Iść na marginesy społeczeństwa, szukać tam ludzi pogardzanych i pomijanych - to styl Jezusa, którego dobrym naśladowcą był św. Brat Albert
Iść na marginesy społeczeństwa, szukać tam ludzi pogardzanych i pomijanych – to styl Jezusa, którego dobrym naśladowcą był św. Brat Albert.
W ciemnej kruchcie kościelnej nie było nikogo oprócz starszej pani, z niecierpliwością wyczekującej przyjścia spowiednika. Uklęknąłem i przywitałem się z Panem Jezusem. Nagle w ciszy dał się słyszeć szmer, przypominający ciężkie oddychanie. Spojrzałem na starszą panią, ale ten dźwięk nie pochodził od niej.
W ciasnej kruchcie była jeszcze jedna osoba, której wcześniej nie spostrzegłem, która była niczym powietrze – niewidoczna. Starzec z długą brodą, przykryty jakąś szmatą, skulił się w kącie i spał. Do kruchty weszło kilka osób i stanęło obok starszej pani, jak najdalej od skulonej postaci. Wstałem z klęcznika i usiadłem przy mężczyźnie. Reakcja starszej pani była błyskawiczna. Co pan robi? Jeszcze się pan przeziębi na tej zimnej posadzce. Nie czuje pan tego smrodu? Spojrzałem na biedaka i przypomniałem sobie słowa pewnego starszego księdza: Kościół nie może być miejscem dla VIP-ów, hotelem spa czy restauracją, ale musi być szpitalem polowym, w którym każdy znajdzie swoje miejsce – biedny obok bogatego, chory obok zdrowego, umierający obok rodzącego się.
Nadszedł ksiądz i otworzył drzwi. Ludzie weszli do środka i ustawili się w kolejce do spowiedzi. Starsza pani bacznie obserwowała, czy podążam za nią. Za moment wracam – powiedziałem cicho. Gdy wróciłem ze spowiedzi, bezdomnego nie było w kruchcie. Zacząłem się rozglądać po kościele i dostrzegłem go w jednej z ostatnich ławek, gdzie modlił się, wpatrzony w krzyż. Uklęknąłem za nim i zacząłem się modlić. Po chwili odwrócił się i przez chwilę patrzył na mnie. Nie jest pan głodny? – zapytałem. Pokiwał głową. Wstaliśmy i wyszliśmy przed kościół. Mikołaj, bo tak miał na imię, opowiedział mi część historii swojego życia. Pokazał mi miejsce, gdzie śpi – zaułek za wiaduktem, bo tam nie wieje i jest trochę cieplej. Mówił, że zakonnicy czy księża dają mu jeden ciepły posiłek dziennie, a dobrzy ludzie obdarowują go czy to lekami, czy jedzeniem, czy ubraniami.
Prawie dwieście lat temu żył człowiek, który odznaczał się wyjątkową wrażliwością i miłością do ubogich. Nazywał się Adam Chmielowski. To późniejszy św. Brat Albert, który patronuje nam szczególnie w tym roku. Na temat jego życia można by napisać wiele. Ja jednak chciałbym przytoczyć tylko jedno zdanie, które podsumuje całą jego działalność – zakładanie domów dla bezdomnych, przytulisk, sierocińców, domów dla dzieci i starców, bycie i posługiwanie wśród ubogich, zapomnianych i wyrzuconych, żyjących na marginesie społeczeństwa: „Być dobrym jak chleb, którym każdy może się częstować i nakarmić”.
Być Bratem Albertem w dzisiejszym świecie jest jeszcze trudniej niż za jego życia. Ludzie nie chcą służyć, boją się służyć, wolą, aby to im usługiwano. Stawiając siebie w centrum, znieczulamy się na potrzeby innych. Ile razy zdarzyło mi się przejść obojętnie obok osoby potrzebującej? Ile takich osób nas otacza? I nie myślę tutaj wyłącznie o ludziach bezdomnych, ubogich, żyjących gdzieś daleko, ale o naszych bliskich, osobach z naszych rodzin, sąsiadach, którzy cierpią, a których traktujemy, jakby nie istnieli, bo przecież mamy własne problemy – dlaczego mielibyśmy zajmować się cudzymi? Może ze względu na to, że jesteśmy katolikami? I naprawdę nie chodzi o to, żeby teraz przestać przejmować się sobą i za wszelką cenę zacząć szukać osób z problemami, biednych, samotnych, opuszczonych, ubogich i im pomagać, ale o wyrobienie w sobie pewnej wrażliwości na drugiego i miłosiernych zachowań. Miłość do Boga bowiem realizuje się i wyraża w miłości do drugiego człowieka, a kochając autentycznie, możemy współodczuwać cierpienie tych, których kochamy. Tym samym wyzbywamy się egoizmu i potrafimy zrozumieć człowieka. Taka miłość Boga do nas to właśnie Jezus. I taką miłość przeżywają święci, i takiej miłości nas uczą.
Podjęcie ważnej, trudnej decyzji, poświęcenie swojego życia, zawsze wiąże się z ryzykiem. Boimy się ryzykować, boimy się podejmować wyzwania, brać na siebie ciężar odpowiedzialności za innych, miłości do drugiego człowieka. Chęć poświęcenia się dla drugiego to chęć kochania. Trzeba jednak pamiętać, że to ryzyko musi łączyć się z rozwagą, a nie głupotą, a Panem takiego ryzyka jest Jezus. Nasza cywilizacja, nazwana przez Jana Pawła II cywilizacją śmierci, zmierza do tego, że w niedługim czasie każdy z nas może stać się żebrakiem, proszącym o kilka kęsów miłości, aby przeżyć galopujący dzień. Szukanie odurzenia, radości, przyjemności nie zaspokoi głodu miłości, a tylko go pogłębi w swoistych niepokojach i lękach. Świat umiera z braku miłości, ale nie dlatego, że tej miłości nie ma, tylko dlatego, że nie chce, żeby była. Potrzebni są więc mężowie miłości, święci, jak Brat Albert, Matka Teresa z Kalkuty i inni, ażeby człowiek nie umierał, nawet wówczas, kiedy ludzkość i społeczeństwo zdają się żyć w agonii. Choć nastały już czasy dumne, zarozumiałe i bogate, potrzeba ludzi, którzy ukażą, że ten bogaty świat jest zarazem światem nędzarzy i biedaków. O takich ludzi musimy się modlić.
Myślę, że od św. Brata Alberta możemy wiele się nauczyć. Na przykład tego, że nie trzeba wcale dużego bagażu, aby wyruszyć w życie i dawać siebie innym. Wystarczy miłość. Po Roku Miłosierdzia mamy Rok św. Brata Alberta, który jest kontynuacją, możliwością uczenia się przez nas wypełniania tego miłosierdzia względem Boga i ludzi. Marginesami społeczeństwa dla jednych będą slumsy, dla drugich bezdomni mieszkający na ulicach, dla innych porzucone dzieci włóczące się po mieście i mieszkające w domach dziecka, dla kolejnych – znajomi, przyjaciele, członkowie rodziny, a nawet mąż, żona, rodzice, dzieci, którym nie okazujemy tyle miłości, ile sami byśmy chcieli dostawać…
opr. ac/ac