Źle rozumiana pobożność może być niekiedy ucieczką, nie tylko od obowiązków, ale w ogóle od realnych problemów i prawdziwego życia.
Rekolekcje to nie wyścigi. Muszę przyznać, że odkąd pamiętam, nie za bardzo lubiłem rekolekcje. Gdy byłem podstawówce katecheci ogłaszali wówczas „wyścigi”, a ja w wyścigach nigdy nie byłem dobry. Chodzi o wyścigi na wyrzeczenia wielkopostne czy adwentowe, albo na dobre uczynki, których listę trzeba było przedstawiać na lekcji. Tworzenie takich list przychodziło mi nawet z łatwością, inaczej było z ich realizacją. Zresztą nie za bardzo nawet rozumiałem, dlaczego miałbym to robić. Katecheta tłumaczył, że to się Bogu podoba – ale skąd on o tym wiedział?
A może Bogu podoba się jakaś inna lista dobrych uczynków? I właściwie dlaczego Bóg chce, żebym rezygnował z czegoś, co lubię?
Z jednej strony mówi się, że kocha ludzi, ale z drugiej jakby nie lubił tego, co ludzie lubią. Dlaczego? Szkoła podstawowa nie dała mi odpowiedzi na te pytania. Nie lubiłem rekolekcji również jako uczeń liceum. Wtedy nie robiłem już żadnych list.
Czasami nawet próbowałem szukać odpowiedzi na pytania, które pojawiły się jeszcze w podstawówce, lecz irytowała mnie masowość takich rekolekcji i ich obowiązkowość. Choć niejeden rekolekcjonista stawał na głowie, aby zainteresować czymś krytycznie nastawionych nastolatków, to ostatecznie dla nas najważniejszym był wówczas fakt, że nie było lekcji. W zakonie też nie za bardzo lubiłem rekolekcje. I choć jest tu zupełnie odwrotnie niż w liceum, bo nie o ferie od lekcji przecież chodzi, lecz o jeszcze bardziej wzmożoną aktywność w tym, co się wszak na co dzień robi, to jednak wróciły wyścigi, z których się uwolniłem kończąc podstawówkę. Są to wprawdzie wyścigi na innym poziomie i nikt żadnych list nie sprawdza, ale jak tu nie ścigać się, kiedy na każdym kroku bracia z minami wskazującymi na głębokie skupienie pokazują, że już dawno wystartowali w zawodach na najbardziej pobożnego zakonnika.
Kiedyś nawet dosłownie wziąłem udział w takich wyścigach. Było to w nowicjacie. Jeden z braci zawsze po obiedzie zamiast na sjestę szedł do kaplicy i długo z niej nie wychodził1. Pozostawał w niej nawet po sjeście, w czasie przeznaczonym na studiowanie. Postanowiłem to sprawdzić. Ku mojemu zdziwieniu czytał on Pismo Święte na kolanach, następnie również na kolanach odmawiał Koronkę do Bożego miłosierdzia, różaniec (kolejny już w ciągu dnia), a później trwał w milczeniu jeszcze przez długi czas. Ja miałem w tym czasie całą listę lektur do czytania i całe mnóstwo pytań, na które wówczas nie znałem odpowiedzi (na niektóre nie znam jeszcze i dzisiaj, po dwudziestu latach życia zakonnego). Szkoda mi było czasu na tak długie przebywanie w kaplicy, zwłaszcza że i tak robiłem to wieczorami podczas rozmyślania i adoracji. Pomyślałem jednak, że skoro Pan Bóg powołuje mnie do bycia zakonnikiem, to muszę zostawić wszystko inne i trwać przy Nim, tak jak to robi mój brat. Ciężko było, ale wyścigi wygrałem. Po jakimś miesiącu brat wylądował w szpitalu ze spuchniętym kolanem. Sprawa nie okazała się ciężka, po prostu w kolanie zebrała się woda. Lekarz jednak zakazał mu klęczenia przez dłuższy czas. No i wtedy ja byłem tym, który najdłużej klęczy w kaplicy. W tym samym czasie nasz przełożony na jednej z konferencji duchowych opowiedział nam taką oto legendę dominikańską:
Pewien brat ciągle się modlił i zupełnie zaniedbał się w nauce. Często pokazywał mu się diabeł w postaci Błogosławionej Dziewicy i bardzo chwalił go za to, że nie dba o naukę. Brat ów wyjawił to pewnemu świętemu współbratu. „Synu – powiedział mu starzec – kiedy ta zjawa przyjdzie, pluń jej w twarz. Jeśli to jest Błogosławiona Dziewica, jest ona pokorna i nie będzie ci miała za złe twojego posłuszeństwa. Jeśli zaś diabeł przybiera jej postać, jest on pyszny i nie zniesie upokorzenia”. Kiedy brat tak uczynił, diabeł zawołał: „Bądź przeklęty i przeklęty twój nauczyciel!”. Uciekł i nigdy się już nie pojawił.
Legenda ta zmieniła wówczas moje życie. Źle rozumiana pobożność może być niekiedy ucieczką, nie tylko od obowiązków, ale w ogóle od realnych problemów i prawdziwego życia. Zrozumiałem również, że w rekolekcjach nie chodzi o wyścigi. Nawet jeśli rekolekcje mają prowadzić do nawrócenia, to nie zawsze musi ono polegać na radykalnej zmianie tego, co się robi, ale na nowym podejściu do tego, co się robi. W języku biblijnym nawrócenie to metanoia, a więc zmiana sposobu myślenia. To otworzenie oczu i nowe spojrzenie na rzeczywistość, w której jesteśmy zanurzeni. Niekiedy jest to radykalna zmiana myślenia o tym, co się robi – po to, aby robić to lepiej, a niekiedy też po to, aby zrezygnować z dotychczasowego zaangażowania. To prawda, rekolekcjom towarzyszy wytężony czas skupienia, modlitwy, a niekiedy także postu, lecz wszystkie te praktyki mają na celu pojawienie się jakiejś nowej jakości w naszym życiu – czegoś, co sprawi, że będziemy naprawdę szczęśliwi.
Jest to fragment książki "Zrodzeni do nadziei. Rekolekcje na Teraz", o. Damiana Mrugalskiego OP (Wydawnictwo M). Książka jest >>TUTAJ<< .
opr. ac/ac