Wśród motywów za porzuceniem wspólnoty Kościoła można znaleźć i taki: Jestem dobrym człowiekiem. Kościół nie jest mi do niczego potrzebny. A Boga mogę spotkać w szumie lasu, na brzegu jeziora…
Padają przy tym argumenty w rodzaju: Pan X jest niewierzący, ale nikt przecież nie zakwestionuje jego szlachetności, altruizmu. A wielu katolików jest obojętnych na ludzką biedę – udają, że nie widzą krzywdy innych (albo sami krzywdzą) itp.
Budowanie obrazu rzeczywistości na uogólnieniach zawsze prowadzi do jej wykrzywienia. Nie bez powodu też wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy wezwani do permanentnego wchodzenia w postawę nawrócenia – cytując św. Jana Pawła II: do „wypływania na głębię”. I odkrywania, że sami z siebie niewiele możemy – wszak „łaską jesteśmy zbawieni” (por. Ef 2, 8).
Skąd się bierze dobroludzizm?
Z okazji przeżywanego kilka lat temu w Kościele Roku Miłosierdzia kard. Robert Sarah pisał: „Ideologia polegająca na «byciu po prostu dobrym» należy do najbardziej niebezpiecznych (…), z obojętności względem Boga bierze się obojętność względem innych ludzi” (Bóg albo nic. Rozmowa o wierze). Mocne stwierdzenie. Dlaczego purpurat stawia problem aż tak radykalnie?
Bez wątpienia tak zwany dobroludzizm ma wiele przyczyn. Jest efektem dominacji indywidualizmu w życiu społecznym z jednoczesnym zakwestionowaniem sensu wspólnoty – dziś społeczeństwo przypomina zbiór wolnych elektronów. Kwestionuje się sens każdej wspólnoty, od narodowej i eklezjalnej poczynając, na rodzinie kończąc. Nastawienie na konsumpcję, ignorancja i egoizm dopełniają reszty. To też często łatwa wymówka: jestem dobry (w swoich oczach), więc nie potrzebuję Kościoła, sakramentów. Żyję po swojemu. Duchowe lenistwo ubiera się w dziesiątki argumentów. Dobroludzizm stanowi usprawiedliwienie życia dalekiego od Eucharystii, zasad moralnych. Jest metodą na uspokojenie sumienia. Pozwala traktować Ewangelię jak kartę dań w restauracji, z której wybiera się to, co „smakuje” – nie wymaga wysiłku i usprawiedliwia egoistyczne wyobrażenia i postawy.
Dobroludzizm jest dzieckiem epoki dominacji postprawdy: każdy zaś ma „swoją” prawdę. Ks. Wojciech Węgrzyniak we wpisie na swoim blogu użył onegdaj sformułowania „Najnowszy Testament”. Pisał: „Stary Testament jest świadectwem przymierza Boga z Izraelem, Nowy – świadectwem przymierza Boga z całą ludzkością. Natomiast Najnowszy zdaje się świadectwem przymierza ludzi z ich własnymi wyobrażeniami. Przymierza, w którym Bóg ma do powiedzenia tylko tyle, ile człowiek pozwoli Mu powiedzieć” (źródło: www.wegrzyniak.com). To trafna diagnoza. W Najnowszym Testamencie nie ma już miejsca dla Bożej łaski, logiki krzyża. Są zbyteczne. Człowiekowi wystarczą własna wyobraźnia i media.
Co to jest dobro?
Instynkt nam podpowiada, że jesteśmy „zaprogramowani” na dobro. Sporo w tym racji – owszem, jako dzieci Boże znajdujemy w sobie podobieństwo do Stwórcy. Tylko że Bóg dał nam wolność pozwalającą na odrzucenie Go. Rzecz w tym, że bez Niego definicja dobra łatwo może ulec wypaczeniu. Św. Tomasz z Akwinu przypominał, że dobro poznaje się w oparciu o prawdę. Jezus zaś mówił: „Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8, 32).
Gdy zabraknie prawdy – o Bogu, człowieku, ludzkiej godności i wyjątkowości w porządku natury – dobro każdy zaczyna rozumieć po swojemu. I wchodzimy na grząski grunt. Niemcy atakujący Polskę w 1939 r. mieli na pasach słowa Gott mit uns – „Bóg z nami”. Podobnie zapewne myśli dziś wielu Rosjan, dla których ludobójstwo na Ukrainie to święta wojna. Subiektywnie „dobry” dla złodzieja będzie łup wyniesiony z obrabowanego domu. Niedawno na ulicach naszych miast słyszeliśmy, że „aborcja jest OK”. „Dobre” jest rozbicie rodziny i rozwód, no bo skoro komuś „przydarza się” nowa miłość, dlaczego nie pójść za nią? Wkrótce czeka nas dyskusja o eutanazji, czyli „dobrej śmierci” – są kraje na świecie, gdzie wystarczy podejrzenie, że „obniży się komfort życia”, by uśmiercać staruszków, osoby chore na depresję czy niemowlęta.
Oto, czym staje się dobro, kiedy zostanie oderwane od prawdy! Przykłady można mnożyć. W rzeczywistości zatem dobroludzizm, stając się alternatywą dla chrześcijaństwa, jawi się jako kolejna chytra diabelska pułapka. Dlatego kard. Sarah tak mocno go piętnuje.
W „proroctwie wielkiego kryzysu chrześcijaństwa w ikonie Antychrysta na Paschę 1900” Wiktor Sołowjow pisał, że diabeł w XX w. przestanie być krwawym tyranem, odrażającym w swoim działaniu, a zacznie „podobać się wszystkim, spokojny w każdej sprawie, wrażliwy na drugiego, tak że wszyscy będą go chwalić, mówiąc: oto człowiek sprawiedliwy!”. Nie będzie walczył w bezpośredni sposób z chrześcijaństwem. W miejsce rozróżniania między dobrem a złem pojawi się kalkulacja tego, co pożyteczne. Mówiąc o sprawach duchowych, „zaproponuje religię czysto ludzką, w której wszyscy są zgodni ze wszystkimi. Zostanie odrzucona wszelka rozbieżność, a zwłaszcza dogmat wiary pojmowany jako niebezpieczne zło” (por. Krótka opowieść o Antychryście). To się dziś spełnia na naszych oczach!
Jesteśmy słabi
Potrzebujemy łaski. „Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody” – mówił Jezus (Mt 10, 42). Pewnie, że tak! Świadectwo życia, konkretne dobro przyjmujące kształt służby jest bardzo ważne. Ale też Chrystus nie pozostawia złudzeń: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie jedli Ciała Syna Człowieczego ani pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie” (J 6, 53).
Pozbawiając się łaski, stajemy się bezbronni, jałowi. „Łaską jesteście zbawieni” – dziesiątki razy powtarzał św. Paweł w swoich listach. Otrzymujemy ją za darmo od Jezusa, który wziął na siebie nasz grzech – w Nim nasze zbawienie! Czy można odrzucić tę łaskę w imię jakichkolwiek subiektywnych racji? Można, jesteśmy wolni. Tylko co dalej?
Różaniec, kwiecień 2023