Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (17/2004)
Ósmego kwietnia minęła dziesiąta rocznica złożenia przez Polskę oficjalnego wniosku o członkostwo w Unii Europejskiej, a czternastego kwietnia - pierwsza rocznica formalnego zatwierdzenia traktatu akcesyjnego, który został podpisany dwa dni później. Rocznica goni więc rocznicę, a tymczasem nikt się nie cieszy. Co się stało?
Do 1 maja pozostało już niewiele dni, więc przed nami ostatnie chwile życia w całkowicie wolnej Polsce, która po akcesji do struktur Unii Europejskiej - na własne życzenie większości obywateli - w znaczącym stopniu utraci suwerenność. Jako, że nigdy nie należałem do owej większości, odczuwam swoisty dyskomfort przedrozbiorowy. Ale też bądźmy szczerzy: poza stosunkowo wąskim gronem fanatycznych wielbicieli Unii Europejskiej oraz tymi, którzy od miesięcy szykują się do walki o lukratywne posady w Brukseli, specjalnej euforii w narodzie nie widać. Nie jest tajemnicą, że po referendum mocno wystygł zapał także pośród tych, którzy wprawdzie głosowali za integracją, a teraz są głęboko rozczarowani tym, co nas czeka. Ilustrują to rozmaite sondaże. Chociaż jednak wielu żałuje swojego "tak" dla UE, nic nie pomoże wylewanie łez po niewczasie. Pozostaje nam tylko uważnie obserwować wszystko, co się zacznie dziać po 1 maja. A dziać się będzie, oj, będzie...
Przewiduje się m.in. rychłą migrację wielu przedsiębiorstw zachodnich do wybranych krajów wstępujących w szeregi UE. Ale, niestety, nie do Polski, bo mamy zbyt wysokie podatki, zwłaszcza CIT, skumulowany z podatkiem od dywidendy. Za to na Słowację - i owszem. Dzięki sprawnemu uporządkowaniu finansów państwa: cięciom w wydatkach, ograniczeniu świadczeń społecznych, likwidacji wszystkich ulg i wprowadzeniu podatku liniowego, nasz południowy sąsiad wyrasta do roli unijnego "raju podatkowego" dla firm niemieckich czy szwedzkich. Co więcej: Słowacja już odnotowała nadwyżkę budżetową, a wiele tamtejszych firm zdecydowało się wyjść wreszcie z tzw. "szarej strefy" i zapłacić, po raz pierwszy, podatki. Szkoda, że towarzysze odpowiedzialni za nasze finanse publiczne niewiele z tego rozumieją.
Przed tygodniem obiecywałem, że powrócę do problemu utraconych inwestycji. Pojawia się szansa, że niemiecki koncern chemiczny zainwestuje w Polsce kilkaset milionów euro, aby wytwarzać półprodukty stosowane w przemyśle spożywczym i kosmetycznym. Nie warto jednak zawczasu cieszyć się pieniędzmi, albo nowymi miejscami pracy, bo ileż to już razy przegrywaliśmy walkę o rozmaite inwestycje zagraniczne? A czeka nas także batalia o europejskie centrum Philipsa i fabrykę opon Hankoka. Cóż, po przegranej z Czechami o lokalizację fabryki Citroëna i Toyoty, czy ze Słowakami o inwestycję francuską (PSA Peugeot-Citroën), także w staraniach o Hyundaia pokonali nas południowi sąsiedzi. Korea zdecydowała się na Żylinę zamiast Kobierzyc, bo tam obowiązuje znacznie niższy, liniowy podatek. Koreańczycy nie ukrywali również głębokiego rozczarowania stanem naszych dróg i połączeń kolejowych, a także wysokimi kosztami pracy i nazbyt silnymi wpływami związków zawodowych.
Ale żeby nie pogrążać się w beznadziei, dodam, że ostatnio dogadano się z amerykańskim "Whirlpoolem", potentatem sprzętu AGD, a trzynaście małych i średnich firm zachodnich zadeklarowało chęć zainwestowania w Polsce. To one tworzą z reguły więcej miejsc pracy, niż wielkie koncerny, a na dodatek nie oczekują od państwa tak dużego wsparcia. Oby tylko nie zmarnowano tych szans!
opr. mg/mg