Wielcy żebracy

O plemieniu Batswana

Od kilku lat pracuję wśród plemienia Batswana należącego do ludów Bantu. Trudno określić źródła pochodzenia Batswana. Według tradycji, istnieje przekonanie, że ich przodkowie przywędrowali z północy. Oddzielili się od głównej grupy ludów Bantu zamieszkującej obecną wschodnią Botswanę i jako pierwsze zasiedliły tereny RPA.

W ciągu stuleci, każda z tych grup podzieliła się na mniejsze. Olbrzymie niezamieszkane tereny zachęcały poszczególne grupy do opuszczenia rządzącego rodu w poszukiwaniu nowego miejsca do osiedlenia. W ten sposób stawały się niezależnymi plemionami.

Byli całkowicie samowystarczalni. Produkowali własną żywność uprawiając ziemię i hodując bydło. Przedmioty domowego użytku wytwarzali sami. Ziemia stanowiła wspólną własność. Każdy członek plemienia miał prawo do powietrza, wody, trawy, budulca, drewna na opał oraz dzikich zwierząt. Dostęp do ziemi był kontrolowany przez szefa wsi. On również określał termin zasiewów, inaugurował nowy sezon rolniczy przez celebracje rytów deszczu. Czarownicy dostarczali odpowiednio odczarowanych nasion i rozsypywali lekarstwa po polach, by chronić je przed wpływem złych mocy.

W społecznościach tych każdy zajmował sobie właściwą pozycję i starał się wywiązywać z obowiązków nie roztrząsając natury rzeczy. Tym zajmowała się starszyzna. Tradycyjni i z natury konserwatywni żyli w przekonaniu, że postępowanie śladami przodków zapewni szczęście, dobrobyt i zdrowie. Przestrzegali tabu, rytuałów i zwyczajów oczekując dobrego życia. Żyjąc tak rok po roku, czekali pory deszczowej i dobrodziejstw, jakie ze sobą niosła.

Głębokie poczucie wspólnoty, kult przodków oraz magia wypełniały treścią życie religijne i duchowe Batswana. Wierzono, że dusze zmarłych wędrowały do jakiegoś miejsca pod ziemią wiodąc tam życie podobne do ziemskiego i opiekując się żyjącymi. Wynagradzały dobrym zdrowiem i pomyślnością tych, którzy traktowali je z respektem i posłuszeństwem. W wypadku jakiegoś zaniedbania karały żyjących na ziemi chorobami i niepowodzeniem.

Trzeba jeszcze krótko wspomnieć o magii i czarach niezbędnych w tych wszystkich czynnościach i przedsięwzięciach życiowych. Siła magii tkwiła w słowach formuły i stosowanych środkach. Czarownicy i zielarze mieli „lekarstwa” na różne dolegliwości. Była to swoista forma „medycyny”, mająca pomóc w leczeniu chorób, chroniąca ludzi i ich majątek, zapewniająca płodność kobietom, pomnażająca stada, chroniąca uprawy, gwarantująca powodzenie w sprawach sądowych i w łowach, sprowadzająca choroby na wrogów. Sukces czy niepowodzenie, bieda czy dostatek, zdrowie czy choroba zależały od właściwych praktyk magicznych.

Jadąc czerwonymi drogami pustyni Kalahari trudno odnaleźć ludzi odpowiadających przedstawionemu opisowi. Tak było kiedyś. Lud żyjący na tych terenach tak radykalnie zmienił swe oblicze, że dzisiaj nie można już mówić o „tradycyjnych społecznościach”, czy „spokojnym, ustabilizowanym życiu”, które regulowały pora sucha i deszczowa.

Słynny misjonarz, lekarz i odkrywca David Livingstone podczas jednej ze swoich wypraw zetknął się z ludem Batswana i określił ich „wielkimi żebrakami, którzy wykorzystują każdą okazję do proszenia”.1 Już wtedy zaobserwował zmiany, które dzisiaj jeszcze się pogłębiają i jak dotąd nic nie wskazuje na to, by miało być lepiej. Lata ekspansji europejskiej niemal zniszczyły tradycyjny sposób życia tego plemienia. Dziś europejskość pomieszana jest z elementami ich rodzimej tradycji tworząc niejednokrotnie coś w rodzaju kulturowej hybrydy. Od razu nasuwa się pytanie o korzenie, tożsamość, religię, zwyczaje i odwieczny porządek...

Przemierzając pustynię Kalahari spotykam grupki ludzi „siedzących na tobołkach”, którzy czekają na przejeżdżające samochody i proszą o podwiezienie. Dokąd i po co jadą? Nie wiadomo, po prostu jadą zabierając ze sobą czasem cały „dom”, który mieści się w kilku zawiniątkach. Może szukają pracy w mieście, załatwiają jakieś sprawy? Trudno dokładnie to określić. Sprawiają wrażenie bezdomnych szukających swego miejsca na ziemi. Paradoksem jest, że sytuacja polityczno-ekonomiczna „ustanowiła” ich wygnańcami z ziemi, która od wieków była ich własnością. Teraz staje się miejscem ich cierpienia, zapomnienia, biedy, głodu i wygnania. Mężczyźni jadą tysiące kilometrów szukając pracy w kopalniach złota i diamentów, by utrzymać swoje rodziny. Głęboka więź rodzinna, która cechowała ten lud została zerwana, co widać w ich postępowaniu i relacjach. Ojciec pojawiający się raz do roku w swojej wsi zakłada drugą, „kopalnianą” rodzinę, wspólnotę „wygnania”, która ma zrekompensować brak tej pierwszej. Oprócz upokorzenia, jakim jest ubóstwo, doświadczają poniżenia będąc w potrzebie miłości, miłości mężów, żon, ojców i matek. Prosić o miłość i zainteresowanie, o troskę i miłosierdzie to tak jakby prosić o cud, o łaskę, a jest to przecież obowiązek człowieka. Bieda, „bezdomność” i wykorzenienie powodują, że relacje międzyludzkie stają się ubogie, tymczasowe i krzywdzące najbliższych. To jedno z „dobrodziejstw”, które zaszczepili Europejczycy na afrykańskiej ziemi. Ubóstwo powoduje masowe emigracje ze wsi do miast. Idą tam z nadzieją na lepsze życie. Lecz doznają kolejnego rozczarowania. O pracę trudno, a mieszkać mogą tylko w wydzielonych przez rząd dzielnicach. Często są to wysypiska śmieci przykryte warstwą ziemi, na których pozwala się im „budować” swoje domy. A budowa polega na tym, że zbierają wszystko, co da się do siebie „przylepić”: kawałki blachy, tektury, jakieś szmaty, kawałki drewna, plastiku, słowem: wszystkie odpadki cywilizacji. Nie ma rzeczy zbędnych, przyda się wszystko. Jeśli kupić nie ma za co, pozostaje kradzież lub żebranie. Tak wspólnymi siłami rodzina tworzy sobie mieszkanie, najdziwaczniejsze, jakie można sobie wyobrazić. Teraz trzeba jakoś przeżyć, coś jeść, pić, może gdzieś pracować? I zaczyna się wyczekiwanie i żebranie o pracę, o jakiekolwiek zajęcie, które dawałoby utrzymanie. Ci, którzy nie potrafią odnaleźć się w „nowym świecie” pozostają zupełnie sami. Zostawiając wieś, zrywają kontakty i nie mają już do czego wracać. Nie ma dla nich miejsca, choć kraj jest ogromny. Biedę i poniżenie pogłębia dobrobyt i arogancja białych, którzy z „łaski swojej” mogą dać pracę lub pieniądze.

Biały to ten, który jest synonimem bogactwa, ale nie tylko, jest też znakiem wyzysku, zaborczości, bezwzględności, niewolnictwa i śmierci. Więc wykorzystać Białego, oszukać, by dostać cokolwiek, nie jest niczym złym. Czarny człowiek żebrze o wszystko, o wodę, jedzenie, ubranie, pracę, a nawet o prawo do życia. Zupełnie tak, jakby życie było przywilejem nielicznych, a dobre życie, tych, którzy mają wyjątkowe szczęście. I cóż z tego, że powiemy im o zbawieniu, o tym, że Bóg ich kocha, że troszczy się o ich potrzeby, kiedy nie jesteśmy w stanie słów naszych poprzeć uczynkami. Rzeczywistość nie idzie w parze z nauką o miłosierdziu, dobroci Bożej i Jego ogromnej miłości. Codzienność jest okrutna i nie ma względu na niewinnych. Niejednokrotnie nawet nasze głoszenie Ewangelii pozostaje na etapie egzekwowania prawa, które wraz z religią im przynieśliśmy. Budujemy kościoły, chrzcimy, udzielamy ślubów, czyli „legalizujemy” istniejące już związki małżeńskie, bierzmujemy, wpisujemy do kartotek, spowiadamy, sprawujemy Eucharystię - ucztę miłości i z uczuciem dobrze wykonanego obowiązku wracamy do „swojego świata”, który jest daleki od biedy i upokorzenia, od poczucia daremności życia, od wyciągniętych rąk i oczu błagających o serce. Tym bardziej jest to bolesne, że Batswana są niezwykle spokojnymi i pokojowo nastawionymi ludźmi. Ogromnie życzliwi i łagodni, dalecy od zamiaru nawet, zrobienia komukolwiek krzywdy, a przy tym łatwowierni i ufni. To powoduje, że na każdym, kto zetknie się z nimi, spoczywa wielka odpowiedzialność. Nie tylko w świetle wiary, którą głosimy, ale za to, kim wobec nich jesteśmy. Nie ma większego zła jak pozbawienie nadziei tych, którzy ufali, podważenie wiary w człowieka, czy ograbienie ich z miłości. A faktem jest (i to nie tylko wśród ludzi pustyni), że cierpią zawsze najbardziej bezbronni, ci, za którymi nikt się nie wstawi, nikt nie będzie bronił ich praw ani domagał się od nas odpowiedzialności. Biały człowiek ma po swojej stronie prawo, Kościół, jakąś wspólnotę, która go chroni, Czarny zostaje sam. Daleko, na pustynię prawo już nie dociera, pozostaje psalmowe „wołanie na pustyni” - do Boga? Wydaje się, że nawet u Boga żebrzą o łaskę i zmiłowanie - „wielcy żebracy”.

Jest jednak coś, czego ludy pustyni mają w „nadmiarze”. Tym czymś jest czas. W przeciwieństwie do nas Białych, którzy nawet śpimy szybko, oni nigdzie się nie spieszą. Bez nerwowości i biegania, bez irytacji i zegarów przeżywają swój czas. Zadziwiające, jak długi może być 24 godzinny dzień. Ile w nim może być spokoju i czasu dla drugiego człowieka, czasu dla siebie. Wydaje się, że marnują czas na tak zwane nasze europejskie „nic nie robienie”, ale kiedy przyjrzeć się temu uważniej, pojawia się pytanie: „dla - kogo”, albo „dla - czego” trzeba „mieć czas”? Zajmujemy się głównie rzeczami, mamy z nimi więcej związków niż z ludźmi, i nawet w kontaktach z ludźmi zachowujemy się wobec nich jak gdyby byli rzeczami, środkami do zaspokojenia naszych egoistycznych celów. A przecież, czyż Bóg nie dał człowiekowi człowieka? To właśnie jemu należy się nasz czas. Jak bardzo trzeba być wolnym wewnętrznie, by darować swój czas człowiekowi? - tyle czasu ile on potrzebuje? Tylko wolni wiedzą, że prawdziwego sensu życia można doświadczyć, dając, obdarzając, wypełniając potrzeby ludzi. W tym świetle to my, Biali - dobroczyńcy jawimy się jako żebracy. Żebracy „czasu”, którego potrzebujemy od innych, a który marnujemy w „pogoni za wiatrem”. Batswana są wiecznie w drodze, ale ta droga kiedyś dobiegnie końca i odnajdą swój dom. My jednak, którzy też jesteśmy w „drodze”, mamy poczucie niespełnienia i pustki, choć wypełniamy ją miliardami zajęć. Musimy „działać”, nieustannie „coś” robić, bo w przeciwnym wypadku narażamy się na „ryzyko” usłyszenia samych siebie (bolesne doświadczenie). „Bycie w drodze” ludzi pustyni jest wędrówką ku lepszemu, a przynajmniej wędrówką ku nadziei. „Bycie w drodze” Białego człowieka jest często „ucieczką ku lepszemu”, ucieczką od siebie samego nawet na pustynię. Ale na pustyni nie ma już dokąd uciec. Nie ma gdzie się schować przed „słońcem”. W końcu prawda o nas dopada nas i to w momencie najmniej spodziewanym. Wówczas potrzebujemy pomocy i ratunku, żebrzemy o „wodę i chleb”, by przeżyć.

Można pokusić się o stwierdzenie, że w gruncie rzeczy żebracy służą żebrakom. Pytanie tylko, którzy z nas są biedniejsi i bardziej potrzebujący współczucia? Czarni, którzy cierpią z winy Białych? Czy Biali, na których ta wina spoczywa?

1 O. Ransford, David Livingstone. The Dark Interior, Southampton 1978, s. 25.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama