Czy 4 czerwca jest dobrą datą do świętowania? To, co się wydarzyło w Polsce w 1989 r., to słodko-gorzka lekcja. Raz po raz okazuje się, że ci, którzy mienią się obrońcami demokracji, za nic mają zdanie społeczeństwa
Na 4 czerwca Donald Tusk zapowiedział wielki marsz. Pisząc te słowa nie wiem czy będzie on wielki, czy niewielki. Bez względu na rzeczywistą frekwencję na marszu, organizatorzy ogłoszą go wielkim sukcesem a ich przeciwnicy niekoniecznie. Wybrana data wielkiego marszu na nawiązywać do wydarzeń z najnowszej naszej historii, ważnych dla naszej demokracji. Przyjrzyjmy się zatem, co takiego wydarzyło się wtedy, by mogło być odniesieniem dla naszych hiperdemokratów.
W miarę zbliżania się 4 czerwca 1989 rosło napięcie i mobilizacja, ale też granicząca z pewnością nadzieja na zmiany. Zanim jednak ruszyliśmy do urn, media podały mrożące wieści z Pekinu. Przez ostatnie miesiące śledziliśmy chińską odwilż. Wyglądało na to, że w Chinach również może dojść do przemian. Tłumy ludzi okupujące Plac Niebiańskiego Spokoju robiły wrażenie.
I właśnie nad ranem 4 czerwca na zgromadzonych na placu ludzi ruszyły czołgi, otworzono ogień maszynowy. Masakra. Według chińskich władz zginęło wtedy niecałe trzy setki ludzi, Chiński Czerwony Krzyż mówił o liczbie ponad dziesięć razy większej, a według niektórych źródeł ofiar mogło być nawet dziesięć tysięcy. Ich ciała potraktowano mniej więcej tak, jak w Auschwitz robili to Niemcy.
Po raz kolejny okazało się, że komuniści potraktowali liberalizację reżimu jako czas do przygotowania rozprawy z oponentami. 4 czerwca 1989 w Pekinie był pogrzebem ledwo widocznych zalążków demokracji. Wiadomości z Chin nie osłabiły naszego zaangażowania w polskie wybory, choć przypomniały nam do czego komuniści są zdolni.
Dziś krytykujemy te wybory, bo wolne było tylko 35%, więc nazywanie ich demokratycznymi jest nieporozumieniem. To prawda, demokratyczne one nie były. Ale w wtedy te 35% było dla nas naprawdę dużym osiągnięciem. Przecież od upadku II Rzeczypospolitej nie było tyle wolności.
Prawdziwe i demokratyczne wybory były do Senatu. Tu poszliśmy jak burza. W Senacie nie znalazł się żaden komunista. Paradoksalnie, te stuprocentowo wolne wybory pozostają w cieniu sejmowych, częściowo wolnych i raczej nie do wyborów senackich nawiązuje Donald Tusk.
Te 35% wygraliśmy w stu procentach. Dodatkowo przepadła lista krajowa i wielu zasłużonych towarzyszy zabrakło w Sejmie. Nokaut czerwonych, u nas prawie euforia. Z dużą niepewnością czekaliśmy na reakcję komunistów, myśląc o Pekinie. Z napięciem słuchaliśmy oświadczenia rzecznika Komitetu Centralnego PZPR wygłoszonego w Dzienniku Telewizyjnym. Zapewnił, że partia przyjmuje wynik wyborów. Duża ulga.
A po tym bolesny policzek. Dowiedzieliśmy się, że nasi liderzy: Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki ustalili z czerwonymi, że oddają komunistom mandaty z listy krajowej. Zmienili zasady w trakcie gry! Naprawdę, trudno było to zrozumieć. Demokracja to przecież rządy ludu, a gdy lud wyraźnie i jednoznacznie się wypowiedział, postanowiono tę wypowiedź skorygować.
Pacta sunt servanda – stwierdzili nasi liderzy. Umów należy dotrzymywać – to podstawowa rzymska zasada praworządności. Pytanie tylko, których umów? Tych z komunistyczną władzą czy z polskim społeczeństwem? Geremek i Mazowiecki powiedzieli Polakom: „Możecie głosować jak chcecie, ale wynik ma być taki, jak ustaliliśmy z czerwonymi.” Trudno o większe podeptanie demokracji. Rozumiem argumenty o sytuacji geopolitycznej, potrzebie rozsądku i niestawianiu przeciwnika pod ścianą, ale mówmy o kompromisie, dogadaniu się elit, a nie o demokracji. Czy tę rocznicę chce obchodzić Donald Tusk?
Na w pełni demokratyczne wybory parlamentarne musieliśmy czekać do 27 października 1991. W ich wyniku powstał rząd Jana Olszewskiego, pierwszy rząd bez komunistów. Nie był on hołubiony przez tych, którzy czuli się uprawnieni do sprawowania rządu dusz Polaków. Nieakceptowalne dla ówczesnych elit było usiłowanie powstrzymania przejmowania majątku narodowego przez ludzi związanych z dawną władzą i wyraźne artykułowanie dążeń do włączenia Polski do struktur zachodnich: NATO i Unii Europejskiej – w tej właśnie kolejności.
Kolejną kością niezgody był projekt umowy z Rosją, przewidujący stworzenie na terenie wojskowych baz rosyjskich eksterytorialnych ośrodków formalnie gospodarczych, będących faktycznie centrami wywierania wpływu i ośrodkami wywiadowczymi. Istnienie czegoś takiego uniemożliwiłoby zupełnie wejście Polski do NATO. Lech Wałęsa poleciał z tym projektem do Moskwy i tylko wysłany tam ostry sprzeciw rządu zablokował jego podpisanie.
Rząd upadł 4 czerwca 1992. Powodem było upublicznienie przez ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza, wykonującego uchwałę Sejmu, listy 64 członków rządu, posłów i senatorów, mających kartotekę współpracy z komunistycznymi służbami specjalnymi. Szokiem było zobaczyć, jak gęsto wśród rządzących było donosicieli, w tym bohaterów walki o wolną Polskę z Lechem Wałęsą na czele. Tego płazem puścić nie było można i, po nocnej naradzie kolaborantów i ich wspólników, odwołano rząd, a kapusiom zapewniono spokój, ciepłe posady i wpływ na politykę państwa na długie lata.
Z trzech opisanych tu czwartoczerwcowych wydarzeń, właśnie to ostatnie ma najwięcej wspólnego z demokracją. Nie użyto przemocy, nie wypaczono wyników wyborów, a zmiana koalicji rządzącej to zwykła praktyka w demokracjach. Być może właśnie to wydarzenie chce przypomnieć Polakom Donald Tusk? W końcu odegrał w nim jedną z głównych ról.
Wielki marsz ma bronić zagrożonej demokracji, wolności itd. oraz doprowadzić do przejęcia władzy przez opozycję. Już sam fakt legalnego, bez przeszkód, jego zorganizowania poddaje to zagrożenie w dużą wątpliwość. W krajach wolnych i demokratycznych – a takim jest Polska - każdy może sobie demonstrować i maszerować z dowolnej okazji. Jednak w demokracji władzy nie zdobywa się marszami, a poprzez wyborcze decyzje obywateli. Jeśli zestawimy zapowiedzi marszu z wcześniejszymi zapowiedziami liderów opozycji o „silnych ludziach” usuwających rządzących z urzędów, czy błyskawicznym posprzątaniem sądów, wielki marsz Donalda Tuska kojarzy się raczej z faszystowskim marszem na Rzym.