O decyzji Benedykta XVI i jej komentatorach
Benedykta XVI podziwiam z wielu powodów, pośród których nienajmniejszych jest charakterystyczna dla niego, a rzadko spotykana zdolność do patrzenia na najtrudniejsze nawet kwestie „z lotu ptaka”, z pewnego oddalenia, często rozumianego także czasowo. Tak na przykład papież spoglądał na wnioski formułowane przez współczesną naukową egzegezę, pozwalając egzegetom niejako „wypalić się” w tworzeniu wielu sprzecznych ze sobą i w gruncie rzeczy tak redukcyjnych, że aż śmiesznych, hipotez dotyczących tzw. Jezusa historycznego. „Z lotu ptaka”, a więc z perspektywy kilkunastu dekad formułowania kolejnych rekonstrukcji, mógł potem papież spokojnie stwierdzić, że stają się one raczej „fotografiami ich autorów i ich własnych ideałów niż ukazywaniem Ikony, która straciła wyrazistość” (J. Ratzinger-Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu. Część 1: od chrztu w Jordanie do Przemienienia, przekład: W. Szymona, Kraków 2007, s. 6).
Zdaje się, że z podobnym mechanizmem mamy do czynienia w przypadku komentatorów decyzji o rezygnacji z urzędu, ogłoszonej przez papieża 10 lutego 2013 roku. Jak uderzenie w stół sprawia, że odzywają się nożyce, tak decyzja tej wagi sprawiła, że rozgorączkowanym komentatorom nie udało się skryć swojej wizji rzeczywistości czy Kościoła, i projektować ją na papieską decyzję. Z kolei warto było odczekać tych kilka dni i zapoznać się z fantastycznymi interpretacjami — od apokaliptycznych przez teoriospiskowe, aż po zwyczajnie głupie — które mówią wiele, ale bardziej o ich twórcach niż o tym, który stał się przyczyną spekulowań; ten pozostał niezrozumiany, bo jeśli tamci nie nadążali za jego myślą i wiarą wcześniej, trudno oczekiwać, żeby teraz im się to udało. Gdyby chcieć jednak — a chcę — pokusić się o jakiś wspólny mianownik dla tych wszystkich komentarzy, które się pojawiły, można by chyba powiedzieć tak: po pierwsze nie biorą one pod uwagę tego, co papież powiedział, a po drugie — formułowane są w tonie lub z pozycji oceniających.
To oczywiście ciężki zarzut, ale przecież niebezpodstawny i zamierzam się wytłumaczyć. Proszę zauważyć, że nikt nie traktuje poważnie tego, że być może Ojciec Święty powiedział naprawdę to, co myśli, a w takim razie należałoby zamiast specyficznej „hermeneutyki podejrzeń” zastosować jednak „hermeneutykę wiary”. Celowo nawiązuję do tego pojęcia — „hermeneutyka wiary” — bowiem nie kto inny, ale właśnie papież podjął się całym swoim życiem, a w ostatnich latach szczególnie, walki o stosowanie zasad teologicznych w egzegezie Pisma Świętego, i zalecał właśnie hermeneutykę wiary w podejściu do Biblii. Nie miejsce tu wyliczać, na czym ma ona polegać, ale warto wskazać przynajmniej na to, na co nacisk kładł Benedykt XVI: do tekstu natchnionego należy podejść bez uprzedzeń i niby-naukowych, a w rzeczywistości uprzednio-filozoficznych założeń, z sympatią umożliwiającą zrozumienie tego, co chciał przekazać autor natchniony (por. np. Kontrowersje wokół interpretacji Pisma, w: J. Ratzinger-Benedykt XVI, Słowo Boga. Pismo — Tradycja — Urząd, tłum. W. Szymona, Kraków 2008, s. 114).
Dlatego stoję na stanowisku, że zamiast tworzyć swoje hipotezy, należałoby analogicznie podejść do wypowiedzi papieża jak on zalecał podchodzić do tekstu pisanego. Najpierw, i przede wszystkim, poważnie potraktować słowa, które zostały wypowiedziane, a potem ewentualnie próbować je interpretować. A co powiedział Benedykt XVI? „Rozważywszy po wielokroć rzecz w sumieniu przed Bogiem, zyskałem pewność, że z powodu podeszłego wieku moje siły nie są już wystarczające, aby w sposób należyty sprawować posługę Piotrową. Jestem w pełni świadom, że ta posługa, w jej duchowej istocie powinna być spełniana nie tylko przez czyny i słowa, ale w nie mniejszym stopniu także przez cierpienie i modlitwę. Tym niemniej, aby kierować łodzią św. Piotra i głosić Ewangelię w dzisiejszym świecie, podlegającym szybkim przemianom i wzburzanym przez kwestie o wielkim znaczeniu dla życia wiary, niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi”.
Biorąc pod uwagę zdolność precyzyjnego formułowania myśli, jaka cechuje papieża, warto zwrócić uwagę na literę tego, co zostało wypowiedziane, aby od litery ewentualnie wznieść się do ducha, w przeciwnym razie można bowiem się nie tyle wnieść, co bujać w chmurach. Uwagę zwrócić więc należy na to, co następuje: decyzja została dobrze rozeznana przed Bogiem; powodem rezygnacji jest utrata sił niezbędnych do należytego sprawowania posługi Piotrowej; pomimo tego, że cierpienie i modlitwa również służą tej posłudze (przykład Jana Pawła II); w dzisiejszych czasach nie one są na pierwszym miejscu; sytuacja obecnego świata wymaga mocnego ciałem i duchem papieża. Naprawdę, niemałej to wagi decyzja, podobnie jak niemałej ciężkości jej uzasadnienie, nawet jeśli przyjąć — z sympatią dla duchowego prostaczka, jakim jest ten wybitny intelektualista — że pod tymi słowami nie kryją się inne treści niż te wprost wyrażone.
Ot tak, po prostu wzięte i rozważone słowa powyższe więcej mogą powiedzieć niż niejeden przemądrzały komentator. Tracą co prawda na pozornej sensacyjności nieodmiennie należącej do każdej teorii spiskowej, ale z drugiej strony stają się w swej prostocie prawdziwą sensacją: bo jednak coś się wydarzyło w świecie w niecałą dekadę tak istotnego, że nie można sobie dziś pozwolić na heroiczne umieranie w słabości, na które wolno było gigantowi Wojtyle. (Na marginesie warto byłoby zapytać, co w oczach Bożych liczyć się będzie bardziej: czy „heroizm w słabości”, czy „sama słabość”?). I właśnie tu otwiera się pole do interpretacji: na ile sytuacja świata czy raczej stan ducha ludzi się zmienił, że groźne dla Kościoła i świata byłoby pozostawienie słabego papieża na urzędzie?
Oczywiście nawet w tych poszukiwaniach nie należy uderzać w najwyższe tony, jeśli uwzględnić fakt, że papież już ładnych kilka lat temu w rozmowie z Peterem Seewaldem (notabene, czemu komentatorzy nie skorzystają z opinii niemieckiego dziennikarza, który jak mało kto rozumiał i kochał Benedykta XVI?) dopuszczał taką możliwość, że pewnych sytuacjach można, a nawet powinno się zrezygnować z urzędu. Po prostu doszedł do wniosku, że właśnie nadszedł taki czas. Zrozumiałe, że to „po prostu” zawiera w sobie cały dramat poszukiwania i rozeznawania woli Pana. Przy czym w przeciwieństwie do komentatorów decyzji Ojciec Święty cały ten pomimo prostoty dramatyczny przecież proces rozpoczął ponoć jakiś czas temu (rok? więcej?), prosząc zapewne o wstawiennictwo nie kogo innego jak Celestyna V (jeśli prawdziwe są informacje podane tutaj>>>), a przede wszystkim mając ogląd całości, którego siłą rzeczy brakuje komentatorom.
I tu dochodzę do drugiego zarzutu sformułowanego pod ich adresem. Jeśli zwykłe doświadczenie ludzkie wskazuje na to, że razem z odpowiedzialnością idzie w parze również lepsze zrozumienie sytuacji wspólnoty, za którą się odpowiada, to na pewno jest tak i w tym przypadku. A przede wszystkim należy jeszcze uwzględnić czynnik łaski związanej z odpowiedzialnością, której Bóg nie skąpi — czego dowodem, pomimo jego rezygnacji, pozostaje jednak skromny i raczej naturalnie słabo uzdolniony do posługi Piotrowej Benedykt XVI sprawujący swój urząd w oparciu o resursy nadnaturalne (znów podchodzę z sympatią do jego słów o odczuwalnych wsparciu modlitewnym). Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, jakoby komentatorzy wypowiadali się z pozycji jeśli nawet nie skrajnie osądzających decyzję papieską, to przynajmniej przekonanych, że wolno im się wypowiadać na bazie mniejszego przecież rozeznania sytuacji (świata, Kościoła, i nie mniej samego papieża!) bez popadania w śmieszność czy pychę.
I dopiero teraz, na bazie tego wszystkiego, co napisałem, chciałbym odpowiedzieć na pytanie, które być może się zrodziło w czytelniku, a na pewno rodzi się w piszącym te słowa: czy potraktowanie słów tłumaczących rezygnację „ot tak, po prostu” powoduje, że papieska decyzja traci niejako swoją wagę? Otóż moim zdaniem nie, wręcz przeciwnie. Bo nawet jeśli przyjąć, że decyzja ta nie jest misternie ukutym planem Benedykta (a taki to plan sugerują niektórzy), mieści się w planie Boga, Pana dziejów i Kościoła, a kto wie — może nawet Pana Kurii Rzymskiej (przepraszam za ten nie na miejscu żart). Zresztą, być może i sam papież pomaga w realizacji tego planu wybierając taki a nie inny czas rezygnacji z urzędu. W każdym razie mimo wszystko jest to wielkiej wagi gest proroczy, który w tym samym duchu, w jakim został wyrażony, należałoby odczytać. Również uwzględniając cały dorobek teologiczny papieża, który jak nikt może widział istotę Kościoła w perspektywie wiary. I dopiero wtedy w odpowiednich proporcjach uwzględniwszy zakulisową sytuację w samym Watykanie, którą można by chyba streścić w lapidarnym sformułowaniu: Jan Paweł II mógł sobie pozwolić na umieranie w słabości, bo miał za sobą Ratzingera...
Gdybym miał pokusić się o próbę odczytania tego proroctwa, użyłbym do tego języka biblijnego, bo taki nadaje się lepiej niż rozumowe spekulacje. Wydaje mi się, że Benedykt XVI uznał, iż Kościół we współczesnym świecie jest w takiej sytuacji, jak Jezus Chrystus już pojmany, ale jeszcze nie krzyżowany. I jak Jezus potrafił powiedzieć do sługi: „Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?” (por. J 18,23), tak sytuacja wymaga papieża, który będzie mógł być znakiem sprzeciwu dla świata, gdy ten odrzuca Boga. Przynajmniej po to, żeby nie zostać przed czasem „ukrzyżowanym”, jeśli za takowe uznać prawdopodobne prześladowanie Kościoła. Bo — powtórzmy — coś się przecież zdarzyło w przeciągu ostatnich lat, że te same kwestie głoszone przez Kościół wywołują nieproporcjonalnie alergiczną reakcję.
opr. mg/mg