Mija dziesiąty rok pontyfikatu Franciszka. Czy rację mają ci, którzy zarzucają papieżowi zerwanie ciągłości z nauczaniem jego poprzedników na Stolicy Piotrowej? A może chodzi o coś innego – o próbę nowego podejścia do wyzwań, które stoją obecnie przed Kościołem?
Nie dzwoń do mnie, bo biały dym leci! – krzyknąłem do telefonu na odczepne koledze, który dziesięć lat temu zadzwonił do mnie wieczorem z podróży. Rozłączyłem się, ale że nie odpuścił i znowu zadzwonił, odebrałem jeszcze raz. Opowiadałem rozentuzjazmowany, o jaki dym chodzi – że o ten nad kaplicą Sykstyńską – i że właśnie oglądam transmisję, że wychodzi papież, a w ogóle to jakiś szok, bo on z Argentyny jest, że mówi: „Bracia i siostry, dobry wieczór”. I zanim pobłogosławi, prosi, żeby wszyscy pomodlili się za niego. I że mało używa określenia „papież”, raczej „biskup Rzymu”. I mówi o „Kościele Rzymu, który ma przewodniczyć innym w miłości”.
Po dziesięciu latach pamiętam dokładnie tę rozmowę z kolegą z rocznika święceń, ale kiedy sceny z pierwszych chwil pontyfikatu Franciszka odtwarzam z nagrań, widzę i słyszę jakby więcej. Wtedy za dużo było emocji, nie opadły jeszcze te po abdykacji Benedykta XVI, nikt nie miał nawet najmniejszych podejrzeń, jak inny będzie to pontyfikat, jak zmienią się przez dziesięć lat świat i Kościół. Bo się zmieniły. Ale czy przez ostatnie dwa tysiące lat nie było tak samo? – My naprawdę żyjemy w ciągłości. Być może nie jest ona taka, jakiej byśmy sobie życzyli i jaka według nas jest dla Kościoła najlepsza, ale to ciągłość – mówi w bieżącym numerze „Gościa” jezuita o. Roman Groszewski. W chwili wyboru, jak sam przyznaje, również był rozentuzjazmowany i… skakał jak dziecko. Po dziesięciu latach ocenia: – Każdy z papieży przygotowywał pole dla swego następcy, a ten z kolei budował na tym, co pozostawił poprzednik. Jan XXIII zwołał sobór, który całkowicie przemienił Kościół, Paweł VI go w tej myśli osadził, Jan Paweł II praktykował to, co ten sobór głosił, a Benedykt XVI podjął nad nim pogłębioną refleksję teologiczną. I w końcu przyszedł Franciszek, który podejmuje misyjny kierunek swych poprzedników i realizuje ideę Kościoła wychodzącego do współczesnego człowieka, otwierania drzwi, przekraczania murów i barier. Po to, by spotkać człowieka i opowiedzieć mu o Chrystusie.
No cóż… ciągłość to coś innego niż niezmienność – że wrócę do słów o zmieniających się świecie i Kościele. Czasem nas to boli, czasem jedynie niepokoi. Kiedy umierał Jan Paweł II, pewna kobieta w czasie modlitwy w katolickiej rozgłośni nawoływała, żeby nie wątpić, że Bóg go ocali i że on na pewno przeżyje, bo przecież tyle już razy Bóg wybawiał go z trudności (nie wiem, dlaczego przypomniał mi się wówczas Piotr, który wziął Pana Jezusa na bok i upominał Go, twierdząc, że męka i krzyż, które właśnie uczniom zapowiedział, nie przyjdą na Niego). Kiedy abdykował Benedykt XVI, wielu nie umiało mu tego wybaczyć, twierdząc, że pomimo wszystko powinien był trwać do śmierci na urzędzie. Dorabiano potem do tej jego decyzji tyle drugich den, że tomy można by zapisać. Dlaczego boimy się zmian? Dlaczego każdą z nich uważamy za naruszenie ciągłości? Nie próbuję odpowiadać na te pytania. Tylko wciąż mam w głowie obraz Piotra ze wspomnianej sceny, który strofuje swojego Pana. Czyżby taka pokusa nachodziła także innych?