, zainstalowany przy uchu, który zaczyna tykać, gdy się przekroczy ustaloną wysokość. Leciałem w dół. Sekundy zaczynały się dłużyć. Byłem już w takiej odległości od ziemi, w której dobrze widać chodzących ludzi, budynki... Wiedziałem, że po mnie skakali inni skoczkowie. Jeśli bym otworzył spadochron za wcześnie, mogliby wpaść na mnie. Zaczepić. Spadochrony mogłyby się poplątać. Moglibyśmy zrobić sobie dużą krzywdę, lądując jednocześnie. A może nawet nie mogliby przeze mnie otworzyć swoich spadochronów. Dlatego czekałem na odpowiedni dźwięk. Ziemia coraz bliżej. A sygnału nie ma. Podczas takich sytuacji zdajesz sobie sprawę, jak życie jest kruche i lecisz dalej. Mijają kolejne sekundy. I wreszcie usłyszałem wyczekiwany dźwięk. Otworzyłem spadochron szybkim szarpnięciem i... wylądowałem bezpiecznie.
Więc po co ludzie skaczą?
Ciężko powiedzieć. Może to być chęć sprawdzenia siebie, może to być ucieczka od szarej codzienności, może potrzeba spojrzenia na swoje życie z dystansu, a może próba wypełnienia pustki duchowej adrenaliną? W każdym przypadku jest inaczej. U mnie jest to sposób na odnalezienie siebie. Poza tym, uwielbiam to (uśmiech). Czerpię z tego dużo satysfakcji, spełniam swoje marzenia i także kształtuję swój charakter. Walczę ze słabościami, ale także odkrywam Boga. Kiedy się rzucasz w otchłań, to niewiele zależy od ciebie. Ktoś mógł na przykład źle ułożyć spadochron. Mogły się poplątać linki. Może się wydarzyć coś niespodziewanego. Na kursie jesteśmy przygotowywani tylko do niektórych sytuacji i to tylko teoretycznie. W locie liczą się sekundy, dochodzi stres, który może sparaliżować, zawsze jest możliwość, że może się coś nie powieść. W tym wszystkim jest Pan Bóg i ty. To chwile sam na sam ze Stwórcą...
Czego nauczyłeś się dzięki skokom?
Wzmocniłem swoją wiarę. Łatwiej mi świadczyć o Jezusie, mniej się boję tego, co inni o mnie pomyślą. Wydaje mi się, że w niektórych kręgach jestem też postrzegany jako autorytet - „ten gość skacze, a jednocześnie chodzi na Mszę”. To takie małe świadectwo, że w Kościele są ludzie z pasjami, ludzie odważni. Skakanie to też zawierzanie się Bogu. Staram się ten obraz przekuwać na życie codzienne, w sytuacjach trudnych nie poddaję się, tylko walczę do końca. Tak też było z moją firmą, która założyłem mając 19 lat. Byłem w tym sam. Nikt z mojej rodziny nie był nigdy biznesmenem. Musiałem się rzucić w przepaść. Było ciężko. Najtrudniejsze są pierwsze dwa lata... W pewnym momencie firma stała na skraju bankructwa, ale udało się, w ostatnim momencie Pan Bóg przysłał klienta, który podźwignął nas finansowo. W życiu nie ma przypadków.
Dziękuję za rozmowę.
opr. ac/ac