Co po nas zostanie? Ważne pytanie i na dodatek trafia w sedno tytułowego problemu
„to co po nas zostanie
będzie jak płacz kochanków
w małym brudnym hotelu
kiedy świtają tapety”
(Z. Herbert, Dlaczego klasycy?)
Co po nas zostanie? Ważne pytanie i na dodatek trafia w sedno tytułowego problemu. Szkoda tylko, że nie spędza snu z powiek statystycznego Kowalskiego czy Nowakówny, lecz jest co najwyżej uprzywilejowanym zajęciem wszelkiej maści intelektualistów. Tym, co męczy przeciętnego dwudziesto- lub trzydziestolatka, są zrozumiałe skądinąd przyziemności w rodzaju: „Z czego zapłacę za studia?” lub „Skąd wziąć w tym roku fundusze na wakacje?”. I choć w obu przypadkach siłą rzeczy idzie o tę samą przyszłość ludzkości, to jej wizje różnią się jak Wojna peloponeska Tukidydesa i Wojna polsko-ruska Doroty Masłowskiej: brzmią podobnie, ale dzielą je lata świetlne.
Owszem, można z elegancją i subtelnością Zbigniewa Herberta wystawiać na widok publiczny banalność czy konsumpcjonizm bohatera naszych czasów, by przywołać go do porządku poprzez konfrontację ze szlachetną postawą któregoś z klasycznych wzorów, ale to przecież zwyczajne moralizowanie. Poza tym – kto dziś czyta Tukidydesa? Dziś czyta się Masłowską, a „tematem sztuki” – co trafnie przepowiedział nasz poeta – jest „dzbanek rozbity, / mała rozbita dusza / z wielkim żalem nad sobą” (Z. Herbert, Dlaczego klasycy?). I to jest signum temporis, od którego musimy zacząć.
Nie trzeba wcale sięgać po dziwaczną Wojnę polsko-ruską, by doświadczyć dylematów młodych ludzi. Wystarczy krótka lektura co bardziej osobistych blogów lub wizyta na internetowych forach, a posmakujemy ponowoczesności w polskim wydaniu.
Oto tylko kilka wyrwanych myśli anonimowych autorów: „Boję się dorosnąć! I choć brzmi to bez sensu z perspektywy wieku, w który wkroczyłam, to miałam taką chwilę refleksji i doszłam do wniosku, że do prawdziwej dorosłości mam bardzo daleko. Wciąż mieszkam z rodzicami, bo boję się zamieszkać sama. Nie umiem też podejmować sama decyzji i wszystko konsultuję z innymi. Boję się, że kiedyś zabraknie moich najbliższych i nie wiem, jak sobie wtedy poradzę”. Nie brak i głosów męskich: „Mam ten sam problem. Skończyłem studia i co dalej… Praca, staż, wynajem mieszkania, Boże drogi, ile tego na głowie… Powoli staram się jakoś zbierać do kupy”.
Wypowiedzi można by mnożyć i cytować do woli w zależności od tezy, którą chce się udowodnić. Anonimowość Internetu sprawia, że ludzie obnażają się i wystawiają na zranienie. Nie chodzi jednak o to, by tanim kosztem ironizować czy ośmieszać dramaty ludzi zagubionych, wprost przeciwnie, spróbować je docenić i zrozumieć niejako od wewnątrz. To przecież dzięki takim szczerym do bólu narracjom mamy bezpośredni wgląd w coś, co można by określić strumieniem świadomości współczesnego człowieka. I na dodatek w czystej postaci, bez żadnej domieszki psychologii czy socjologii, które zawsze przy okazji próbują przemycić własne idee.
Dla współczesnej psychologii lęk przed odpowiedzialnością nie stanowi wielkiej tajemnicy. W sposób wyczerpujący został już opisany jako jednostka chorobowa o egzotycznie brzmiącej nazwie hypengyophobia. Można znaleźć wiele dobrych porad, jak z nią walczyć, i specjalistycznych środków zaradczych: od hipnozy zaczynając, poprzez grupy wsparcia i techniki relaksacyjne, a na lekach przeciwlękowych kończąc. Wizja ta jednak nie grzeszy głębią spojrzenia, bo zasadniczo skupia się na usuwaniu nieprzyjemnych objawów, a nie na odsłanianiu źródeł trudności. Badania socjologiczne też koncentrują się na opisywaniu zjawiska, a w ich świetle młodzi ludzie istotnie wypadają źle na tle poprzednich pokoleń.
Statystyki mówią same za siebie. Życie na garnuszku u rodziców, zwlekanie z formalizowaniem związku, przesuwanie decyzji o potomstwie lub rezygnacja z niego nie wymagają specjalnego tłumaczenia. Chociaż przy odrobinie dobrych chęci można by je zbić innego rodzaju danymi, które informują o wysokim bezrobociu i galopujących cenach wynajmu mieszkania, o rosnącej liczbie rozwodów, o globalnym przeludnieniu itp. W ich kontekście postawy młodych można odczytać jako zupełnie racjonalne i zdroworozsądkowe. Spójrzmy jednak na sygnalizowany lęk przed odpowiedzialnością głębiej, nie uciekając w powierzchowne oceny, ale próbując zrozumieć ukryty za nim mechanizm.
Tym, co uderza w wypowiedziach młodych ludzi, nie jest brak ideałów czy celów w życiu. Te wciąż są obecne i w treści przypominają ideały deklarowane przez wcześniejsze pokolenia: ekonomiczne usamodzielnienie, znalezienie satysfakcjonującej pracy, stworzenie udanego związku małżeńskiego. Uderza przede wszystkim emocjonalna aura, w której młodzi się poruszają. Nie mogąc sprostać wyznaczonym ideałom, wydają bardzo surowe i negatywne sądy na swój temat, które wzbudzają w nich zawstydzenie. Warto chwilę zatrzymać się na tych osądach i rozbudzonej przez nie emocji, by zrozumieć logikę tworzącego się w ten sposób błędnego koła.
Zazwyczaj, gdy ktoś nie osiąga zamierzonego celu lub zdradza ideały, powinno zrodzić się w nim poczucie winy, a nie wstyd. To odruch naturalny i zdrowy, bo poczucie winy wskazuje na popełniony błąd i od razu sugeruje drogi wyjścia z sytuacji oraz naprawy stanu rzeczy. Tym samym staje się pozytywną siłą motywacyjną. Jeśli jednak w miejscu poczucia winy pojawia się wstyd, to osoba zamiast przeciwdziałać sytuacji przeciwnie – zastyga w bezruchu, pogrąża się w beznadziei i bezowocnym dręczeniu samej siebie. W ten sposób zamyka się na pozytywne możliwości przezwyciężenia kryzysu.
Przykładowo, po konkretnej porażce życiowej – niezdanym egzaminie, zwolnieniu z pracy, zerwaniu więzi z kimś bliskim – zamiast logicznego osądu w rodzaju „Zawaliłeś tę sprawę, dlatego następnym razem postaraj się bardziej” (poczucie winy) pojawia się bezlitosna samoocena typu: „Zawaliłeś, więc jesteś beznadziejny i do niczego się nie nadajesz” (wstyd). Gdy osoba przy każdej, nawet najdrobniejszej okazji, dokonuje takich generalizujących ocen samej siebie, to jest czymś oczywistym, że w końcu zatrzyma się w rozwoju, a jej kontakt z rzeczywistością będzie coraz bardziej utrudniony.
Warto jednocześnie od razu podkreślić, że identyczna logika dotyczy także pozytywnych emocji. Przy każdym, nawet drobnym sukcesie taka osoba zamiast proporcjonalnej do okoliczności dumy, doświadcza nieposkromionego zadowolenia z siebie czy wręcz pychy, która zamiast mobilizować do dalszego pozytywnego działania, zamyka ją w kokonie samouwielbienia.
Nietrudno w tak naszkicowanej osobowości dopatrzyć się rysów charakterystycznych dla narcystycznych zaburzeń osobowości. I choć może wydać się nadużyciem stosowanie tej diagnozy do całego pokolenia, to bez wątpienia jej ślady są wyraźnie obecne tak w kulturze masowej, jak i w osobistych narracjach. Klasyczny mit pucybuta, który dzięki uczciwej pracy, hartowi ducha i wytrwałości zostaje milionerem, jest już przeszłością. Dziś obowiązuje mit idola, którym zostaje się w sposób magiczny dzięki urodzie, głosowi lub umiejętności kopania piłki itp. Jeśli nie jesteś w stanie zostać kimś takim, jesteś nikim. Dobrze oddaje to jedna z bohaterek przywoływanej wcześniej powieści Masłowskiej, której marzy się „robienie w sztuce, kulturze”, dlatego chciałaby udzielić wywiadu jakiejś gazecie, gdzie „walnie się, że jestem zupełnie młoda, a już tak bardzo utalentowana”. Gdy tak wybujały ekshibicjonizm nie znajduje pokrycia w rzeczywistości – a przecież zwykle tak bywa – to jego miejsce musi zająć wszechogarniający wstyd i pragnienie, by dosłownie zniknąć z powierzchni ziemi. Autodestrukcja w różnej postaci jest tylko nieuniknioną dalszą konsekwencją.
Trafność tej intuicji pośrednio potwierdza inny fenomen społeczny, a mianowicie zanik czy wręcz ucieczka od poczucia winy i grzechu. Kościół mówi o tym już od dłuższego czasu, ale coraz głośniej ten niepokojący temat podejmują także publikacje naukowe: „Żyjemy w społeczeństwie, w którym możemy powiedzieć, że się z kimś nie zgadzamy, ale już nie możemy mu zarzucić, że jest w błędzie, a tym bardziej, że jest złym człowiekiem. Poczynając od polityków, a kończąc na intelektualistach, wszyscy jesteśmy wspierani w tym, by unikać skruchy, wyrzutów sumienia, odpowiedzialności i potrzeby naprawienia krzywd” (D. L. Carveth, J. H. Carveth). Ta sytuacja nie wzięła się znikąd. Jest konsekwencją szerzącego się relatywizmu moralnego i ogromnego chaosu w świecie wartości, za które odpowiedzialni są nie współcześni młodzi ludzie, ale właśnie odchodzące pokolenia.
Współczesny relatywizm moralny najlepiej wyraża popularna idea samorealizacji, która lansowana jest w społeczeństwach zachodnich od co najmniej kilkudziesięciu lat, a do nas dotarła wraz z odzyskaniem suwerenności. W jej myśl każdy człowiek ma prawo tak żyć, jak uważa za stosowne, byleby tylko był wierny sobie. Nikt nie ma prawa mu narzucać wartości, jakimi ma żyć, a wartości, które wyznaje, nie podlegają dyskusji. Ideologia ta stawia w centrum ludzkie „ja”, wykluczając przy tym jakikolwiek inny szerszy kontekst czy zobowiązania społeczne, polityczne lub religijne.
Niedługo jednak trzeba czekać, by zobaczyć, że król jest nagi. Ideologia samorealizacji kompromituje się bowiem sama, ponieważ ludzkie „ja” pozbawione szerszych odniesień okazuje się puste i pozbawione treści. Jak trafnie zauważa jeden z amerykańskich psychologów, owo puste jestestwo (ang. empty self) to wspólny mianownik wielu społecznych patologii, takich jak zaniżone poczucie własnej wartości, nadużywanie różnego rodzaju substancji, zaburzenia pokarmowe, chroniczna i kompulsywna konsumpcja, utrata sensu życia, zamieszanie w świecie wartości, głód duchowości itp. (P. Cushman). Chcąc stworzyć idealnego człowieka, idea samorealizacji niechcący uwolniła drzemiącego w nim potwora.
Paradoksalnie więc przytaczany na wstępie obraz płaczących kochanków z wiersza Herberta może być apokaliptyczną wizją ocalałego człowieczeństwa, które zaszyło się gdzieś w brudnym hotelu w obawie przed grasującymi hordami wygłodniałych zombie, czyli „żywych trupów”. Czyż obraz zombie nie jest doskonałym opisem wspomnianego narcyza, który potrzebuje innych ludzi tylko jako lustra odbijającego jego własną „doskonałość”, a gdy tego nie robią, traktuje ich jak nic nieznaczące śmieci? Bez autentycznych relacji, bez głębszych uczuć i zasad moralnych, bez odpowiedzialności za drugiego po trupach dąży do jakiegoś absurdalnego celu. Co najciekawsze – wciąż potrzebuje więcej i więcej. I to nie ze strony podobnych do siebie narcyzów, ale tych właśnie, którzy zdolni są jeszcze do autentycznych uczuć i relacji.
Tak eksploatowany dziś w popkulturze scenariusz, w którym grupa osób ucieka przed plagą postapokaliptycznych zombie, może być i jest wyrazem naszego zbiorowego lęku przed przyszłością, profetycznym sygnałem ostrzegawczym naszej wspólnej nieświadomości. Oczywiście podawany w formie zawoalowanej – pod postacią atrakcyjnej gry komputerowej (na przykład Resident Evil, która stała się podstawą serii filmów o tym samym tytule) lub zabawnej komedii (na przykład Zombieland w reżyserii Rubena Fleischera) – łagodzi nieświadomy lęk i oswaja z przerażającą rzeczywistością.
Czy to nie przed taką „kulturą śmierci” przestrzegał nas Jan Paweł II, gdy tłumaczył, że „szerzy się ona wskutek oddziaływania silnych tendencji kulturowych, gospodarczych i politycznych, wyrażających określoną koncepcję społeczeństwa, w której najważniejszym kryterium jest sukces”? Czyż nie żyjemy właśnie w takim społeczeństwie? Ile takich scenariuszy już rozegrało się i rozgrywa na naszych oczach, tyle tylko że nie rozpoznajemy ich znaczenia, bo media skutecznie pomieszały rzeczywistość z fikcją. Poza tym każdy zapatrzony jest w swój mały, prywatny świat i każdego bez wyjątku można łatwo zawstydzić – zamknąć mu usta i sprawić, że sam będzie pragnął zniknąć z oczu… Nie chodzi jednak o to, by zamykać oczy, ale by szeroko je otworzyć.
Wobec tak zarysowanego kontekstu rodzi się proste pytanie. Skoro tak łatwo zdemaskować idee samorealizacji, dlaczego współcześni wciąż ulegają jej urokowi czy presji? Odpowiedź także jest stosunkowo prosta, choć zwykle bywa przeoczona, zwłaszcza przez zaciekłych przeciwników samorealizacji, którzy utożsamiając ją z egoizmem, hedonizmem czy laksyzmem moralnym, nie dostrzegają jej zasadniczej siły. W sposób bardzo przekonujący mówi o tym kanadyjski filozof Charles Taylor w książce The Ethics of Authenticity („Etyka autentyczności”). Jego zdaniem idea samorealizacji kryje w sobie ideał moralny, który pozostaje wciąż aktualny, nawet jeśli próby jego realizacji tak go kompromitują. Przez ideał moralny Taylor rozumie system lepszego i bardziej wzniosłego życia, gdzie – i to jest punkt zasadniczy – lepsze czy wzniosłe nie oznacza tego, co pragniemy czy potrzebujemy, ale czego powinniśmy pragnąć.
Owo dążenie do bardziej wzniosłego życia jest motorem działania człowieka, natomiast treścią są jego pragnienia. Jednak nie te przyziemne i skupiające go na sobie, ale te autotranscendentne, które zmuszają go do przekraczania siebie, do ciągłego szukania innego. Stąd już łatwo wysnuć trafne wnioski. Gdy człowiek zdolny do tego, by sięgać po gwiazdy, sam chce zostać gwiazdą, cały ten misterny mechanizm zostaje wypaczony i człowiek zamyka się w pułapce bezpłodnego szukania samego siebie. Narcyzm w czystej postaci, z całą perwersyjną gamą możliwych wcieleń.
Aby przerwać ten zaklęty krąg, trzeba człowiekowi przywrócić jego powołanie do realizacji siebie poprzez przekraczanie siebie, a w tym istotną rolę odgrywa przezwyciężenie relatywizmu moralnego. Problem ten wykracza poza ramy naszych rozważań, ale spróbujmy chociaż go naszkicować, wykorzystując tak zwaną małą etykę Paula Ricoeura zawartą w książce Oneself as Another („O sobie samym jako innym”). Jego zdaniem dojrzewanie moralne człowieka dokonuje się w rytmie trójstopniowego dialogu z otaczającą rzeczywistością. Stając wobec problemu, najpierw opisujemy go, następnie odnosimy go do narracji, które wyrażają sens życia i nasze miejsce w nim, a następnie dajemy jakąś moralną odpowiedź.
Ta bardzo przez nas uproszczona formuła może dać cenne wskazówki młodym ludziom, których wypowiedzi cytowaliśmy na wstępie. Zwykle w swoich opisach zatrzymują się na pierwszym etapie – umiejętnie opisują swoje dylematy moralne, ale nie idą dalej. Nie odnoszą ich do już istniejących i dostępnych narracji (choćby tak cenionych przez Herberta klasyków), które mieszczą się w odziedziczonej w spadku tradycji. Powody tego są oczywiście różne i bardzo złożone, ale nie bez winy pozostaje współczesna popkultura, która wspiera młodych w odrzucaniu en bloc tradycji i w kompromitowaniu wszelkich autorytetów. Tym samym odpowiedzi moralne młodych, których mimo wszystko muszą udzielać w konkretnych sprawach, są raczej naśladowaniem zachowań obowiązujących wśród rówieśników aniżeli owocem własnego, racjonalnego wysiłku.
Oczywiście, młodzi ludzie w każdym pokoleniu postępowali podobnie, ale też zwykle z upływem czasu odkrywali, doceniali i kontynuowali odziedziczoną spuściznę. Nie możemy jednak powiedzieć, że tak będzie i tym razem, tym bardziej gdy wprost uprawiana jest polityka odcinania się od korzeni judeochrześcijańskich.
Gdyby nie udało nam się namówić nikogo, by powrócił do rodzimej tradycji, niech nam będzie wolno przynajmniej przedstawić jedną, prostą i bardzo pragmatyczną radę, która pomoże przy codziennych mniej lub bardziej ważnych wyborach. Otóż jeśli czytelnik zdecyduje się na kierowanie w sferze jakąś zasadą moralną, nieważne – egoistyczną, hedonistyczną czy altruistyczną – niech ją najpierw podda tak zwanej próbie uniwersalizacji, czyli zapyta siebie, czy chciałby, aby taką samą zasadą kierowali się wszyscy inni ludzie na ziemi.
Być może taki test nie rozwiąże wszystkich problemów, ale na pewno uruchomi naszą zdolność racjonalnego myślenia, a co znacznie ważniejsze – przyczyni się do rozwinięcia w nas empatii. Zdolność empatii to podstawa każdego harmonijnego współżycia międzyludzkiego i zwykle jeden z najważniejszych kroków, koniecznych do pozytywnego rozwiązywania konfliktów międzyludzkich, zdolności przebaczenia doznanych krzywd i pojednania. Dzięki tym dwóm zdolnościom – racjonalnego myślenia i empatycznego współodczuwania – z pewnością znacznie zahamujemy, a może nawet powstrzymamy pandemię współczesnego narcyzmu. Narcyz bowiem cierpi na patologiczny brak empatii wobec innych ludzi.
Kto wie, może te kolejne próby uniwersalizacji własnych zasad moralnych skłonią kogoś do szukania odpowiedzi w tradycji oraz do odkrycia jej głębi i bogactwa. W tej sferze nie trzeba bowiem odkrywać Ameryki – została już dawno odkryta, a mimo to do dziś zadziwia i zastanawia współczesnych. Jak choćby ta zasada: Miłujcie waszych nieprzyjaciół… Tylko kto to powiedział?
Stanisław Morgalla SJ (ur. 1967), psycholog, kierownik duchowy, wykładowca Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie. Ostatnio opublikował: Dojrzałość osobowościowa i religijna; Miłość do kwadratu; Duchowość daru z siebie.
opr. aś/aś