Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (13/2000)
Czy dwadzieścia tysięcy ludzi to dużo czy mało? Dla Aleksandra Łukaszenki, który oczekiwał dwóch tysięcy — to dużo. Dla organizatorów manifestacji, którzy mówili o stu tysiącach — z pewnością mało. Czy dwadzieścia tysięcy ludzi to dużo w ponadmilionowym mieście? Czy dwadzieścia tysięcy biorących udział w proteście, za który grozi areszt, pobicie, wyrzucenie z uczelni lub nawet „tajemnicze zaginięcie” to mało?
15 marca białoruska opozycja po raz kolejny zorganizowała Marsz Wolności, protestując przeciwko zjednoczeniu ich kraju z Rosją i domagając się rozpoczęcia rozmów z przeciwnikami systemu. Tym razem zdołano uniknąć prowokacji i potyczek z milicją. Dzień wcześniej Aleksander Łukaszenka zapowiedział bezwzględną walkę z „agentami Zachodu”, którzy wyjdą na ulicę, a Stany Zjednoczone zagroziły cofnięciem klauzuli najwyższego uprzywilejowania w handlu z Białorusią, co w efekcie pozbawi Mińsk niewielkiego wprawdzie, lecz w obecnej sytuacji gospodarczej niezbędnego, dochodu w twardej walucie. Nadzieje na to, że na skutek sankcji gospodarczych Łukaszenka zmieni nagle swoją politykę wobec Zachodu, wydają się płonne. Mówiąc wprost: żadnych zmian w polityce reżymu spodziewać się nie należy tak długo, jak długo na zmianie tej polityki nie zależy Moskwie. A Moskwie i jej przywódcy — przynajmniej obecnie — nie zależy.
Władimir Putin, namaszczony już przez Billa Clintona i Tony'ego Blaira na prezydenta, z „którym warto współpracować”, nie musi troszczyć się o zmianę swojego wizerunku na Zachodzie. Wie wprawdzie, że prowadzona przez niego krwawa wojna w Czeczenii wielu ludziom się tam nie podoba, ale wie też, że są oni gotowi wybaczyć mu tę „pomyłkę” natychmiast, jeśli tylko okaże się otwarty na współpracę. Być może Putina drażni pompatyczny, posługujący się językiem z minionej epoki, białoruski przywódca. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że jego następca będzie równie stanowczo prowadził politykę, nie tyle integracji z Rosją, co gotowości bezwzględnego podporządkowania się jej interesom politycznym i geostrategicznym. Dlatego niechętnie będzie takiego następcy poszukiwał. Zresztą — nie musi, nikt od niego tego nie wymaga.
Czy Białorusini, demonstrujący na ulicach Mińska, mają tego świadomość? Wydaje się, że tak. Ich wiara w demokratyczną Rosję została pogrzebana ostatecznie, kiedy w 1996 r. Czernomyrdin poparł Łukaszenkę. Ich wiara w instytucje międzynarodowe maleje każdego dnia. Coraz bardziej są świadomi, że tylko od ich determinacji zależeć może przyszłość Białorusi. Czy jednak sama determinacja wystarczy?
opr. mg/mg