Publicyści, showmani czy satyrycy mogą bezkarnie obrażać katolików, ale nie przyjdzie im nawet do głowy, by urazić homoseksualistów czy feministki. Czas skończyć z taką sytuacją
Antykatolicyzm staje się powoli jedyną akceptowalną medialnie formą wykluczenia. Publicyści, showmani czy satyrycy mogą bezkarnie obrażać katolików, ale nie przyjdzie im nawet do głowy, by urazić homoseksualistów czy feministki. Czas skończyć z taką sytuacją.
Powód tej różnicy standardów jest dość oczywisty. Najmniejsze słowa krytyki wobec przedstawicieli gigantycznego przemysłu aborcyjnego, działaczy gejowskich, feministek czy kobiet, które z nieudanej próby zabicia własnego dziecka czynią powód do chwały – kończą się w sądach. Przykłady można mnożyć. Ja sam mam mieć (na razie pozwów nie dostałem, ale pewnie je wkrótce otrzymam) dwa procesy. Jeden za jasne przypomnienie, w jaką tradycję wpisują się sędziowie i prawnicy nakazujący przeprosiny „Gościowi Niedzielnemu”, drugi za przypomnienie na łamach „Rzeczpospolitej”, że w małżeństwie ważna jest także prokreacja, a o niej – tak w związkach homoseksualnych, jak i zoofilskich (zwanych przez ich zwolenników międzygatunkowymi) – mowy być nie może. Joanna Najfeld czeka na wyrok w sprawie karnej wytoczonej jej przez Wandę Nowicką, „Gość Niedzielny” wciąż spiera się z Alicją Tysiąc.
Jaki jest cel tej zmasowanej akcji? Odpowiedź jest oczywista. Chodzi o zakneblowanie ust ludziom, którzy myślą inaczej niż „postępowcy”, o zbudowanie przestrzeni, w której mówić można będzie wszystko pod warunkiem, że nie mówi się prawdy o zabijaniu nienarodzonych, o ludziach, którzy czerpią z tego kasę i prestiż (czyli spełniają rolę płatnych zabójców), i wreszcie o homoseksualizmie. Taka wolność słowa ma mniej więcej tyle wspólnego z wolnością, ile demokracja ludowa z demokracją. Ale właśnie o nią chodzi.
Jeśli ktoś będzie zaś chciał pośmiać się z kogoś, to najlepszym przedmiotem żartów będzie Kościół katolicki, czy szerzej chrześcijanie. O nas można mówić wszystko i przed niczym nie należy się cofać. W przeddzień Wigilii można swobodnie obrażać (fakt, że Marcin Prokop przeprosił za głupią wypowiedź, nie zmienia tego, że choćby naczelny „Newsweeka” wzywał go do tego, by za nic nie przepraszał) katolików, uznając, że słowa ustanawiające eucharystię są wezwaniem do kradzieży; w ogólnopolskim radiu można sugerować (jak zrobił to Andrzej Czeczot), że Kościół uczynił z aktów pedofilskich „pierwszy stopień święceń kapłańskich”. I nic się nie dzieje! Autorytety nie rwą włosów z głów nad upadkiem obyczajów, sądy nie wydają wyroków (choćby takich, jak w sprawie Alicja Tysiąc przeciw „Gościowi Niedzielnemu”), a media nie ubolewają nad nadużyciem wolności słowa.
A winę za to ponosimy my katolicy! Nie ma co jej zrzucać na innych, ale trzeba mocno uderzyć się we własne piersi. Jesteśmy obrażani, bo się na to godzimy, bo nie protestujemy przeciwko takim działaniom, nie wysyłamy pozwów przeciwko ludziom, którzy obrażają nie tyle nas (to, pal licho, nie ma dla mnie znaczenia, że Tomasz Lis czy Jaś Kapela nazywają mnie „Savonarolą”, „talibem” czy „grubą świnią”), ale nasz Kościół i nasze wyznanie. Jest naszą winą, że wciąż nie ma w Polsce Ligi Przeciw Zniesławieniu Katolików (albo Kampanii przeciw Chrystianofobii). Jest naszą winą, że wciąż nie działa silne porozumienie prawników katolickich, którzy chcieliby występować w takich sprawach i bronić dobrego imienia Kościoła i nauczania katolickiego.
Jeśli nie znajdziemy w sobie odwagi, by przeciwdziałać, protestować, kierować pozwy i wymuszać decyzje administracyjne w sprawach ewidentnie obrażających katolików, to będzie tylko gorzej. Pokażemy bowiem, że można nas obrażać bezkarnie i że uchodzi to płazem. A tego współczesna cywilizacja, która boi się tylko zdecydowanych, nie wybacza nigdy. I dlatego czas wziąć się do roboty. Prawnicy, dziennikarze, medioznawcy, którzy jednocześnie są katolikami, powinni zabrać się do pracy i zacząć bronić bliskich nam wartości. Pierwszym krokiem są pozwy, drugim stały monitoring mediów, a trzecim zorganizowanie się, by bronić religii. Nie wierzę w to, że jesteśmy na tyle słabi, by nie móc zrobić choć tyle.
opr. aś/aś