Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (27/2000)
Wróciłem z Węgier, kraju niewielkiego, ale gustownego; idealnego na upały polityczne. Dlaczego? Otóż jak wiadomo, język węgierski, obok czeskiej odwagi, rosyjskiej trzeźwości i enerdowskiego poczucia humoru, był jednym z filarów RWPG. Skrótu tego nawet nie warto rozszyfrowywać, bo organizacja stojąca na tak mocnych filarach musiała się rozpaść, więc się i rozpadła. Podczas budowania wieży Babel Węgrzy musieli przekraczać wszystkie plany, dlatego Pan Bóg ich pokarał językiem, którego w ogóle nie da się zrozumieć. Jednak język ten jest krynicą ochłody dla Polaka rozpalonego płomiennymi tyradami polityków. Włączysz radio — i nic. Pstrykniesz telewizyjnym pilotem — i nic. Sięgniesz po gazetę — i nic. Nic cię człowieku nie denerwuje, bo nic nie rozumiesz. Nawet piłkarscy sprawozdawcy cię nie denerwują, a w dodatku z litości dla cudzoziemców telewizja węgierska stale wyświetla aktualny wynik, co przekracza możliwości TVP. Spokój, relaks, sielanka. Czytelniku, jeśli cię stać, to jedź na Węgry — jak dojedziesz, to będzie ci ponadto taniej w Polsce.
Wracając przez Słowację, rozumiemy nieco więcej, ale nadal nie ma powodu do zdenerwowania: skoro bowiem reklamują tam w sklepach czerstwy chleb i rozpustną kawę, to zachodzi podejrzenie, iż słowa, brzmiąc podobnie, znaczą zupełnie co innego, więc nie ma się co martwić. Wreszcie człowiek dociera do kraju ojczystego, wzruszenie zatyka gardło. Wzruszenie to zbyt słabe określenie. Powrót do ojczyzny to wstrząs, który musimy odczuć, ponieważ nasz kraj jest tak skonstruowany, że człowiek trzęsie się w nim chcąc nie chcąc. Polskie drogi ćwiczą amortyzatory i ciała rozleniwione podróżami na południe. Ręka, spadając z kierownicy, trafia na potencjometr, włącza się radioodbiornik i wśród totalnego roztrzęsienia pojawia się element stabilności. Słyszę głos L. Millera — tego samego i takiego samego. Przewodniczący mówi to samo, choć nie tak samo. O śmietnikach jeszcze nie było, więc nadstawiam ucha. Okazuje się, że Buzek z Krzaklewskim, wspomagani do niedawna przez Balcerowicza, wysłali naród do szperania po śmietnikach, a SLD narodowi na to nie pozwoli. Sens był mniej więcej taki, choć oczywiście Przewodniczący Leszek, Nadzieja Lechistanu, Pogromca Lecha oraz Leszka Szwarccharaktera, podkreślał, iż za dawnych czasów nikt w śmieciach nie grzebał. Gdybym nie wracał z Węgier, to pewnie bym uwierzył. Jednak tam przebywałem w dziwnym towarzystwie (tych akurat rozumiałem, bo mówili językiem lengłidż), które każde zdanie logiczne analizowało w tę i z powrotem i domagało się dowodu, że rozpatrzone zostały wszystkie możliwości. Tak wytrenowany spytałem, czy nie ma innych, poza zbrodniczą działalnością AWS-u, wytłumaczeń dla opisanej sytuacji. A może w dawnych dobrych czasach nie było czego szukać w śmietnikach? Ale przew. L. M. nie słuchał, bo odpłynął z eteru wymyślać nowy koncept. Nie ma się co śmiać, bieda w Polsce istnieje i krzyczy. Ale kto ją zaczął, niech nie kończy zwalaniem na innych, bo to nie po męsku.
opr. mg/mg