Syndrom opuszczonego gniazda

Kiedy dzieci decydują się na opuszczenie rodzinnego gniazda, przeszkodą w rozwinięciu skrzydeł okazuje się nieodcięta pępowina

Psychologowie nie mają wątpliwości. - Im szybciej zrozumiemy, że czas nie stoi w miejscu, tym lepiej! Starajmy się zmienić to, na co mamy wpływ. Wychowujmy dzieci ze świadomością, że odejście jest naturalną koleją rzeczy - apelują.

Pingwin to ptak. Choć nie lata... Ale przede wszystkim troskliwy tata! Zanim Marta opowie o swojej drodze do samodzielności, skupia się na dokumencie obrazującym pełne poświęcenia tacierzyństwo w wydaniu pingwina. - Podrzucone przez samicę jajo ogrzewa ciepłem własnego ciała. Bez jedzenia, picia i ruchu tkwi na -65 stop. C nawet przez dwa miesiące. W tym czasie jego wybranka najada się na zapas, a kiedy małe jest już na świecie, następuje zamiana ról. Odtąd to ona czuwa przy maleństwie. Ojciec ma fajrant - wyjaśnia. I dodaje spiesznie, że mimo poświęcenia obojga pingwiniątko po kilku tygodniach i tak opuszcza rodzinne gniazdo. - A rodzice to szanują! Ludzie tak nie potrafią - ocenia z sugestią, że w starciu z rozumem instynkt okazuje się lepszym doradcą. Zaś kiedy zawodzi i jedno, i drugie, cierpią dzieci.

Tylko czy aby na pewno wyłącznie one?   

Z podkulonym ogonem

- Było trudniej, niż się spodziewałam - Marta opowiada, że kiedy marzyła o dorosłości, widziała szczęśliwą rodzinę w domu otoczonym wielkim ogrodem. Rzeczywistość szybko zweryfikowała dziecięcy idealizm. - Dopiero co skończyłam pedagogikę, mąż pracował w składzie materiałów budowlanych. Naiwnie sądziłam, że z rodzicami przemieszkamy najwyżej rok - dwa, a przy ich wydatnej pomocy szybko staniemy na swoim. Byłam naiwna - ocenia.

Kiedy okazało się, że zwolniło się miejsce opiekunki w osiedlowym przedszkolu, dziewczyna zaszła w ciążę. Nieplanowaną. - Ale rodzice szybko zbzikowali na punkcie mającego się narodzić dziecka. Mama tłumaczyła, że pod ręką mam to, czego ona nie miała (czyli ją!), do tego dach nad głową. Pensja Marka szła na drobne wydatki, rodzice nie brali od nas na utrzymanie. „Żyć, nie umierać!” - jak skwitowała jedna z moich przyjaciółek. Nie miała pojęcia... - wtrąca.

Milczy dłuższą chwilę. A wznowienie opowieści zaczyna od zapewnienia, że umie być wdzięczna i jest! - Tyle że dla nich nie przestałam być dzieckiem - mówi o rodzicach. - Ojciec zadecydował, jaki mamy kupić wózek, a matka kogo zaprosić na przyjęcie. Kiedy powiedziałam, że Szymka do chrztu będzie trzymał kolega Marka, obraziła się, że nie syn jej brata. Potem było już tylko gorzej. Okazało się, że mam nieudacznika męża i teściów, od których powinnam trzymać się z daleka - kobieta nie ukrywa, że systematyczny bunt przeciw rodzinie Marka odniósł skutek i wkrótce przestała zapraszać ich do siebie. - Tylko czy siebie? - waha się. - Tak naprawdę żyliśmy przecież na ich łasce.    

Kiedy mąż Marty postawił warunek „albo on, albo oni”, zaczęła pakować torby. - Usłyszałam, że i tak wrócę z... jak to było... aha, podkulonym ogonem! O zamieszkaniu z rodzicami Marka nie mogło być mowy. On był najstarszy, miał jeszcze dwie siostry. Wynajęliśmy kawalerkę i cieszyliśmy się spokojem. Telefonu zawsze można nie odebrać - sugeruje ze śmiechem. Wyznaje też, że kiedy rodzice zrozumieli, iż dobre relacje z córką i zięciem przełożą się na kontakt z wnukiem, spuścili z tonu. - Dziś może nie żyjemy w wielkiej miłości, ale staramy się. Podczas ostatniej Wigilii ojciec zasugerował nawet, że pomogą nam w kupnie mieszkania. Powoli zaczynam rozglądać się za pracą. No co?! Moja matka zawsze powtarzała, że wnuki kocha się bardziej niż dzieci. Będzie miała okazję się wykazać - kończy. 

Małe dzieci - mały kłopot

Halina, mężatka z 30-letnim stażem, matka dwóch córek i syna, sugeruje, że nie każda kobieta jest stworzona do macierzyństwa. - A może odrobina egoizmu w opiece nad dzieckiem jest wskazana? Inaczej człowiek by się zatracił... - po chwili zmienia zdanie. I wspomina: ślub przed laty oraz wspólne zamieszkanie. - To była miłość! - podkreśla, przeciwstawiając się opinii, że o zawieraniu małżeństw w czasach jej młodości decydował wyłącznie rozsądek. - Tylko czy rodzina, w której potrzeby rodziców zepchnięte są na drugi plan, może być szczęśliwa?

Halina potwierdza, że nic nie dowartościowuje kobiety tak bardzo jak urodzenie dziecka. - Po Ani stałam się bardziej pyskata (jak mówiła moja teściowa). Justynka dużo chorowała, więc chuchanie na nią było poniekąd koniecznością. Piotrek urodził się, kiedy dziewczynki poszły do szkoły, więc siłą rzeczy stał się naszym oczkiem w głowie - tłumaczy. Dalej wyjaśnia, że wierzy w prawdziwość twierdzenia „małe dzieci - mały kłopot, duże dzieci - duży kłopot”. Przyznaje też, że nie wie, jak poradziłaby sobie bez męża. - Nie ganiał za wódką, ale za robotą, żeby zapewnić im lepszy start. Po tym jak odeszły z domu, stracił cały zapał...

Kobieta wspomina, że kiedy starsza z córek wyszła za mąż i przeniosła się do miasta, jej tęsknotę koiła świadomość troski o pozostałą dwójkę. - Gdy wyprowadziła się Justynka, zabrakło mi pomocnicy, ale też powiernicy. Czekaliśmy wprawdzie na synową, choć wiedziałam, że to już nie będzie tak samo. I nie pomyliliśmy się... - wyznaje.

Żona Piotrka okazała się bowiem zupełnie nieprzygotowana ani do prowadzenia domu, ani do małżeństwa. - Bieliznę prała z kolorami, nie brała się do gotowania, mimo to milczałam. Miarka przebrała się, kiedy zabroniła nam obdarowywać córki wałówką. Że niby teraz ona decyduje! - Halina broni się przed etykietą złej teściowej. Nie uważa się również za osobą zaborczą. - Ale matką jest się przez całe życie - podkreśla.

Kobieta wspomina też, jak raz starsza z córek zwierzyła się jej z małżeńskich problemów, a ona natychmiast wskazała rozwiązanie. - Ania rozpłakała się wówczas i powiedziała, że nie chce rad, tylko wysłuchania. To była cenna lekcja - ocenia.

Dziś Halina pozwala już dzieciom uczyć się na własnych błędach i znów nie ma chwili dla siebie. Powód? - Mąż! Mężczyzna w domu jest jak dziecko - skarży się. Ale na jej utyskiwania wszyscy patrzą przez palce. W końcu nienadaremnie mówi się, że służba i poświęcenie najtrafniej definiują kobiecą naturę. 

Ważne, żeby kochał!

- Jest taki dowcip! Nauczycielka wzywa do szkoły matkę Jasia i oznajmia jej: „Pani syn ma kompleks Edypa”. Na co kobieta: „Kompleks, nie kompleks, ważne, żeby mamusię kochał!” - na twarzy Jacka nie drgnie ani jeden mięsień. - Życie potrafi pisać lepsze historie - zastrzega.

W wieku 36 lat wciąż jest kawalerem. - Na jej szczęście! Choć czasami myślę, że uciekając przed następczynią mojej matki, wezmę identyczną żonę - kpi. Ironiczny ton nie towarzyszy mu jednak, kiedy wspomina, jak w dzieciństwie matka potrafiła przychodzić po niego pod szkołę, a kiedy raz spadł z roweru - zrobiła cyrk z chuchaniem na zbite kolanko. - Do dziś mi to wypominają - przyznaje. - Oczywiście nie muszę dodawać, że w późniejszych latach żadna z kobiet nie była mnie warta. A kiedy próbowałem się buntować, okazało się, że jestem niewdzięcznikiem, bo przecież ona mi gotuje i sprząta... Fakt! Więc niby po co mi żona?!

Jacek wspomina moment, w którym podjął decyzję o zmianie swojego życia. - Spotkałem fajną dziewczynę, która szybko zorientowała się, że relacje między mną a matką ocierają się o patologię. Kazała mi wybierać... Wtedy się obraziłem. Dziś żałuję! - wyznaje.

Mimo przeprowadzki do stolicy, syn często gości u matki. - Dwa-trzy razy w miesiącu muszę stawić się na niedzielnym obiadku. Inaczej chyba stanęłaby w drzwiach z policją. Zamęcza mnie też telefonami z pytaniem, czy wziąłem szalik i co jadłem na śniadanie. Nauczyłem się jednak wpuszczać je jednym uchem, a drugim... wiadomo - żartuje.

Jacek wie, że jego matka ma problem. - Próbowała zrobić ze mnie ideał mężczyzny, za jakim tęskniła. Żyła zastępczym życiem. Dopiero niedawno zacząłem zastanawiać się, dlaczego właściwie opuścił nas ojciec - zdradza. Co będzie dalej? Bezradnie rozkłada ręce. - Mam matkę! Najważniejsze, że nie jestem sam... - sugeruje.

 

Pozostanie nieszczęśliwe!

Psychologowie nie mają wątpliwości. - Im szybciej zrozumiemy, że czas nie stoi w miejscu, tym lepiej. Starajmy się zmienić to, na co mamy wpływ. Wychowujmy dzieci ze świadomością, że odejście jest naturalną koleją rzeczy - apelują. I przypominają, że dobra inwestycja zawsze się zwraca. Dlatego też dojrzałym rodzicom pozostaje wiara, że kiedy przyjdzie pora zamiany ról, młodzi staną na wysokości zadania.

- Przygotowanie dziecka do dorosłego życia wymaga czasu. Nie da się odciąć pępowiny - tak jak przy porodzie - jednym ruchem ręki - wyjaśnia Elżbieta Trawkowska-Bryłka. Psycholog podkreśla też, że rodzice już w chwili poczęcia dziecka winni mieć świadomość, iż nowe życie nie jest ich własnością, ale darem od Boga. - Dla Niego też je wychowują - zaznacza, puentując, że takie myślenie pomaga w stopniowym rozluźnianiu więzi z potomkiem, aż do całkowitego pogodzenia się z faktem jego odejścia. Przestrzega przy tym, że dopóki rodzice nie przetną psychicznej pępowiny łączącej ich z dzieckiem, nie będzie ono w stanie sprostać obowiązkom, jakie niesie dorosłość. A przez to pozostanie nieszczęśliwe!

AGNIESZKA WARECKA
Echo Katolickie 25/2011

3 PYTANIA

Elżbieta Trawkowska-Bryłka
Psycholog

Usamodzielnienie się dzieci to szansa dla rodziców na odbudowanie - nadwerężonych przez lata starań i wychowywania pociech - więzi małżeńskich. Jaką wartość może mieć to nowe rozdanie?

Na tym etapie życia małżonkowie mają więcej czasu dla siebie samych i siebie nawzajem. Jeżeli zdrowie im na to pozwala, mogą rozwijać własne zainteresowania, realizować marzenia, na które nie mieli czasu w młodości. Mają okazję wyjechać wspólnie na wczasy, do sanatorium, udać się na rekolekcje... Jest to również dobry moment, by zadbać o przyjaciół, odnowić relacje z dawnymi znajomymi. W przypadku małżeństw sakramentalnych odejście dzieci z domu staje się też sposobnością do odkrycia na nowo znaczenia więzi, jaką zostali złączeni przed Bogiem. Zdarza się, że zaabsorbowani wychowaniem dzieci zapomnieli, iż ślub stał się początkiem wspólnej drogi do świętości...

Ale bywa i tak, że zamiast skorzystać z szansy odkrycia się na nowo, na siłę podtrzymują wiążącą ich z dziećmi pępowinę.

Sam fakt zamieszkiwania pod jednym dachem jeszcze o niczym nie przesądza. Zdarza się, że dziecko mieszka daleko, a mimo to jest skrępowane psychicznie, stłamszone przez rodziców, którzy nie chcą pogodzić się z jego odejściem. I odwrotnie - można mieszkać z rodzicami, a być wolnym, odpowiedzialnym i samodzielnym życiowo człowiekiem.

A jeśli mimo to rodzice wiedzą lepiej?

W takiej sytuacji trudno zapobiec konfliktom. Dorośli muszą pozwolić dzieciom żyć własnym życiem. Niedopuszczalne jest wtrącanie się do małżeństwa swoich pociech, nawet w dobrej wierze. Wiele związków przechodzi kryzysy albo wręcz rozpada się przez zaborczość i dominację tych, którzy przecież chcą dla nich jak najlepiej. Również dorosłe dzieci powinny wiedzieć, że nie są niczyją własnością i mają prawo do wolności oraz szczęścia. Jeśli sami nie potrafią poradzić sobie z presją rodziców, warto poszukać pomocy u specjalisty.

NOT. WA

Byle nie po naszemu...

- W twoim wieku miałam już troje dzieci - wypomina matka. - Ale czasy się zmieniły! - odgryza się córka. Jak zapobiec konfliktom pokoleń?

Współcześnie opóźnia się wiek zakładania rodzin przez młode pokolenie. Jako przyczynek zaistniałego stanu rzeczy socjologowie wskazują inwestycję w edukację młodzieży, ale też chęć „użycia” po ślubie czy też świadomego planowania rodzicielstwa. - Najpierw studia, potem małżeństwo, następnie okres nacieszenia się sobą i dopiero rezygnacja z wolności na rzecz dzieci - tłumaczy 30-letnia Sylwia. Żeby odłożyć na swoje, dzieci (jeśli nie muszą wyjeżdżać za pracą do innego miasta) przemieszkują z rodzicami. Ci zaś, robiąc im śniadania, chcą też ingerować w późne powroty do domu, wiedzieć, dokąd wychodzą i o której planują powrót, argumentując to troską o nie. Duże dzieci się zżymają! Nie chcą słuchać „kazań”, bo niby są dorosłe. Rodzice odpowiadają, że jak będą na swoim, zaczną decydować. Teraz mają się podporządkować i basta! Niby pod jednym dachem, a konflikt rośnie... - Kocham ich i szanuję, a z drugiej strony, jak mam jej wytłumaczyć, że chcę uczyć się na własnych błędach? - pyta 30-latka.

- Do każdej sytuacji należy podejść indywidualnie - Elżbieta Trawkowska-Bryłka, psycholog, sugeruje, iż nie brakuje sytuacji, kiedy to dzieci świadomie unikają samodzielności, wybierając wygodne życie na koszt rodziców. Wtedy owszem, dochodzi do rzeczonych kazań, ale przyświeca im perspektywa. - Dorośli starają się swoimi słowami przemówić pociechom do rozsądku, aby wreszcie wydoroślały, usamodzielniły się i wzięły odpowiedzialność za swoje życie - tłumaczy, zaznaczając, iż w takiej sytuacji „kazania” są usprawiedliwione, a dziecko nie powinno stawiać warunków. - Dyskusje z rodzicami prowadzą wówczas tylko do niepotrzebnych konfliktów - ostrzega. Dla skonfliktowanych młodych pracujących ma inną wskazówkę: - Jeśli dorosłemu dziecku przeszkadza wtrącanie się pozostałych domowników, a jest niezależne finansowo, powinno wyprowadzić się z domu - wtedy wprawdzie nie oszczędzi, ale niewątpliwie wszyscy skorzystają na zdrowiu.

WA

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama