Matactwo czarno na białym

Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (30/2003)

Senny już nieco tok prac Komisji Śledczej w sprawie Rywina nieoczekiwanie nabrał barw. Postów i publiczność ożywiła kwestia machinacji, jakie przy projektowanej ustawie o mediach miały miejsce w Rządowym Centrum Legislacyjnym. Otóż okazało się, że według urzędników z Rządowego Centrum, wysłanniczki Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz nieopierzony prawnik z Ministerstwa Kultury w ostatniej chwili wykreślili dwa słowa z projektu ustawy. Działo się to wszystko już po tym, jak kształt ustawy zatwierdziła Rada Ministrów. W naradzie, w czasie której rzecz miała miejsce, brały udział osoby, które nie miały do tego upoważnienia. Nie sposób dziś ustalić, czy w ogóle zostały zaproszone na to spotkanie i przez kogo.

Zainteresowani wprawdzie zaprzeczają, by stało się cokolwiek niewłaściwego, ale sam fakt matactwa wydaje się nie budzić większych wątpliwości. Na pytanie, dlaczego jedna z prawniczek brała udział w tym spotkaniu, choć nie była do tego upoważniona, ta z rozbrajającą szczerością odpowiada, że "z ciekawości".

Dla uważnego obserwatora jest jasne, że paniusie, które majstrowały w ostatniej chwili przy ustawie, mogły być wysłane przez tych samych ludzi, którzy stoją za korupcyjną propozycją Lwa Rywina. Szefowa dwuosobowego zespołu, który dał się poznać jako zwarty tandem w czasie ostatnich przesłuchań przed Komisją, to osoba blisko związana z Włodzimierzem Czarzastym. Czy fakt, że jej zeznania są coraz mniej wiarygodne, stawia pod znakiem zapytania także wiarygodność jej pryncypała, Włodzimierza Czarzastego? Bez wątpienia.

Z ostatnich przesłuchań wynika kilka ważnych wniosków. Po pierwsze, okazało się, że nawet wśród urzędników rządu Leszka Millera można znaleźć porządnych ludzi, którzy nie boją się powiedzieć przed komisją o faktach niewygodnych dla swoich politycznych przełożonych. Pani Bożena Szumilewicz, która odważyła się na to, zasługuje na ogromny szacunek. Mogła przecież równie dobrze udawać Greka jak nie przymierzając Lech Nikolski, który przed Komisją przekonywał, że o niczym nie wie, na niczym się nie zna i niczego absolutnie nie pamięta.

Drugi wniosek jest w pewnym sensie przeciwny: wśród urzędników rządu Leszka Millera można znaleźć też ludzi pokroju Tomasza Łopackiego, młodego prawnika z Ministerstwa Kultury, który nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze pytania, niczego nie pamiętał i najwyraźniej był sparaliżowany ze strachu. Czy tylko ze strachu przed Komisją? Raczej nie.

Trzeci wniosek jest smutny, choć może się wydawać banalny: prawo w Polsce można ustawić pod konkretne interesy osób wpływowych. W takich przypadkach procedury idą w kąt i pojawia się ręczne sterowanie.

Czy można więc kupić ustawę? Nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi. Na pewno można "wkręcić" do niej stosowne przepisy, które są na rękę ludziom z obozu "trzymającego władze", choćby to było wbrew interesowi publicznemu, a nawet wbrew ustaleniom rządu. Cały system mający stać na straży legalności działania urzędników państwowych przygotowujących nowe prawo jest dziurawy jak rzeszoto. Sprytny, wpływowy i zdeterminowany macher jest w stanie przepchnąć przez całą aparaturę państwa wygodny dla siebie przepis.

To wszystko intuicyjnie wielu z nas wiedziało i przed rozpoczęciem pracy przez Sejmową Komisję. Dziś jednak mamy na to dowody czarno na białym. Jeśli nawet tylko takie ustalenie i przeprowadzenie dowodu na oczach milionów widzów miałoby być ostatecznym rezultatem pracy Komisji, moim zdaniem spełniła ona swoje zadanie.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama