Artykuł z tygodnika Echo katolickie 27 (731)
„Ślachetne zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz, Aż się zepsujesz” - pisał przed paru wiekami Jan z Czarnolasu i słowa jego do dziś nie straciły nic ze swej aktualności.
Jest w ludowym porzekadle, że syty nie zrozumie głodnego, a zdrowy chorego, wiele prawdy. Nasze deklaracje, że kogoś rozumiemy lub mu współczujemy, składamy w dobrej wierze, ale czy jesteśmy w stanie pojąć stan jego duszy?
Martę choroba dopadła znienacka. Pod koniec wakacji. Najpierw bagatelizowała dziwne objawy i zwlekała z pójściem do lekarza. Potem okazało się, że diagnoza nie była trafiona. Kiedy wreszcie chorobę rozpoznano, kobieta na kilka miesięcy trafiła do szpitala. Było jej tym trudniej, że córka poszła akurat do pierwszej klasy i Marta miała wielkie poczucie winy, niedopilnowania dziecka.
Do domu wróciła zupełnie odmieniona, z mocnym postanowieniem, że się nie da. Ale reakcja napotkanych na klatce schodowej sąsiadek zweryfikowała te plany. Więcej - utwierdziła ją w przekonaniu, że nosa poza mieszkanie nie powinna wyściubiać. Tak przesiedziała w domu prawie tydzień. Aż któregoś dnia uświadomiła sobie, że jeśli teraz stchórzy, to podpisze na siebie wyrok. Wstała, umalowała się i wyszła, bez żadnej konkretnej potrzeby, do osiedlowego sklepu.
Sama nie wie, jak zniosła usłyszane wtedy słowa. A było tego sporo: od uwag na temat swojego wyglądu aż po prognozy, ile ma przed sobą życia. - I proszę mi wierzyć - zarzeka się - że były to prognozy krótkoterminowe. Do dzisiaj nie może też pojąć, jak dała się podejść jednej ze znajomych. Opowiedziała dosyć szczegółowo o swojej chorobie. Naiwnie wierzyła, że zadawane jej pytania wynikają z troski, a okazało się, że potrzebne były do paskudnych spekulacji. Od tamtej pory stała się nieufna. Na temat swojej zaleczonej choroby rozmawia tylko z najbliższymi.
„Za duży wiatr na moją wełnę, Panie'' - wycedził w stronę domniemanego nieba Mateusz, kiedy dowiedział się o swojej terminalnej chorobie. Zarzucił Bogu egoizm i brak poszanowania człowieka. I niesprawiedliwość, że padło właśnie na niego. Miał 63 lata i uważał, że to nie jest czas na umieranie. Zaczął stronić od ludzi i był przekonany, że oni go też unikają. Zresztą o czym miał z nimi gadać? Wszyscy mieli jakieś plany na przyszłość, wciąż za czymś gonili, czegoś potrzebowali... Z liczącego się gospodarza został nagle zdegradowany do roli nieudacznika. Do czego był komu potrzebny? Ani do roboty, ani do rady już się nie nadawał. A współczucia i litości nie chciał. Nawet w nie zresztą nie wierzył.
Tych, którzy próbowali z nim rozmawiać, wręcz demonstracyjnie zbywał byle słowem. Odwołał „bociani wiec”, jak żartobliwie nazywali coroczne spotkanie w dniu jego imienin. Sam też do nikogo nie chodził. A przecież tak niedawno jeszcze był duszą towarzystwa. Pokłócił się nawet z synem, kiedy ten zarzucił mu, że źle robi, że niepotrzebnie się tak izoluje. Nie mógł pozbyć się myśli, że nie wiadomo po co teraz żyje. Zrobił się drażliwy i wybuchowy. Ale przedostatnią wrześniową niedzielę, choć prawie rok minął, doskonale pamięta.
- Jakaś kupa do nas całą dróżką wali - zakomunikowała mu przestraszona żona i prawie wtopiła się w przypiecowy kąt. Zaraz po jej słowach siedmiu chłopa stanęło na progu Mateuszowej izby. Zanim zdążył odburknąć „dzień dobry”, obstąpili go ciasno i zaczęli składać życzenia. Sam nie wie, jak to się stało, ale gdzieś przepadł ten dystans, którego strzegł jak źrenicy oka. I jakieś go dziwne ciepło ogarnęło i wzruszenie połączone z przekonaniem, że przecież komuś zależy. A chłopaki nawet wódkę przynieśli i jednym kieliszkiem kolejkę za jego zdrowie wypili. Niedawno wrócił ze szpitala. Nie wie, czy doczeka września. Ale chciałby, żeby koledzy znów przyszli.
Iwona od dziecka była niezależna. Zawsze chodziła swoimi drogami i na to nie było rady. Mówiło się, że robi karierę, bo chociaż piękna i zdolna, ciągle była sama. Kiedy wreszcie znalazła tego, któremu bez wahania powiedziała „tak”, wydawało się, że jest nie tylko kobietą sukcesu, ale i szczęściarą. Nawet niemożność urodzenia dziecka nie odebrała jej życiowego optymizmu. Dopiero kiedy w trakcie starań o adopcję jej mąż zginął, załamała się. Mówi, że to dobrzy ludzie przywrócili ją światu.
Tyle że niedługo potem usłyszała wyrok: „sclerosis multiplex” - stwardnienie rozsiane. Znowu kładła się spać i wstawała z tym jednym pytaniem: „za co”? Najpierw myślała o samobójstwie. Dopóki jeszcze może się poruszać. Ale się bała. Chciała o tym z kimś porozmawiać. Na spowiedzi ksiądz skrzyczał ją, że jest egoistką i że myśli tylko o sobie. Była tak zdezorientowana i zła, że nie wiedziała, czy może przystąpić do komunii. - On nic nie zrozumiał - mówi. Ale zaparła się i poszła jeszcze raz. Do innego. - Dobrze zrobiłam - w jej głosie słychać ulgę.
Trafiła na kogoś, kto jej wynurzeń cierpliwie wysłuchał i wskazał drogę. - Ile ja się namodliłam i napłakałam - zwierza się Iwona. Za siebie i za innych. Tych, którzy, tak jak ona kiedyś, ciągle czasu nie mają. Z Bogiem się już pogodziła. Jest przekonana, że nie daje on cięższego krzyża, niż człowiek może unieść. Najbardziej boli ją to, że, jak mówi, rodzina czeka na jej śmierć. - Ale na stwardnienie przecież się nie umiera - oponuję nieśmiało. Iwona smutno się uśmiecha i jakby nie słyszała moich słów, opowiada o proszonym obiedzie, na którym zapytano ją, jak podzieli spadek. - Przecież ja w zasadzie nic nie mam - wzrusza ramionami. - Mieszkanie, samochód i to wszystko. Oni może wierzą w jakieś oszczędności? Nie ma czegoś takiego. A tego, co mam, nikomu na razie nie przepiszę. To moja jedyna gwarancja. Kto się mną zajmie, kiedy skaleczeję i będę zupełnie bez grosza? - Nigdy nie myślałam, nie myślałam... Nigdy - prawie bezwiednie powtarza.
Chory człowiek ma wiele powodów, aby czuć się osamotnionym. Niejako w naturalny sposób wyeliminowany z życia, ma czasami poczucie, że nawet Bóg go opuścił. Do cierpień fizycznych dołączają nie mniej bolesne cierpienia duchowe z nadrzędnymi pytaniami o istotę ludzkiego życia, śmierci, o Boga i Jego miłość. No i jeszcze pytanie o to, co po śmierci. Dziwne, że dopiero w jej obliczu myślimy o tym naprawdę poważnie. Dopiero wtedy pytania te zyskują właściwy wymiar i należny im sens. Dopiero w takiej sytuacji nabiera innej wymowy powtarzana każdego dnia prośba „módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej”.
Bez wątpienia łatwiej jest znosić chorobę ludziom wierzącym. Jest się przynajmniej przeciw komu zbuntować, obarczyć winą, ale też znaleźć ukojenie. A nawet - w perspektywie krzyża - wytłumaczenie. Łatwiej jest też zająć się chorym, mając chrześcijański system wartości oraz uznając podmiotowość i godność człowieka od jego poczęcia aż po wyznaczony mu przez Boga kres. Bo przez chorobę, starość czy niepełnosprawność nie przestaje się być człowiekiem. I choć w ostatnich latach nauczyliśmy się nazywać chorych ludzi „roślinami”, to człowiek przecież nie przeistacza się w roślinę. To tylko takie niedobre uprzedmiotowienie, które ma nas zwolnić od zajmowania się nim.
Chory jest w stanie bardzo wiele znieść, ale pod warunkiem, że nie jest opuszczony i pozostawiony tylko sobie. Bycie z naznaczonym chorobą jest niezwykle ważne. To prawda, że nie zawsze wiemy, jak się zachować, co powiedzieć, bo choroba onieśmiela. Ale już sama obecność powoduje podzielenie się bólem. A tym wszystkim, którzy kalkulują i przeliczają życie człowieka na ekonomiczne zyski i straty, wystarczy przypomnieć Jana Pawła II. Przecież byli też tacy, którzy, rzekomo w imię litości nad jego stanem zdrowia, sugerowali ustąpienie Papieża z urzędu. Twierdzili, że choroba Parkinsona nie pozwala mu właściwie zarządzać Kościołem. Niektórzy byli nawet przekonani, że się ośmiesza. A przecież takich rekolekcji, jakie przygotował światu przez swoją śmierć, nie da się powtórzyć. Człowiek nie może więc uzurpować sobie Bożego prawa do decydowania o czyimś życiu i śmierci, nie może dać się zdominować kulturze śmierci, która preferuje zdrowie i młodość, a wszystko, co niewygodne odrzuca. Nadużywając słowa wolność, podważamy zadania moralne, jakie wynikają z godności i podmiotowości człowieka. Co Boskie, pozostawmy Bogu. A sobie - pamięć słów: „Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju, mówi Pan, który ma litość nad tobą” (Iz 54, 10).
Z pokorą podejmując zesłany nam los, warto jednak powtórzyć za Janem Kochanowskim skierowany do zdrowia apel: „Klejnocie drogi / Mój dom ubogi, / Oddany tobie / Ulubuj sobie!”