Mój Pan ma prawo żądać ode mnie służby o suchym pysku...

Życie w klasztorze obserwowane z zewnątrz niewiele ma wspólnego z tym, co dzieje się w środku

Mój Pan ma prawo żądać ode mnie służby o suchym pysku...

Igor Borkowski: Ciche wygodne życie. Jeść dadzą, do pracy nie trzeba chodzić, użerać się, bać o dzieci i ich przyszłość, zgryzać z tą obcą kobietą, znaczy synową, która chodzi po kuchni. Długo można wyliczać. Nawet nie trzeba się zastanawiać, w co się ubrać. I do tego zbawienie duszy na gwarancji...

Małgorzata Borkowska OSB: Masz pełną rację, tak jest postrzegane od zewnątrz nasze życie. Bo fakt, że my musimy, jak każdy człowiek, zarobić na siebie, na ogół nie mieści się ludziom w pojęciach. Tak tak, patrzący z daleka nie pojmują: jak to, Kościół was nie żywi? No, już widzę, jak nas Kościół hierarchiczny będzie żywił...

Często też myśli się, że ktoś do klasztoru wstąpi, ofiarę złoży z siebie, życie modlitwy ma wspaniałe i niezmącone niczym. Nieprawda. Wszyscy jesteśmy nędzni ludzie i trzeba nas wychowywać. I Pan Bóg nas wychowuje. Nie przychodzi to wychowanie ani przez ciągłe rozkosze duchowe, ani nawet przez częste rozkosze duchowe, ani przez sjestę. Zapewniam.

Mój Pan ma prawo żądać ode mnie służby o suchym pysku. Nie musi mnie cały czas marchewką pociągać czy trzymać mi tej marchewki przed nosem, żebym szła.

Są chwile, oczywiście chwile, ja bym to nazywała chwile zrozumienia, jakieś jaśniejsze, owszem są. Tyle że one są daleko od siebie. To jest tak jak tankowanie benzyny. Nie tankujesz co pięć minut, tylko jedziesz na tej zatankowanej benzynie kawał drogi i dopiero po ujechaniu jakiegoś odcinka potrzebujesz następnego zatankowania.

Pamiętam, to, co ci przedtem mówiłam, że w sytuacji bezgrzeszności wszyscy bylibyśmy jak mnisi i nie byłoby potrzeby wyodrębniać życia monastycznego jako Bogu oddanego, bo każde byłoby Bogu oddane. Wiesz, kiedy ja na to wpadłam? To mi przyszło do głowy, gdy latem byłam na plaży, więc było to jeszcze za świeckich czasów, za studenckich czasów.

I to na plaży nachodzą takie myśli?

No, a gdzie, i czemu nie na plaży, a co ci plaża w tym wadzi? Jeśli człowiek jest czymś intensywnie zajęty, to może i na plaży czy gdzie indziej dokonać rozmaitych spostrzeżeń i dojść do różnistych wniosków. Utkwiło mi to w pamięci, jako skojarzenie, że to wtedy się stało. Wiesz co, to tak jakbyś mnie zapytał, czy człowiek zakochany może myśleć o kochanej osobie na plaży.

Wracając do tej mnisiej wygody i pytania o korzyści z powołania. Zakładamy idealistycznie, że w klasztorze występuje stan bezgrzeszny.

To jest tak idiotyczne założenie, że niewiele jest głupszych. Ale się zdarza czasami.

Przychodzi kandydatka głęboko przekonana, że jak na próg wejdzie, aureola wyrasta. Jeszcze się drzwi za nią dobrze nie zamknęły, a ona już się maca za uszami. I potem zamiast dostrzegać, że jakoś ta aureola nie wyrosła, zauważa, że tym innym zakonnicom, co są tu rok, dziesięć, pięćdziesiąt lat, też jakoś nie wyrosła... i gorszy się strasznie, jaki zły przykład! Jej mistrzyni mówi, że ma robić tak i tak, a widzi właśnie, że jakaś zakonnica robi inaczej, bo ktoś gada na schodach, a to grzech, na schodach absolutnie nie wolno! Albo nie w tym czasie gada; albo jeśli się pokłócą stare mniszki. Nowicjuszki jedna przez drugą pędzą do swojej mistrzyni z ciężkim doświadczeniem, jakie to są zgorszone. A same się potrafią kłócić w nowicjacie, że hej! — Bo tamte już tu są tak długo! — Posiedź, zobaczysz, czy się zmienisz.

Siedzi się dla zmiany?

No, między innymi też. Jeżeliby człowiek nie wzrastał, nie przemieniał się, to kiepska byłaby ta służba. Z tym jednak, że absolutnie nie wolno sądzić nikogo, a już zwłaszcza, gdy w klasztorze jest się tak blisko jedna od drugiej czy jeden od drugiego. Bo sądzi każdy według własnych standardów. Gdzie on się umie opanować, tam każdy powinien... a nigdy nie wiesz, od czego ta druga osoba startowała, jakie ma podłoże, dziedzictwo, co z domu wyniosła, gdzie i jak się wychowywała, jakie ma geny wreszcie.

Nie ma żadnego prawa nikt osądzać, czy ten drugi idzie w służbie Bożej szybko, bo nie wie, jakie są jego siły, jaki jest punkt wyjścia. To jest to, co św. Paweł pisze — jeden drugiego brzemiona noście. To nie dość mi własnego ciężaru? Figa z makiem. Właśnie nie o to chodzi. No, ale jeśli się widzi własny ciężar, to już jest dobrze. Ale ostatecznie to nawet dla własnego dobra nie powinno się chodzić tylko z własnym ciężarem; jeśli nie ma innej lepszej motywacji, to choćby dlatego.

W klasztorze to się chyba wie, a może wiedziało się, może teraz jest inaczej. Często spotykam w archiwach dawne wzorniki rozmów, takie formacyjne... Jak spędzić czas na duchowej przechadzce, o co ma pytać mistrzyni, jak ma odpowiadać nowicjuszka. Kiedy pyta nowicjuszka, co odpowiada mistrzyni. Sztywne to jest i odtwórcze. Ale to chyba dzisiaj już wyłącznie taka archiwalna ramota?

Dopiero epoka potrydencka wprowadziła jako prawo w polskich klasztorach to, co średniowiecze wiedziało już dawno: że aby coś zrozumieć, trzeba przetłumaczyć to na nasz rozum, wytłumaczyć tak, by każdy zobowiązany zrozumiał.

W XVI wieku intelektualne podejście do spraw wiary jest dla wielu odkryciem, te pytania i odpowiedzi jako wzory rozmów, to była niegdyś absolutna nowość... I dlatego pytań i odpowiedzi powstawało mnóstwo. I bardzo dla tego czasu dobrze, tylko jeżeli masz odpowiedzieć na pytanie nowicjuszki, to musisz poczekać, aż ona je postawi. Inaczej ty gadasz o jednym, a ona myśli o drugim; twojego tematu nie odczuła, nie jest to jej problemem. Psu o gwiazdach w tej sytuacji gadać.

Z jednej strony trzeba wprowadzić jakieś podstawy; sama się nad tym głowię, jak metodycznie w formacji zakonnej to dzisiaj powinno być ustawione. Teoria życia monastycznego, trochę jest, trochę jej nie ma, jakieś wprowadzenie do życia monastycznego byłoby konieczne, ale za stara jestem, żeby to zrobić. Tych zobowiązań jest tak wiele, ale kiedy, na litość Boską, kiedy? Sześć prawd wiary, które rozpisałam i wyszło drukiem, one wynikały z konieczności, z przymusu chwili. Bracia przynajmniej przechodzą kurs teologii, a siostry, bo dla nich jako taki minipodręcznik formacji to przygotowałam — i to nie. O nowicjuszce często myśli się, że jeśli się jakoś z Panem Bogiem dogadała, jeśli usłyszała głos powołania i poprawnie na to wołanie odpowiada, to dalej już będzie dobrze... A nie będzie, jeśli ona wyląduje w całkowitej pustce motywacji. Stąd ta próba zasugerowania podstaw teologii dogmatycznej i moralnej, w jakimś ich połączeniu i odpowiedniości. Tego zawsze było trzeba i tego trzeba dzisiaj także. Popatrz, napisałam tam tak: „Przyjmując kogoś do klasztoru, akceptując kandydatkę, zakładamy, że skoro jej serce jakoś «dogadało się» z Bogiem, ma ona pojęcie o prawdach wiary, czerpane z nauki religii w szkole, z życia liturgią w parafii czy w grupach modlitewnych, oraz z lektury Pisma Świętego”. To jest bardzo ryzykowne, bo na wejściu zakłada, że wszystko już się stało, że ani czego zmieniać, ani szukać, ani pracować, ot być.

Szuka się po omacku?

Czasem tak. Wielkie odkrycie mojego pokolenia to był powrót do Ojców Pustyni, do korzeni naszej tożsamości. I zabawne, wiesz. Jeszcze w XVIII wieku entuzjastycznie ich czytano w przekładzie Sebastiana Piskorskiego, kanonika krakowskiego z końca XVII wieku: Żywoty ojców abo dzieje duchowne, powieści starców, zakonników, pustelników wschodnich. Tenże przekładał z przekładu łacińskiego tekstu greckiego, więc to już było trzecie piętro! Dziś nikt by nawet nie chciał spojrzeć na takie coś. Wtedy to było jedyne dostępne, więc czytano i korzystano obficie. Różne dziwne rzeczy tam się działy. Ogromne tomisko. Tę książkę spotkasz we wszystkich bibliotekach klasztornych i poklasztornych. Gdziekolwiek byłam, zawsze znajdowałam ją w stanie absolutnego zaczytania, w niepierwszej oprawie, z ubytkami stron, niektóre kartki tak zużyte, że margines już nie istniał, ta książka była najwyraźniej ulubioną lekturą. Obok na półce mogło stać coś, czemu nawet stron nie rozcięto. Bardzo wyraźnie widać, że niektóre publikacje bywały wśród zakonnic niepopularne, choć pobożne bardzo.

Potem zapomniano Ojców Pustyni tak dokładnie, że w ogóle nie wchodziły te treści w naszą formację, mojego pokolenia. No owszem, było wiadomo, że byli jacyś pustelnicy, ale za naszych czasów zaczynało się dopiero od św. Benedykta. A fakt, że on zbiera ich doświadczenia i dokonuje bardzo wyraźnego wyboru, niektóre nurty przyjmuje, niektóre odrzuca, to nikogo nie obchodziło.

Jak zwykle zadziałał tak zwany przypadek, Twój ulubiony. Jakiś gość zagraniczny był u nas w Żarnowcu, nie pamiętam już kto, w każdym razie gość jednorazowy. I pytał nas, czy my otrzymujemy z Francji jakieś książki. No nie, ależ skąd.

Sources Chrétiennes? No nie, nie mamy. To taka ogromna seria wydawnicza, w każdym tomie oryginał grecki lub łaciński plus przekład francuski. Gość zatroszczył się i przysłano nam między paru innymi pozycjami tom konferencji św. Doroteusza z Gazy. Autor późnawy, odrobinę nawet późniejszy od Benedykta, tyle że w Palestynie. Tekst grecki i przekład. Kiedy zaczęłam czytać, wpadłam w zachwyt. I natychmiast... są takie teksty, że nie możesz obok nich przejść, tylko musisz się nimi podzielić, więc jeśli są w języku obcym, to je tłumaczysz. Wszystko idzie w kąt, tylko to musisz zrobić. Zaczęłam je tłumaczyć na użytek kongregacji benedyktynek polskich. Byłam tak w połowie przekładu... Jednocześnie byłam już wtedy przewodniczką po skarbcu w Żarnowcu. Czasem grupy gości były tak duże, że się w dwóch autokarach mieściły, czasami przychodziła pojedyncza osoba. Raz zjawił się jakiś nieznany ksiądz, jak się okazało, Marek Starowieyski, młodziutki wtedy jeszcze, wyglądał zgoła na kleryka. Coś zaczął mówić o lekturach patrologicznych. Ja mu powiedziałam, że tego Doroteusza odkryłam i tłumaczę. Strasznie się przejął, obiecał wydać, więc i wzięłam się tym pilniej do tego przekładu. W 1980 roku wyszło to tłumaczenie Św. Doroteusz z Gazy, nauki ascetyczne w wydawnictwie Akademii Teologii Katolickiej. Żeby było śmieszniej: to pierwsze wydanie to jest wydanie powielaczowe. Nie miał kto zapłacić za lepsze.

Ksiądz Starowieyski przysłał mi potem inną śliczną rzecz, ilustrowane greckie wydanie Księgi Starców — najwcześniejszy dokument życia pustyni. Przetłumaczyłam. Wyszło w Znaku jako Gerontikon — Księga Starców w 1983 roku, i Znak się zapalił, to była wielka nowość. Pierwsze wydanie ukazało się tak ładnie, jak tylko mogli to wtedy wydać, z inicjałami, rysunkami. To się nazywało „książka specjalnej troski”. Od tego czasu, od 1983 roku, i Tyniec, i Wydawnictwo M, wydały to także. Kupić sobie dzisiaj Księgę Starców to jak splunąć, w pierwszym kramie, albo prawie. Natomiast dla nas to było odkrycie, jak zejście do swoich korzeni; wiele rzeczy nam się wyjaśniało w naszej regule przez ten kontakt z Księgą Starców. Zresztą kiedy się coś w jeden logiczny ciąg składa, to dla mnie jest zawsze wielka radość. Wiesz, że tak to przeżywam.

Były to czasy, gdy patrologia w Polsce dopiero się zaczynała. Lata 70., 80., jeden czy drugi przekład, i już się liczyłam do grona patrologów polskich... choć o patrologii nie miałam zielonego pojęcia. Teraz to jest normalna gałąź nauki, mnóstwo przekładów i studiów, jedni z drugimi dyskutują, przebijają jedni drugich jakimiś nowymi ujęciami, odkryciami. Ale wtedy były dopiero początki. Więc jako niby patrolog, w 1980 roku pojechałam do Wrocławia na zjazd jubileuszowy, bo to było 1500-lecie przypuszczalnych urodzin św. Benedykta. Miałam mówić o dziedzictwie Ojców Pustyni w regule św. Benedykta. No i pięknie, wylądowałam w tym Wrocławiu o 4. rano, na dworcu pełnym pijaków, wzięłam taksówkę, kazałam się wieźć do seminarium. Dotarłam na miejsce. Taksówka pojechała, ja stoję, dzwonię, dzwonię i nic. Skwerek, drzewka szumią, październik, nie tak bardzo zimno, ale i nie ciepło. Nikogo nie ma. Jakieś gmaszyska dookoła. Dzwonię, nic. Co tu robić? Usiąść na ławce można, ale się zdrzemnę, bo bardzo jestem śpiąca, a wtedy się zaziębię: nie ma sensu. Można by odmawiać pacierze, ale ciemno. Stanęłam pod najbliższą latarnią i mówiłam brewiarz. Co parę psalmów szłam dzwonić, wracałam i mówiłam dalej. Wreszcie koło 5.30 otwiera mi drzwi zaspany kleryczek. Co się okazało... Posadzono dwóch kleryków, żeby przez całą noc wpuszczali ewentualnych gości. Obaj zasnęli twardo, natomiast wszystkie moje dzwonki od pierwszego do ostatniego słyszał ze swojego pokoju organizator zjazdu, który dopinał jeszcze wszystko na ostatni guzik i nie spał; ale myślał, że to co jakiś czas ktoś kolejny przyjeżdża, dzwoni i jest wpuszczany. W pewnym momencie zorientował się, że coś tych gości jest za dużo, bo tyle to on nie naspraszał, ile tych dzwonków już było. Poszedł na dół sprawdzić, co się dzieje, i zastał tych chłopaczków śpiących smacznie... A mnie pod drzwiami. Sam się oddalił, kazał mnie wpuścić. Przerażony i zaspany kleryk załamywał ręce. Ale co ja z siostrą zrobię, siostra tu nocować nie może, to jest seminarium — usłyszałam. No nie, ja nie chcę tu nocować, bo już jest rano, ja chcę tylko w waszej rozmównicy usiąść na kanapie. I nic więcej. W końcu mnie wpuścił... Zdrzemnęłam się na tej kanapie i tak się przygoda skończyła, z małym wyjątkiem: strasznie się wymięłam. Byłam oczywiście w całym rynsztunku. Nie ośmieliłabym się zdjąć nawet tylko welonu w tym świętym przybytku męskiej pobożności. Kiedy poszłam do sióstr, u których miałam zamówiony nocleg, by się rozpakować, to postanowiłam wyprasować welon i z tej senności wypaliłam dziurę jak dłoń. Tak musiałam go upiąć, żeby za bardzo nie było widać. Do dziś mam welon z łatą na widocznym miejscu. Korzyść była z tego taka, że w ogóle nie miałam czasu, żeby się denerwować wystąpieniem. Zresztą nigdy nie denerwowałam się własnymi wystąpieniami publicznymi, one były tak rzadkie, jakby w ogóle mnie nie dotyczyły. Gdy się zdarzały, myślałam o sobie: To jest jakaś pani, która ma coś tam mówić, ale co mnie do niej. Niech sobie kobita gada. Na moje normalne życie to i tak nie wpłynie, kariery naukowej nie robię, nie zależy mi na tym, jak to będzie przyjęte i nie mówię w końcu takich rewelacji, żeby było warto się przejmować.

To była dygresja od Ojców Pustyni.

Fragment książki „Porozmawiajmy jak Borkowska z Borkowskim”.

Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku”, „Czarna owca”, „Oślica Balaama”, „Sześć prawd wiary oraz ich skutki”, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka czasopism „Więź” i „Via Consecrata”.

Igor Borkowski, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, praktyk i teoretyk dziennikarstwa, pisał reportaże, teraz pisze o reportażu. Zagląda za klasztorną kratę, by przyjrzeć się życiu mniszemu. Lubi czas i jego zmienność, dlatego sporo uwagi w swoich badaniach i publikacjach poświęca tanatologii.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama