Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (19/2001)
W związku ze świątecznym tygodniem na początku maja, a także wobec zbliżających się wakacji, biura podróży prześcigają się w ofertach skierowanych do ubożejącego z roku na rok społeczeństwa. Zapewne wychodząc z założenia, iż w Polsce jest tak drogo, że już po prostu nie da się żyć — a życie odzyska pastelowe kolory dopiero dzięki jedynie słusznej polityce następnego rządu — barwne foldery zachwalają urlopy w krajach egzotycznych, bo w ten sposób można oszczędzić na codziennych wydatkach na prąd i gaz. Podobny fenomen można zaobserwować na drogach: wielu biednych Polaków jeździ samochodami, zapobiegając w ten sposób zużyciu swoich butów. Szewca teraz trudno znaleźć, a nowe obuwie to znów wydatek. Płomienie wakacyjnych zapałów podsycają poczytne czasopisma, które już wkrótce będą przepytywać gwiazdy polskiej polityki i biznesu, pytając o modne w tym sezonie kierunki wyjazdów. Dowiemy się przy okazji, że nasze sfery gospodarcze zwalczają bezkompromisowo bezrobocie nad Morzem Śródziemnym, na Seszelach albo w Peru. Niektórzy angażują się nawet w letnią pomoc dla Kuby. Dzięki temu blednie argument niektórych zagranicznych polonosceptyków, jakobyśmy czekali jedynie na czyjąś pomoc: polskie społeczeństwo napiwkami swoich przedstawicieli już dziś wspiera lud pracujący wielu krajów rozwiniętych, obiecujących lub sprawnych inaczej.
Tymczasem wiosna wypełniona komuniami i ślubami dostarcza wielu argumentów na rzecz hipotezy, iż egzotyki nie trzeba szukać daleko. Spotkania w gronie poszerzonej rodziny przekonują, iż niekiedy egzotyka zaczyna się już kilka kilometrów od domu. Gazety lewicowe, lewicujące i tolerancyjne inaczej przedstawiają na przykład Kościół jako jednolitą formację, z której z rzadka wyławiają tzw. światłych przedstawicieli. Tymczasem różnorodność Kościoła rzuca się w oczy nawet podczas Mszy św. Tym, którzy uważają, że Kościół w Polsce odrzuca światowe trendy, proponuję przyjrzeć się prawdziwej „meksykańskiej fali” podczas nabożeństwa: jedni wstają, gdy inni siadają, a jeszcze inni klękają. Jak się bowiem okazuje, nie tylko w każdej diecezji panują odrębne obyczaje, ale nawet w sąsiednich parafiach liturgia może mieć swoisty koloryt. Prawdziwą próbą jest moment przekazania sobie nawzajem znaku pokoju: wyciągnąć dłoń do bliźniego, czy tylko uprzejmie się ukłonić? Oto jest pytanie, nie mniej frapujące niż zagadnienia języka gestów na Fidżi. Ciekawy jest obyczaj „pójścia na ofiarę” dookoła ołtarza: czasem idą wszyscy, czasem nikt, czasem najpierw mężczyźni, a potem pozostały lud Boży — bez znajomości miejscowych zwyczajów łatwo popełnić gafę. Zmysłu obserwacji wymaga też przystąpienie do Komunii św.: czy podchodzić anarchiczną ławą, czy raczej ławka za ławką, czy też parami, czy klękać, czy stać?
Egzotyczne jest też oczywiście samo przyjęcie, na którym egzotyczny staje się widok dzieci. Coraz więcej nas, którzy wkrótce będziemy mówić na chleb „bep”, a na muchy „ptapti”. I kto się wtedy nami zajmie?
opr. mg/mg