Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (31/2001)
W czasie zamieszek w Genui policja zastrzeliła młodego człowieka związanego z jednym z odłamów ruchu sprzeciwiającego się globalizacji. W Berlinie odbywała się "Love Parade" - kolosalna, promująca tolerancję, muzykę techno, środki antykoncepcyjne. Nielegalnie stanowi ona kolosalny rynek narkotyków, przede wszystkim extasy i marihuany. Z Polski przyjechało kilkadziesiąt tysięcy młodych maskaradziarzy, jako jedyni powiewają narodowymi flagami. Niemieckich, francuskich czy holenderskich flag ani śladu. Co łączy te dwie imprezy?
Oba spotkania są dowodem pewnego głodu - głodu pozytywnych emocji, głodu takiego sensu, który przekracza sens dobrze ulokowanych pieniędzy. Ci młodzi potrzebują sensu w porządku serca, pewnie i w porządku duchowym. Większość z tych, którzy protestują przeciw globalizacji, rozpoznała w niej zło, rozpoznała negatywne skutki - a teraz dodaje zło do zła. Zabity chłopak uczestniczył w zamachu na życie młodych, jak on, policjantów, zginął w głupiej, niepotrzebnej łomotaninie. Młodzi ludzie mają w sobie nadmiar energii, potrzebę sprawdzenia się, działania, odróżnienia. Ten dynamit wybucha w ekologicznych czy politycznych zadymach, bo w wygodnej ułatwionej codzienności nie znajduje ujścia, bo elitarny sport nie daje mu ujścia - chyba że w bijatykach kibiców.
Uczestnicy berlińskiej "Parady Miłości" ekstatycznym tańcem, orgiastycznym zachowaniem odreagowują to, że nie pojechali do Genui, że nie mają nawet takiej pozytywnej utopii, jak sprzeciw wobec globalizacji. Ich energia została skanalizowana przez showbiznes, przez rynek młodzieżowej muzyki, młodzieżowych napitków, strojów, gadżetów. Nawet erotyka z twórczej tajemniczej siły została zamieniona w towar, oddzielona od sacrum. Jednym z bardziej wulgarnych "dowcipów" organizatorów parady był przebieraniec w infule i karykaturze stroju liturgicznego, który udzielał przypadkowo dobranym parom ślubów na dwie godziny. To, że głównymi organizatorami tej całej imprezy była niemiecka sieć medialna RTL i amerykański tygodnik "New Yorker" świadczy, że globalizacja jest w jakimś sensie faktem dokonanym. Przebierańcy z Berlina już jej ulegli, bojówkarze z Genui są wobec niej bezradni.
Globalizacja nie jest niczym nowym. Starożytny Rzym miał globalne ambicje i zapędy, mieli je Napoleon, Lenin, Hitler i Stalin. Przed I wojną jakiś rodzaj globalizacji był już faktem. Czy współczesna globalizacja jest rzeczywiście bardzo inna? Czy świat nie otrząśnie się z niej - tak jak nie poddał się poprzednim? Ta dzisiejsza globalizacja wyraża się w tym, że dyktat logiki zysku, ekonomii, finansów wyrasta ponad politykę, siły demokracji, ideologie narodowe, ponad systemy wartości zawarte w kulturze czy religii. Groźna jest dla tych, których sobie podporządkowuje, ale jeszcze groźniejsza dla tych, których ignoruje, odtrąca, pozostawia na marginesie - bo nie nadają się ani na konsumentów, ani na producentów. Prawdziwą katastrofą stanie się wtedy, gdy zostanie uznana za dziejową konieczność, gdy jej działania i skutki przestaną być mierzone kategoriami dobra i zła, krzywdy i sprawiedliwości. Wtedy ta ogromna energia, która tkwi w biologicznej witalności młodych, w ich erotycznym dynamizmie, intelektualnej giętkości, w potrzebie wspólnoty, ruchu, stawienia czoła przeciwnościom, nie będzie mogła być skierowana na te strome ścieżki, jakie młodym wskazuje Papież. Bo on też chce globalizacji - globalnego braterstwa, dialogu, wspólnego wysiłku w pomocy "braciom najmniejszym", odtrąconym przez globalizację logiki zysku.
opr. ab/ab
Copyright © by Gość Niedzielny (31/2001)