Brat Albert żyje

Mówił o sobie: 'Zmarł Adam Chmielowski, narodził się Brat Albert'. Ten drugi już jednak nie umarł. Dziś, podobnie jak sto lat temu pomaga zagubionym wyjść na prostą

Mówił o sobie: „Zmarł Adam Chmielowski, narodził się Brat Albert”. Ten drugi już jednak nie umarł. Dziś, podobnie jak sto lat temu pomaga zagubionym wyjść na prostą.

Brat Albert żyje

Jest 6.30. Ulica Krakowska w Krakowie prawie zupełnie pusta. Mróz i ciemność. Opatuleni ludzie szybko chowają się w ciepłych autobusach i tramwajach. Każdy szuka ciepłego miejsca. To najtrudniejszy czas dla tych, którzy nie mają gdzie się ogrzać, nie mają dokąd pójść i nie mają dokąd pojechać. Chyba że na pętlę. I jeszcze jedno kółko. Byle w cieple. Jest jednak miejsce, gdzie podobnie jak wiek temu, każdy może znaleźć ciepły kąt, talerz gęstej i pożywnej zupy oraz dobre słowo.

Dzwonię do Przytuliska Braci Albertynów – tego samego, w którym pracował Brat Albert. Do środka wpuszcza mnie pan Janek. Ma dyżur na furcie, gdy bracia są w kaplicy. Jest wysoki, szczupły i ma wyraźne rysy twarzy. Idziemy razem zawiłymi korytarzami, wychodzimy z budynku i przez podwórko zmierzamy do kaplicy. W środku cisza. Bracia trwają na modlitwie. Przez środek sufitu w kaplicy biegnie drewniana belka pamiętająca czasy Brata Alberta. Podobnie jak pasyjka. Dokładnie w tym miejscu modlił się święty. To robi wrażenie. Wystrój jest skromny – drewniany ołtarz i mały obraz z Matką Bożą Częstochowską po prawej stronie. Choinka. Z boku figurka Dzieciątka Jezus – jako symbol „albertowego” kultu Wcielenia. Przecież odszedł właśnie w Boże Narodzenie. Z boku „doborowe towarzystwo” – od prawej stoją relikwiarze świętych: Matki Teresy, bł. Bernardyny Jabłońskiej, Brata Alberta, Jana Pawła II i Stanisława biskupa. Dookoła na klęcznikach 13 „szarych” braci. Mszę św. odprawia kapelan – redemptorysta. Po chwili przychodzi dwóch bezdomnych – jeden z nich o kawowym odcieniu skóry. To Kenijczyk z zawiłą historią, który mieszka w ośrodku już ponad 10 lat. Tutaj, w tej kaplicy przyjął chrzest. Ta Msza św. jest dla mnie wyjątkowa – zdecydowanie przeważają męskie głosy. Bracia śpiewają kolędy. Jestem tutaj jedyną kobietą – miła odmiana od codzienno-kościelno-żeńskiej rzeczywistości. Do Komunii św. najpierw podchodzą najstarsi bracia. Brat Henryk i brat Władysław – obaj mają po 91 lat. Ten drugi jest ogrodnikiem i nie wygląda na swój wiek. Dużo czasu spędza w kaplicy. Wspólnota jest wielopokoleniowa – oprócz braci „seniorów” jest też młody postulant – od dziadka do wnuczka. Po Mszy św. jutrznia. A po jutrzni śniadanie. Korzystam z gościny braci.

Praca czyni braćmi

Po przytulisku oprowadza mnie brat Franciszek. Na podwórku kilku panów segreguje makulaturę. To projekt albertyńskiej fundacji, dający zatrudnienie 10 bezdomnym. Praca polega na segregowaniu i transporcie surowców wtórnych – głównie makulatury i folii ze sklepów i hurtowni. Zatrudnienie w fundacji założonej przez albertynów jest dobrym treningiem przed startem na „normalny” rynek pracy. Drugą możliwością zatrudnienia jest gospodarstwo rolne poza Krakowem, gdzie bracia wraz z bezdomnymi prowadzą hodowlę zwierząt. Tworzą piękną, małą wspólnotę i dzielą jeden stół.

Największym marzeniem braci jest powstanie prosperującego zakładu pracy i dobrej jakości rzemiosła. Nie ma być to „praca dla pracy”, ale możliwość podbudowania pewności siebie i godziwego zarobku. Za czasów Brata Alberta ubodzy produkowali meble gięte. Brat Franciszek dodaje: – Najlepszy sposób dla albertyna, aby być bratem dla drugiego, to wspólna praca. My nie jesteśmy od kazań. Najlepsze relacje uzyskuje się przy wspólnej pracy i towarzyszeniu na co dzień.

Każdego dnia wczesnym rankiem brat kierowca wyjeżdża z konwojentem na kwestę. „Na Brata Alberta” otwierają się serca właścicieli sklepów i hurtowni. Większość żywności dla kuchni pochodzi właśnie z kwesty. Chleb jest zabezpieczony „na stałe” i nigdy go nie brakuje. A czego się nie „wykwestuje”, to się kupi albo ześle Opatrzność.

Smakowity święty Roch

W pokoju pod wezwaniem św. Rocha mieszkają starsi i niepełnosprawni. Gdy pan Zdzisław słyszy, że jestem z Poznania, dociekliwie dopytuje o „gzik” – co to w ogóle jest? Wymieniam wszystkie składniki po kolei i pan przyznaje, że nigdy tego nie jadł. Czasami jedynie brat Paweł, który pochodzi z poznańskiego przygotowuje to danie. Dyskusja przechodzi na inny kulinarny temat – pyzy. W Małopolsce pyzy to ziemniaczane kluski, np. z mięsem. W Wielkopolsce to „bułki na parze”.

Wchodzimy do pokoju krótkiego pobytu – tu są przywożone osoby z nagłych interwencji. Najczęściej tylko na noc, gdy temperatura niebezpiecznie spada. Tym razem jeden pan zostaje – jest chory i bardzo słaby, ma około 50 lat, przyjechał miesiąc temu z Rumunii za pracą. Na razie nic z tego nie wyszło. Żyje na ulicy.

W pokoju obok brat Albert (odważny przybrał imię Brata Założyciela) rozmawia z jednym z mieszkańców. Jest z wykształcenia psychologiem i podobnie jak jego duchowy ojciec – maluje obrazy. Najczęściej portrety bezdomnych – można je obejrzeć w świetlicy.

Wielki powrót

II wojna światowa i czasy komunizmu zrobiły swoje. Przed wojną albertynów było ponad 100 – a po wojnie wróciło niewielu. Byli poddawani zsyłce, umierali w obozach. W 1953 r. władze odebrały albertynom prawo do użytkowania większości budynków – zostawiając ten od ul. Krakowskiej. Na szczęście pozwolili im tam zostać. W pozostałych budynkach otwarto dom pomocy społecznej dla osób starszych, chorych psychicznie i niepełnosprawnych. Pozwolono braciom tylko na tę posługę. Przytułek dla bezdomnych zamknięto jako miejsce wstydliwe – nikt nie miał prawa nie pracować i żyć na ulicy. W roku 1989, chwilę przed kanonizacją Brata Alberta, kardynał Macharski zmobilizował braci do podjęcia na nowo pracy z bezdomnymi. Padły hotele robotnicze – ludzie spali na dworcach. Zaproponował budynek oddalony od centrum Krakowa – na Prokocimiu. Miało to swoje dobre i złe strony – bezdomnym było trudniej tam dotrzeć, za to mieli tam „odskocznię” od pijącego towarzystwa i piękny park. Ten powrót po 50 latach był trudny – bracia zaczynali „od zera”. Nie mieli w zgromadzeniu ani jednej osoby, która miała doświadczenie w pracy z osobami uzależnionymi. Wybuchały konflikty, wybijano szyby, często interweniowała policja. Trzeba się było „wyleczyć” ze źle pojętej litości i zacząć egzekwować regulamin i abstynencję alkoholową. Zapanował spokój – tak bardzo potrzebny dla ludzi, którzy wychodzą z życiowych „dołów”. Uczyli się na swoich błędach. Na Krakowskiej najpierw otwarto kuchnię wydającą posiłki na zewnętrz, potem powstała noclegownia z możliwością zjedzenia kolacji i śniadania. W 2011 r. przeniesiono całe schronisko na ul. Krakowską.

Przytulisko z założenia ma charakter tymczasowy. Osoba przebywa w nim od pół roku do roku, a później przeprowadza się do drugiego domu braci – do mieszkań chronionych. W trzypokojowych lokalach ze wspólną kuchnią mieszka 15 osób. Opłacają tylko media z liczników. Bracia ułatwiają im start i podjęcie stałej pracy. Gdy po ośrodku ludzie lądowali „w świecie” często po pierwszej wypłacie wpadali w ciąg i lądowali z powrotem na ulicy.

Obecnie albertyni zajmują trzy budynki, które są własnością miasta i Caritasu. Nie mogą mieć swoich budynków – wyraźnie przykazał im to założyciel.

Jakie pytanie zadać albertynowi, żeby go rozdrażnić? – Ilu was jest? Bracia zawsze śmieją się, że razem z siostrami jest ich ponad 600. To robi wrażenie. Samych braci jest obecnie „40 rozbójników” – jak dodaje ze śmiechem brat Franciszek. – Mamy bardzo zaradne siostry – to one w głównej mierze przygotowywały proces beatyfikacji i kanonizacji oraz zorganizowały sanktuarium na ul. Woronicza w Krakowie.

Albertyni są jednym z mniejszych zgromadzeń. Ich praca to nie bajka. Choć przydałoby się więcej braci – chociażby do nowego przytuliska we Lwowie.

Pan nas nie lubi

W jadalni przy herbacie grzeje się pan Jan. Ma 58 lat i od ośmiu lat żyje na ulicy. – Gdyby nie było braci albertynów, to niejeden bezdomny by już poszedł do piachu. Cieszę się, że mogę się tutaj zagrzać. Jestem z Krakowa. Kocham życie, w Boga wierzę. Gdy umarła moja mama, nie było mnie stać na czynsz. Renta za mała. Nie płaciłem. Za 50 metrów chcieli 600 zł, a ja miałem 400 zł. No i osiem lat jak chodzę po polu. Ale jestem pracowity – mam wózek i zbieram kartony. Po dzisiejszej nocy z zimna nie czuję nóg.

Brat Franciszek żartuje: „Pan to nas nie lubi, bo tylko na herbatkę wpada, a nie chce z nami zamieszkać”. Pan Jan nie chce zachować abstynencji – a w schronisku to konieczność, aby chronić tych, którzy wychodzą z nałogu i chcą żyć bez alkoholu. Korzysta obecnie z pustych krzeseł w jadalni. Obecnie jest w niej za mało miejsc, jeżeli wziąć pod uwagę bieżące potrzeby. Naraz przy stołach usiądzie około 30 osób i musi być rotacja. Jedni jedzą, a drudzy czekają. Takie są realia.

Zupa powszednia

Pan Mietek gotuje codziennie 200 litrów zupy na zmianę z panem Henrykiem. Wchodzimy, gdy wśród buchającej pary miesza w wielkim kotle drewnianą łychą. Nie jest to zwykła zupa. To naprawdę konkretna porcja kaszy, warzyw i jak Bóg da – mięsa. Bracia jedzą to samo co osoby bezdomne – z tego samego kotła. I ja mogę spróbować – zupa jest naprawdę sycąca i wyśmienita. Osoby z zewnątrz przychodzą na posiłek raz dziennie, a stali mieszkańcy mają pełne trzy posiłki dziennie.

Mieszkańcy pomagają przy obieraniu warzyw i zmywaniu naczyń. Przy drugiej czynności co cztery dni wymienia się pan Zdzisław i Zbigniew. Mieszkają w ośrodku ponad rok i są zawsze chętni do pomocy. Codziennie na zmywaku spędzają kilka godzin – w końcu to ponad 400 talerzy.

W ciągu roku w schronisku zawsze jest komplet – około 100 osób. „Wymiany” lokatorów są spowodowane głównie przez alkohol – wielu nie wytrzymuje abstynencji. Brat Franciszek uznaje to za jedną z największych trudności w pracy w przytulisku – powiedzenie komuś, że na jakiś czas musi opuścić ośrodek. W przypadku zagrożenia życia i ciężkich mrozów, przyjmuje się każdego, aby chociaż usiadł na krzesełku, wypił herbatę i ogrzał się.

W ośrodku pracuje ośmiu braci, a zatrudnia się tylko dwie osoby świeckie. To mocno „potania” koszty utrzymania ośrodka, które utrzymuje się na dość niskim poziomie 300 tys. zł rocznie. Jest dotacja miejska, pieniądze wypracowane przez fundację (zbiórka makulatury), są drobne wpłaty od mieszkańców, którzy mają emerytury lub pracują. Jednak i to nie wystarcza. Na szczęście schronisko wspierają fundacje z Niemiec i Holandii.

Łazienka, że mucha nie siada

Każdy z mieszkańców włącza się w pomoc przy utrzymaniu czystości w schronisku. Pan Jerzy to „przodownik pracy” – ma 70 lat, mieszka w ośrodku od kilku lat. – Wylądowałem tutaj nie z własnej winy. Najczęściej pomagam jako kierowca. Zresztą mój ojciec był kierowcą kardynała Wojtyły. Jak został papieżem, to proponował mu, żeby z nim pojechał do Rzymu, ale ojciec został – nie chciał przeprowadzić się ze względu na rodzinę. Wojtyła zresztą mnie bierzmował. Najgorszemu wrogowi nie życzę tego, co ja przeżyłem. Mam dwoje dzieci – syna w Irlandii, córkę tutaj na miejscu. Wnuczka to „moje oczko” w głowie. Ona zawsze mówi: „Dziadku będę cię kochać do końca świata i jeden dzień dłużej”. Mam dla kogo żyć. Tutaj szybko się denerwuję – lubię porządek, a jak widzę bałagan to dostaję „białej gorączki”. Codziennie sprzątam. Zamykam łazienkę na 40 minut i nie ma mnie. Wszystko musi być idealnie czyste – lustro, toaleta, kafelki, zlew i podłogi. Kiedyś pani z sanepidu powiedziała, że ludzie w domach tak czysto nie mają. Moje łóżko jest zaścielone tak, jakby tam nikt nie spał. W szafie kiedyś miałem poukładane podkoszulki kolorami – od najjaśniejszych do najciemniejszych. To wyniosłem z wojska – co chwilę robili nam „pilota”, to się nauczyłem. Poza tym lubię siedzieć w kuchni i często gotuję mojej córce.

Na furcie po modlitwie usiadł brat Tadeusz. Wstąpił do zgromadzenia w 1956 r. O albertynach dowiedział się, bo przeczytał o nich w „Przewodniku Katolickim”! Odpowiadam mu, że będę się modliła o to, aby ten reportaż wzbudził kolejne powołanie. – Byłem w sześciu różnych domach. Jako furtian patrzę, kto przychodzi i wychodzi. Czasami coś ludzie przynoszą, czasami o coś pytają, bo potrzebują. Wczoraj było 150 osób, bo w niedzielę mniej kuchni jest czynnych. Na furcie dyżurujemy 24 godziny na dobę, gdyby zgłosił się ktoś potrzebujący. A na czas posiłków i modlitw zastępują nas mieszkańcy.

Wychodząc, na schodach spotykamy pana Lecha, który cierpliwie tłumaczy bratu Franciszkowi, że idzie do Żabki po totolotka. A może się uda coś wygrać? Twierdzi, że jego siostrą jest św. Maria Magdalena – jak dla mnie to świetny wybór.

Gdy wychodzę ze schroniska, widzę ubogiego pukającego do albertyńskich drzwi. Od stu lat nic się nie zmieniło. Brat Albert żyje w swoich braciach. I nie tylko.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama