Odwrócić uwagę

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (14/2002)

Rząd przedłożył projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Ministrowie mocno angażują się w zachwalanie projektu i tłumaczą, że jego cel to przeciwdziałanie zbytniej koncentracji i monopolizacji. A przecież widać jak na dłoni, że chodzi o ograniczenie możliwości rozwoju mediów prywatnych. Obłudnie brzmi mowa o walce z monopolizacją, skoro wzmacnia się telewizję publiczną. Cynizmem trącą zapewnienia, że chodzi o to, by rynek miał się dobrze, a zarazem ta sama osoba „rządowa” wskazuje, gdzie prywatni nadawcy winni inwestować. Zdumiewająca jest rzekoma troska o wolność słowa, kiedy zarazem widzi się niebezpieczeństwo w tym, że pewna redakcja jest „ze swymi poglądami zbyt silna”. Czyżby organa państwa zamierzały walczyć z poglądami?

Próbkę tego, o co chodzi, zademonstrowała telewizja publiczna, zarówno w pierwszym, jak i drugim programie. Zapewniano, że krytycy nie mają racji, krytyka jest niesłuszna i nieuzasadniona — ale nie podano, co zarzucają krytycy. Mówiono o ataku na projekt ustawy, lecz nie zreferowano, na czym polega ów atak. Jak za PRL. Wtedy też walczono z poglądami rewizjonistycznymi, burżuazyjnymi, liberalnymi i jakimiś tam jeszcze, ale zaoszczędzono czytelnikom czy słuchaczom możności zaznajomienia się nimi. Nie mają racji i basta! Te metody niedopuszczania na antenę poglądów niepokrywających się z programem ideologicznym nadawcy, ale zwalczanych przezeń, spotykamy i dziś u niektórych nadawców „niepublicznych” twardo obstających przy zasadzie „sami swoi”. Prawidło takie winno być mediom publicznym zupełnie obce.

Oprócz uzasadnień obłudnych wysuwają propagatorzy zmian ustawy także argumenty mijające się z prawdą, mianowicie odwoływanie się do prawodawstwa Unii Europejskiej. Wiele bardzo ważnych osób mówiło w związku z tą ustawą: „musimy dostosować polskie ustawodawstwo do unijnego”. Ale prawodawstwo unijne w ogóle nie zajmuje się tym zagadnieniem i nie ma w nim norm ograniczających koncentrację mediów. Wytworzyła się w Polsce maniera powoływania się na Unię, ilekroć wprowadza się nowe ustawy czy zmienia dotychczasowe. Nie pierwszy raz mówi się o prawie unijnym w sprawach przez Unię w ogóle nieregulowanych, lecz pozostawionych (zgodnie z zasadą pomocniczości) poszczególnym państwom. To, że jakaś ustawa obowiązuje w Niemczech czy we Francji, nie znaczy, by obowiązywała ona w Unii. Nadużywaniem jest utożsamianie praw poszczególnych państw z prawodawstwem Unii. W Polsce Unia Europejska i jej prawo po prostu „robi za głównego winowajcę”, powołanie się na Unię służy za zasłonę dymną, wtedy gdy chodzi o cele i zamysły zgoła inne, starannie ukrywane.

Zresztą to nie tylko rządzący powołują się raz po raz na Unię. Służy wszak wielu jako wymarzony chłopak do bicia. Trudno wymyślić zarzut, który nie zostałby już wymierzony w Unię w niektórych audycjach czy publikacjach, łącznie z określaniem jej prawa jako bezbożniczego, a samej Unii jako twór szatana.

Znajdywanie kozła ofiarnego czy wytypowanie głównego winowajcy to w historii nic nowego. Władcom bywał potrzebny dla odwrócenia uwagi od rzeczywistych intencji, politycy wykorzystywali go dla wystylizowania się na wybawicieli z sytuacji rzekomo sprokurowanej przez złowieszczego sprawcę, zaś dla demagogów był to najlepszy sposób mobilizowania mas wokół głoszonych haseł i idei.

We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z wprowadzeniem ludzi w błąd — czy to dla zamaskowania faktycznych (przeważnie niecnych) zamysłów, czy to wykorzystując podatność ludzką na proste, nieskomplikowane i niewymagające wysiłku myślowego tłumaczenia, zwłaszcza w sytuacjach, w których czujemy się bezradni czy skrzywdzeni.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama