Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (33/2001)
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma - głosił refren przedwojennej piosenki. U nas rzadko się lubi to, co się ma. Za to istnieje bardzo wiele obiektów, zjawisk i osób, których się nie lubi. Jedni nie lubią reformy zdrowia, inni przew. Millera, jedni nie lubią mnie, innych ja nie lubię. Dochodzi do tego, że niektórzy nie lubią samych siebie. Krajowi nie grozi samolubstwo, lecz "nielubstwo". Jak w niektórych amerykańskich filmach: zwrotnica uczuć ma tylko dwa położenia - miłość albo nienawiść.
Pani psycholog w telewizji radziła, jak nielubstwo zwalczyć. Prawda jest brutalna: żeby się dać polubić, najlepiej być atrakcyjnym młodym człowiekiem z medialną charyzmą, bo nasza psychika takich właśnie osobników obdarza kredytem zaufania i lubi od pierwszego wejrzenia. Niestety, młodzi, atrakcyjni z charyzmą są mniejszością, dyskryminowaną jak każda mniejszość: oni są skazani na "lubienie", gdy normalna większość nie da się lubić. Jeśli należymy do większości, to pozostaje nam zwalczanie nielubstwa poprzez polubienie kogoś nielubianego. Od pani psycholog dowiedziałem się, że trzeba w tym celu zastosować metodę samosprawdzającej się przepowiedni. Dotychczas myślałem, że samosprawdzające się przepowiednie mają wyłącznie negatywny charakter, zgodnie z porzekadłem, które głosi, iż ustawiczne przewidywanie najgorszego gwarantuje uzyskanie statusu proroka. Można jednak myśleć pozytywnie i wychodząc naprzeciw nielubianemu bliźniemu, odkryć powody, dla których powinno się go lubić. I tu zaczynają się problemy: jak wyjść naprzeciw osobie, którą od lat mijaliśmy bez słowa, unikając wymiany spojrzeń? Na przykład uśmiechnąć się. Pewnie na świecie się to sprawdza, ale u nas? Przewiduję następujące reakcje: a) ten gbur zwariował i śmieje się jak głupi do sera, b) przedtem mnie nie widział, a teraz zrobił się agresywny i śmieje się ze mnie, c) czy on mnie nie molestuje?, d) chyba ma zamiar kandydować na posła i pomylił mnie ze swoim elektoratem. Trudno okazać gest przyjaźni, nawet w kościele człowiek naraża się na zdziwienie pomieszane z oburzeniem, gdy przekazując znak pokoju, wyciąga dłoń - w wielu polskich diecezjach pokój sygnalizuje ledwie dostrzegalne skinienie głowy, bardziej odpowiednie dla zawieszenia broni niż dla pokoju. Jeśli jednak mimo wszystko kandydat do polubienia nie wystraszy się uśmiechu, to można przejść do następnego punktu: skłonienia go do polubienia naszej osoby pomimo bagażu lat, picassowskich rysów i braku charyzmy. Naszą taktyką powinna być ingracjacja. A cóż to za zwierz? Po naszemu, powiedziała pani psycholog, to podlizywanie. Czyli to, co robią teraz wszyscy politycy, którzy nas ingracjują przed wyborami. Podlizywać się trzeba umiejętnie, bo prymitywnych lizusów nikt nie lubi, ale ucho już ma taką skłonność, że chłonie treści miłe dla serca. Stąd się biorą wielkie przyjaźnie, ale i katastrofy ekonomiczne spowodowane przez ingracjujących polityków. Poza tym rad pani psycholog wysłuchałem z przyjemnością, bo była młoda, ładna i medialna.
opr. mg/mg