Czy Polska ma być rządzona przez samozwańczą elitę, czy jednak może być "normalnym" państwem
To będzie spór o to, czy Polska ma być rządzona przez samozwańczą elitę, rodzimych minioligarchów i trudne do zdefiniowania, ale potężne wpływy spoza naszych granic, czy też ma być krajem „normalnym", w takim sensie jak normalne jest narodowe państwo europejskie średniej wielkości, dość konserwatywne, gdy idzie o sferę obyczajową, ale nowoczesne gospodarczo i obywatelsko.
Wybory. Nikt ich nie chce, a mimo wszystko zapewne odbędą się na przełomie marca i kwietnia. I wygląda na to, że osią kampanii wyborczej będzie wzajemne obwinianie się przez poszczególne partie, że to właśnie one - a nie rywale - robiły wszystko, by do wyborów nie doszło.
Swoją drogą, w parlamencie powstała niezwykle zabawna sytuacja. Oto Prawo i Sprawiedliwość, a więc ugrupowanie dysponujące większością stanowisk rządowych i parlamentarnych, chce wyborów przedterminowych, a opozycja, która powinna być zawsze za wyborami, bo dają one nadzieję zwiększenia parlamentarnego stanu posiadania, boi się ich jak ognia. Na dodatek wszyscy mają świadomość niepewności sondaży po klęsce, jaką dla biur badania opinii społecznej były ostatnie wybory. W istocie dla PiS są one skokiem do basenu, w którym jest wprawdzie woda, ale nikt nie wie czy wystarczająco głęboka, by wypłynąć w pięknym stylu. Dla innych partii politycznych wybory są jeszcze bardziej ryzykowną operacją. Ale też dającą szansę na odbudowę pozycji w życiu publicznym. W każdym razie, gdybyśmy wzorem Jerzego Urbana
i sporej części gazet postrzegali politykę wyłącznie jako polowanie na stołki i wpływy, to PiS nie ma niczego do zyskania, a bardzo wiele do stracenia. Stołki już ma. A w razie wyborów jest wielce prawdopodobne, że będzie musiało się nimi podzielić z przyszłymi koalicjantami.
Trwający właśnie spór polityczny w Polsce jest bowiem w istocie zderzeniem III i IV Rzeczypospolitej. Trzecia, to kraj układów i targów: posadami, wpływami, stanowiskami. Trzecia nauczyła nas, że polityka jest grą. I tylko grą. Że idee i obietnice wyborcze są zwyczajną kiełbasą wyborczą niemającą nic wspólnego z prawdziwymi działaniami, które są uzgadniane pomiędzy liderami i podejmowane w wyniku dbałości o interesy bezpośredniego zaplecza politycznego. Próby realizowania programów w początkach rządów AWS, czy też podejmowane przez gabinet Kazimierza Marcinkiewicza, są okpiwane przez domorosłych analityków jako coś z gruntu głupiego i przeciwnego zasadom polityki. Ale te zasady to właśnie chore zasady ustanowione przez III RP. Czwarta Rzeczpospolita, za którą we wrześniu opowiedzieli się ci wszyscy, którzy głosowali na PiS i spora część wyborców PO, miała skończyć z „układem", miała zwrócić Polskę obywatelom traktowanym przez władze serio, a nie jak anonimowe społeczeństwo potrzebne tylko w wypadku wyborów.
Kolejny paradoks to fakt, że bracia Kaczyńscy, portretowani od lat jako wielcy manipulatorzy, okazali się ludźmi najbardziej serio traktującymi demokrację. Pamiętam, jak podczas wyborów na prezydenta Warszawy radziłem Lechowi Kaczyńskiemu, by obiecał wyborcom, że podejmie starania, aby budżet samorządowy dopłacał do lekcji angielskiego w szkołach podstawowych. Kandydat stwierdził, że chętnie dopłaci, ale obiecywać nie będzie, bo najpierw musi policzyć, czy wystarczy na realizację takiej obietnicy pieniędzy. Podobnie jest z działaniami rządu. Kiedy próbuje realizować obietnice wyborcze (także tak oczywiste jak walka z korupcją), zostaje natychmiast okrzyknięty rządem nieodpowiedzialnym. Trwa również niebywały atak medialny na PiS. Wbrew elementarnej logice pomysł rozpisania wyborów jest traktowany jako zamach na demokrację. Jest to równie prawdziwe jak nieustanne wrzaski wokół tak zwanego becikowego czy też mianowanie znanego z wyjątkowego taktu i zdolności mediacyjnych Marka Jurka zamachowcem, który doprowadził do kryzysu w pracach parlamentarnych.
Czytelnik ma prawo zadać wszakże pytanie: o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego, skoro zaledwie kilka miesięcy temu odbyły się wybory, partie nie potrafią dogadać się ze sobą? I najgorszym, co mógłby zrobić, byłoby - w wypadku przedterminowych wyborów - pozostanie w domu, w przekonaniu, iż na kłótliwych polityków nie ma co głosować. Odpowiedź na postawione pytania daje właśnie prosty dylemat tyczący numerków przy nazwie Rzeczypospolitej. Wyżej pisałem o złych cechach tej trzeciej: elitaryzmie i braku zrozumienia dla potrzeb zwykłego obywatela. Propozycja braci Kaczyńskich, która wprawdzie wygrała, ale w sposób niewystarczający do samodzielnego rządzenia, była niesłychanie prosta. Po pierwsze zrobienie porządków, a więc usunięcie ludzi, którzy nie mają moralnego prawa do pełnienia funkcji publicznych: byłych ubeków i agentów, a przede wszystkim tych, którzy splamili się korupcją. Temu celowi miało służyć poprawienie ustawy lustracyjnej i utworzenie Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Potem należało odpowiedzieć na największe problemy, z jakimi boryka się państwo. Do nich należy zagrożenie zewnętrzne, związane z jednostronnym uzależnieniem od dostaw surowców energetycznych z Rosji, i wewnętrzne, wynikające z faktu, że nasz przyrost naturalny dramatycznie maleje. Tak więc w krótkim dystansie musimy odpowiedzieć na wyzwanie, jakim jest gigantyczne bezrobocie, a równocześnie przygotowywać się do tego, że za lat kilkanaście możemy zacząć odczuwać brak rąk do pracy.
Do tego niewątpliwym celem Jarosława Kaczyńskiego jest zbudowanie w Polsce normalnej sceny politycznej. Przez minione 15 lat zasadniczym podziałem był podział na byłych komunistów i byłych solidarnościowców. Podział coraz mniej zrozumiały dla pokolenia, które nie pamięta stanu wojennego, a tym bardziej czasów Gomułki czy Gierka. Miejsce tego podziału powinien zająć czytelny podział ideowy na prawicę, centrum i lewicę. Bez wątpienia, gdy nie doszło do powstania koalicji PO-PiS Jarosław Kaczyński liczył, iż w efekcie polska polityka podzieli się na dwa bloki: konserwatywny pod wodzą PiS i liberalny pod wodzą Platformy Obywatelskiej. Te nadzieje były zbudowane na tym, że koalicja populistów, komunistów i liberałów nie stanie się zwartym blokiem antyrządowym czy raczej antypisowskim. Głosowanie w sprawie „becikowego" 29 grudnia przekreśliło taką nadzieję. Podobnie jak próby odwołania marszałka Marka Jurka i pomysł wymiany władz wszystkich komisji sejmowych, tak by usunąć przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości, tamto głosowanie dowiodło, że bez sejmowej, stabilnej większości można wprawdzie administrować, ale nie da się przeprowadzić prawdziwej reformy państwa. Wybór był ograniczony do dwóch możliwości. Albo uda się wrócić do pomysłu koalicji z PO, albo trzeba rozpisać wybory. Najlepszym sposobem na nie jest nieprzyjęcie budżetu państwa. A równocześnie jest to dogodny straszak dyscyplinujący inne partie.
Posłowie, którzy ledwie umościli się na Wiejskiej, ledwie pobrali kredyty, ledwie poczuli się emanacją narodu, mają wystawiać się ponownie na hazard wyborczy? Zaczął się więc krzyk. Nie na tyle jednak gromki, by skłonić PO do prawdziwej rozmowy o koalicji, a choćby i o tak zwanym Pakcie Stabilizacyjnym, będącym w istocie próbą dania sobie czasu na półroczne przygotowanie nowej koalicji. Mam nieodparte wrażenie, iż krzyk ten jest w istocie początkiem kampanii wyborczej. Początkiem obliczonym na to, by obciążyć PiS winą za przedterminowe wybory. A równocześnie jest to już przygotowanie do przyszłych koalicji, a dokładniej realizacja pomysłów części PO, by przerzucić mosty nad przeszłością i wejść w sojusz z „odnowioną" SLD.
Prawdopodobieństwo kolejnych wyborów na przełomie marca i kwietnia jest wysokie. Obiektywizm większości mass mediów żaden. Solidarnie od postkomunistów po superliberałów wszyscy będą przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, uznając, iż PO stanowi ostatnią szansę obrony III RP. Odbędziemy więc plebiscyt dotyczący reformowania Polski. Plebiscyt, w którym największym problemem będzie wyłożenie, czytelne i jasne, jak przebiegają linie podziałów. To będzie spór o to, czy Polska ma być rządzona przez samozwańczą elitę, rodzimych minioligarchów i trudne do zdefiniowania, ale potężne wpływy spoza naszych granic, czy też ma być krajem „normalnym", w takim sensie jak normalne jest narodowe państwo europejskie średniej wielkości, dość konserwatywne, gdy idzie o sferę obyczajową, ale nowoczesne gospodarczo i obywatelsko.
Jeśli wybierzemy III RP (czy to przez zaniechanie, czy świadomy wybór), to znajdziemy się szybko w sytuacji państw latynoskich Ameryki Łacińskiej, z ogromnym społecznym rozwarstwieniem i demokracją, której fundamentem jest zmowa elit. Jeśli wybierzemy IV RP, to czeka nas - by zacytować słynne słowa Churchilla - krew, pot i łzy. Na horyzoncie jednak będzie wizja takiej Polski, w jakiej chcieliby żyć także ci, którzy dzisiaj za chlebem wyjeżdżają.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg