Masowa migracja ludności to jeden z najtrudniejszych problemów naszych czasów. Jak radzą sobie z tym poszczególne kraje, mające już pewne doświadczenia, sukcesy i porażki?
Żyjemy w trudnych i niespokojnych czasach, w których musimy stawiać czoło wielu globalnym problemom. Jednym z nich jest masowa emigracja ludności. Jak radzą sobie z tym problemem poszczególne kraje?
To już pewne — rząd Ewy Kopacz zdecydował, że Polska przyjmie 2 tys. uciekinierów z Bliskiego Wschodu oraz Afryki Północnej. Początkowo Komisja Europejska sugerowała naszym władzom, aby nad Wisłę trafiło o ponad 600 osób więcej. Ostatecznie jednak doszliśmy z Brukselą do porozumienia, w myśl którego przyjmiemy 1000 imigrantów znajdujących się w obozach dla uchodźców poza Unią Europejską oraz tyle samo koczujących we Włoszech i Grecji. Trwająca 4 lata wojna domowa w Syrii oraz ekspansje terytorialne dokonywane przez tzw. Państwo Islamskie, które zagraża coraz większej liczbie krajów, skłoniły miliony ludzi do ucieczki.
Trasa ewakuacji z afrykańskich oraz bliskowschodnich terenów zagrożonych konfliktami zbrojnymi biegnie przeważnie przez wody Morza Śródziemnego. Znaczna część uciekinierów ląduje na Lampedusie — niewielkiej włoskiej wyspie położonej niespełna 138 km od wybrzeży Tunezji. Nielegalni imigranci szturmują włoskie terytorium również z ogarniętej wojną domową Libii, która pogrążyła się w chaosie po niedawnej Arabskiej Wiośnie Ludów. W falach Morza Śródziemnego rocznie tonie kilkuset nielegalnych imigrantów — w akcie desperacji decydują się na podróż w znacznie przeludnionych łodziach, których stan często nie pozwala na bezpieczną żeglugę. Jeszcze gorzej jest, gdy nielegalni imigranci płyną na tratwach. Majątek zbijają na tym przemytnicy, którzy żerują na krytycznej sytuacji w regionie i oferują uciekającym ludziom odpłatną podróż w kierunku wybrzeży Unii Europejskiej. Dwa lata temu papież Franciszek odwiedził włoską Lampedusę, gdzie spędził kilkanaście godzin, modląc się i oddając hołd tym wszystkim, którzy utonęli w Morzu Śródziemnym na przełomie ostatniego ćwierćwiecza. Sytuacja na Bliskim Wschodzie oraz w Afryce Północnej pogarsza się z dnia na dzień. Niebezpiecznie zrobiło się nawet w Tunezji — państwie uchodzącym za jedyny kraj, który skorzystał na masowych rewolucjach z roku 2011, zwanych Arabską Wiosną Ludów. To właśnie w tym popularnym do niedawna wśród turystów państwie doszło do krwawych zamachów terrorystycznych. Od początku tego roku do wybrzeży Italii przybyło ponad 55 tys. nielegalnych imigrantów z Afryki Północnej oraz Bliskiego Wschodu. Niewiele mniej dopłynęło do Grecji. Szef włoskiej dyplomacji już kilka miesięcy temu oznajmił, że jego kraj gotowy jest do zbrojnej interwencji w Libii w ramach międzynarodowej operacji. Może się niebawem okazać, że użycie armii będzie jedynym rozwiązaniem stale pogłębiającego się kryzysu w basenie Morza Śródziemnego. Społeczeństwa południa Europy apelują do pozostałych państw członkowskich Unii Europejskiej nie tylko o zrozumienie powagi dotykającego ich problemu, lecz również o udzielenie im realnego wsparcia. Nad Wisłą zwykliśmy się często skarżyć, że europejskich stolic nie obchodzi konflikt na Ukrainie, który zagraża stabilności w Europie, szczególnie na wschodniej flance UE. Oczywiście, nasze polskie pretensje są słuszne, jednak nie możemy na tym polu być hipokrytami i nie zauważać problemów z nielegalną imigracją, które dotykają naszych południowych europejskich braci. Tworzymy przecież razem Unię Europejską, która opiera się na solidarności — przynajmniej tak jest w teorii. Tylko od nas, Europejczyków, zależy, jak będzie to wyglądało w praktyce. Czy zatem Polska postąpiła słusznie, decydując się na przyjęcie 2 tys. uchodźców? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi, która nie wzbudziłaby kontrowersji w społeczeństwie. Problem jest znacznie bardziej złożony. Po pierwsze — udzielenie azylu nawet kilkudziesięciu tysiącom imigrantów i tak nie rozwiąże problemu destabilizacji państw Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Bez dobrej i sumiennie realizowanej strategii nie opanujemy fatalnej sytuacji, która jest główną przyczyną masowych emigracji. Dlatego tak ważne jest, aby starać się zwalczać przyczynę, a nie tylko objawy. Nie możemy odmówić pomocy ludziom, którzy uciekają przed wojną. Niestety, nie możemy również przyjąć wszystkich. Po drugie — wśród imigrantów, których m.in. przyjmie Polska, mogą być terroryści islamscy. Dlatego jeżeli chcemy komukolwiek dać azyl w Unii Europejskiej, powinniśmy uprzednio upewnić się, że wraz z uciekinierami nie wpuścimy na Stary Kontynent groźnych islamskich ekstremistów. Mam zatem nadzieję, że europejskie instytucje, które będą się tym zajmować, rzetelnie i skutecznie wykonają swoją pracę. W Unii Europejskiej i tak już są islamscy terroryści, którzy zagrażają nam każdego dnia. Mogliśmy się o tym przekonać, gdy kilka miesięcy temu dwóch terrorystów dokonało zamachu na redakcję francuskiej gazety „Charlie Hebdo” lub kiedy na ulicach Londynu czarnoskóry muzułmański ekstremista dosłownie zaszlachtował maczetą brytyjskiego żołnierza. Przykładów jest, niestety, więcej. W lutym br. w Kopenhadze islamski terrorysta zastrzelił mężczyznę żydowskiego pochodzenia, który pilnował wejścia do synagogi; tego samego dnia dwóch zamachowców ostrzelało kawiarnię, w której odbywało się spotkanie z rysownikiem karykatur Mahometa.
Napływ imigrantów to problem dotyczący również Hiszpanii. Madryt, co zapewne będzie dla niektórych zaskoczeniem, nadal posiada swoje terytoria zależne w Afryce Północnej. Są to ziemie znajdujące się w Maroku oraz wyspy leżące przy jego wybrzeżu. Ceuta, Peñón de Vélez de la Gomera czy Melilla to trzy największe miasta znajdujące się pod jurysdykcją rządu hiszpańskiego. Ok. 19 km — tyle mniej więcej liczy granica hiszpańsko-marokańska, mimo tego jest kluczowym strategicznie punktem. Dla biednych Marokańczyków oraz mieszkańców pozostałych państw Afryki Północnej przedostanie się do tych hiszpańskich enklaw jest najkrótszą drogą do bogatej Unii Europejskiej. Problem z nielegalną imigracją był na tyle poważny, że rząd w Madrycie zdecydował się wybudować za kwotę ponad 30 mln euro specjalny mur. Wznosi się on na wysokość 3 m, w jego skład wchodzą wieżyczki strażnicze oraz system ogrodzeń. Codziennie nie tylko chroni Hiszpanię przed niekontrolowanym napływem nielegalnych imigrantów, ale również pomaga walczyć z przemytem.
Problem z nielegalną imigracją dotyczy również Stanów Zjednoczonych. Za oceanem wygląda on jednak inaczej niż w Europie. Główny odsetek nielegalnych w Ameryce stanowią Meksykanie, których do emigracji motywuje bieda i brak perspektyw w ojczyźnie. Południowa granica USA jest zatem rejonem kluczowym ze strategicznego punktu widzenia. Władze w Waszyngtonie wybudowały ciągnący się na odcinku przekraczającym tysiąc kilometrów mur, którego celem jest uszczelnienie granicy z Meksykiem. Biegnie on od Oceanu Atlantyckiego, wzdłuż rzeki Rio Grande, przez terytorium Teksasu, Nowego Meksyku, Arizony, aż do legendarnego granicznego miasta El Paso, znanego po stronie meksykańskiej jako Juárez. Dalej mur i system umocnień granicznych ciągnie się aż do plaż Pacyfiku. Cały system nie jest jednak jednolitym płotem, choć na wielu odcinkach takowy przypomina. Granica jest dodatkowo wzmocniona dzięki najnowszej technologii — m.in. kamerami na podczerwień oraz detektorami ruchu. Funkcjonariusze straży granicznej USA robią, co mogą, by walczyć z przemytnikami, dilerami narkotykowymi, gangsterami oraz nielegalną imigracją. Do licznych patroli wykorzystywane są pojazdy typu SUV, a nawet helikoptery. Mimo wszystko problem nielegalnych „Mexicanos”, napływających bez jakiejkolwiek kontroli na terytorium amerykańskie, wciąż pozostaje nierozwiązany, choć niewątpliwie jego skala się zmniejsza. Kończący powoli swoją drugą kadencję w Białym Domu prezydent Barack Obama i jego administracja nie sprostali zadaniu, polegającemu na odpowiednim zabezpieczeniu 3 tys. km granicy między Meksykiem a Ameryką. Republikanie twierdzą, że rząd m.in. przeznaczył zbyt małe środki finansowe na ten cel. W efekcie jednostki patrolujące południową granicę są niedofinansowane. Problem stał się na tyle poważny, szczególnie dla stanów graniczących z Meksykiem, że ich mieszkańcy zorganizowali milicje obywatelskie, które zaczęły dodatkowo wspomagać oficerów U.S. Border Patrol. Zwykli Amerykanie, cywile, sięgnęli po swoje karabiny AR-15, popularne rewolwery Colta czy innego typu broń palną, jakiej pełno w społeczeństwie amerykańskim, i ruszyli pomagać w patrolowaniu granicy. Istnienie obywatelskich milicji ma w USA długą tradycję, sięgającą samego początku powstania tego państwa. W Ameryce kontrowersje wzbudziła amnestia dla nielegalnych imigrantów zaproponowana przez prezydenta Obamę. Skrytykowało ją wielu Republikanów. Senator Ted Cruz z Teksasu — wpływowy polityk republikański i jeden z kandydatów do przyszłorocznego wyścigu o fotel prezydenta stwierdził, że zalegalizowanie osób nielegalnie przebywających na terenie USA będzie pstryczkiem w nos dla wszystkich, którzy przybyli do Stanów Zjednoczonych, szanując amerykańskie prawo. Z kolei inny republikański kandydat do Białego Domu, o którym jakiś czas temu pisałem na łamach „Niedzieli” — Jeb Bush oznajmił, że chce umożliwić nielegalnie przebywającym w Ameryce możliwość zalegalizowania pobytu. Zaczęliby wtedy legalnie pracować i płacić podatki, na czym skorzystałyby Stany Zjednoczone. Polityk powiedział również, że należy oddzielić kryminalistów, dilerów czy przemytników nielegalnie przekraczających granicę od ludzi, którzy czynią to z miłości do swoich rodzin. Bush zaznaczył, że wiele osób nielegalnie przybywających do Ameryki co prawda łamie prawo, ale robi to ze względu na chęć pomocy swoim bliskim. Takich ludzi trzeba potraktować łagodniej i ze zrozumieniem — tak w skrócie można podsumować wypowiedzi Busha na ten temat.
Kwestia prawa imigracyjnego jest dla Amerykanów tematem ważnym. W USA mieszka bowiem ponad 11 mln nielegalnych imigrantów. Olbrzymia ich część to właśnie Meksykanie. Zyskanie przychylności latynoskich wyborców, którzy stanowią dzisiaj ok. 30 proc. społeczeństwa amerykańskiego, może okazać się kluczem do zwycięstwa w zbliżających się wyborach prezydenckich. Za nieco ponad rok przekonamy się, kto poradził sobie z tym lepiej.
* * *
Tomasz Winiarski. Student dziennikarstwa, amerykanista zafascynowany kulturą, polityką i historią USA. Dziennikarz dla Polonii w Stanach Zjednoczonych. W życiu stara się kierować mottem: Nie ma rzeczy niemożliwych!
opr. mg/mg