Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (40/2005)
Wygrał PiS, ale w nieładnym stylu i kosztem utraty większości niezbędnej dla zmiany konstytucji. Jeszcze kilka dni temu obie prowadzące w rankingach partie miały notowania powyżej 30 proc. Rzeczywiste ich wyniki okazały się znacznie niższe. Jest to, moim zdaniem, wynik podjętej przez partię braci Kaczyńskich decyzji, żeby swą kampanię oprzeć na atakach przeciwko przyszłemu koalicjantowi. PiS dał w ten sposób wyborcom akurat ten sygnał, którego najbardziej nie chcieli oni słyszeć: że partie prawicowe znowu się żrą. Wielu wyborców deklarujących wcześniej poparcie dla którejś z partii koalicji, słysząc, z jaką zajadłością atakuje Tuska w Radiu Maryja Jacek Kurski i widząc kolejne „newsy" pt. „Tusk wyklucza koalicję z PiS, jeśli..."; „Nie będzie rządu POPiS, jeśli..." -po prostu zostało w domach. Jak macie się tak bawić, powiedzieli sobie, to się bawcie sami.
W efekcie wzrosło znaczenie tzw. stabilnych elektoratów. Jak zwykle przy urnach stawił się w komplecie elektorat partyjno-ubecko-mundurowy. Socjologowie obliczają go na 6-7 proc., co przy 40-proc. frekwencji przekłada się na 10-11 proc. poparcia, dokładnie tyle, ile postkomuniści wzięli, ku swej bezbrzeżnej radości. Równie stały w uczuciach okazał się elektorat LPR, w liczbach bezwzględnych głosowało na tę partię niemal tyle samo osób, co w wyborach do europarlamentu. Samoobronie ubyło, ale i ona, dzięki wyborczej absencji elektoratu umiarkowanego, wzięła znacznie więcej, niż dostałaby przy wynikach na poziomie sondaży sprzed tygodnia.
Krótko mówiąc, wskutek agresywnej kampanii zdołał PiS prześcignąć Platformę, ale kosztem utraty szans na większość konstytucyjną. Będzie miał premiera, nie będzie miał możliwości przeprowadzenia naprawdę znaczących zmian, bo poparcie dla takowych ze strony Leppera, Giertycha i Olejnicza-ka wydaje się wątpliwe. Opłaciła się skórka za wyprawkę?
Łatwo opowiadać, jak to się będzie broniło słabych, ale kto zna budżetowe realia, wie doskonale, że żadnego szybkiego cudu zrobić się w Polsce nie da. Zadłużenie państwa sięga granic możliwości, wydatki budżetowe są przeważnie sztywne, poprawę można osiągnąć dopiero po dwóch, trzech latach, a i to pod warunkiem, że zmiany zacznie się wprowadzać natychmiast. Ci, którzy uwierzyli w „prosocjalne" obietnice PiS, niedługo się rozczarują. Nie wiem, jak Kaczyńscy z tego wybrną. Może powie im to ten mądry, który im taką kampanię doradził.
opr. mg/mg