Wokół aroganckiej wypowiedzi Jacquesa Chiraca
Obraźliwe słowa prezydenta Francji skierowane pod adresem Polski i naszych sąsiadów są sygnałem, że w Europie dzieje się źle. Głos krajów kandydujących do UE traktowany jest jak gaworzenie złośliwego niemowlęcia.
Jednym ze stałych przekonań obywateli sowieckich była opinia, że w ZSRR żyłoby się niczym w raju, gdyby nie konieczność dopłacania do Polski i innych krajów bloku. Podobne przekonanie zdaje się żywić spora część klasy politycznej współczesnej Unii Europejskiej. „Ci niewdzięczni Polacy (Czesi, Węgrzy etc.) żyją na naszym garnuszku i jeszcze pozwalają sobie na niezasłużony luksus własnego zdania” — tyle można wywnioskować z ostatnich wypowiedzi prezydenta Francji i kilku polityków unijnych z Francji i Niemiec wspierających Jacquesa Chiraca.
Notabene, w tym miejscu analogia się kończy, bo sowieccy sekretarze generalni nigdy nie pozwalali sobie na podobnie brutalne słownictwo jak to, którego używają nasi unijni sojusznicy.
„Infantylizm, bezmyślność, złe wychowanie” — takie słowa w dyplomacji bywają zarezerwowane dla krajów, którym właśnie zamierza się wypowiedzieć wojnę. Ich użycie w stosunku do sojuszników stało się ostatnio specjalnością Francji. Aby Polska nie czuła się osamotniona, warto przypomnieć, iż Chirac epitetem polityka źle wychowanego obdarzył ostatnio również Tony Blaira.
Daleki byłbym od opinii, że prezydentowi Francji „puściły nerwy”. To nie jest wyraz emocji. W każdym razie nie przede wszystkim. Tłumaczenia polskiego rządu, iż nie będzie reagował na emocjonalne „incydenty”, to robienie dobrej miny do złej gry. Motywy rodziny, w której nie wszyscy mają równe prawa, powracają w wypowiedziach francuskich polityków od kilku lat. Podobnie jak brutalne oskarżenia o niemądry proamerykanizm kierowane pod adresem Polski i pozostałych państw Europy Środkowej. Nie reagowaliśmy na to na poziomie politycznym, zaciskając zęby i udając, że nic się nie dzieje, bo celem nadrzędnym było wejście do Unii Europejskiej. A Francja była i pozostaje najbardziej sceptycznym członkiem Unii wobec jej rozszerzenia na Wschód.
O ile jednak milczenie polityków można jakoś uzasadnić (co nie znaczy — usprawiedliwić), o tyle cisza w opinii publicznej jest zadziwiająca. Gdy Francja została uznana w oczach Amerykanów za nielojalnego sojusznika, zaczęły się natychmiast pojawiać w prasie amerykańskiej i brytyjskiej zjadliwe dowcipy o Francuzach, a w Internecie tak zwani zwyczajni obywatele ogłaszali bojkot francuskich towarów i instytucji. Po krytyce Blaira można było przeczytać w The Sun pytanie: „Co to jest 20 tysięcy mężczyzn z rękami uniesionymi do góry?” I odpowiedź — „dywizja wojsk francuskich”. My tymczasem mamy tendencję do publicznego zastanawiania się, czy Chirac przypadkiem nie miał racji.
Nie, nie miał. List ośmiu liderów państw NATO był i tak niezwykle łagodną odpowiedzią na zamach stanu wewnątrz Unii Europejskiej, jaki urządzili Niemcy i Francuzi. Nie mieliśmy obowiązku konsultowania z Francją naszego stanowiska. Nie ma również obowiązku popierania antyamerykańskich wyskoków liderów dwóch największych państw Unii. Co więcej, nie powinniśmy milczeć, gdyż Francja nie po raz pierwszy odwraca się plecami od swoich sojuszników. Żeby nie szukać łatwych analogii w epoce popularności hasła, iż „nie warto umierać za Gdańsk”, przypomnę wydarzenia z roku 2000. Szczyt Unii Europejskiej w Nicei. Francja przewodniczy Unii. I jako prezydencja ostatniego dnia przed szczytem składa propozycję podziału głosów w Radzie Unii, w których Polska, Czechy i Węgry otrzymują mniej miejsc, niż wynika z ich potencjału i mniej, niż było wcześniej uzgodnione. Dramatyczna seria telefonów polskiego premiera uratowała sytuację. Ale Francuzi nie czuli się w najmniejszym stopniu zakłopotani. To właśnie wtedy Chirac po raz pierwszy posłużył się metaforą rodziny, w której starsi członkowie mają większe prawa od kandydatów. Przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Jak się okazuje, ośmieliło to Francuzów do kolejnych tego typu kroków.
A wypada dodać, iż Chirac jest ostatnią osobą, która powinna zabierać głos w sprawie, która stała się formalnym powodem podziałów w Europie. Obawiam się, iż to prezydent Francji zmarnował doskonałą okazję do milczenia. Bo prędzej czy później również w Paryżu zaczną mu przypominać, że w czasach gdy był premierem, publicznie nazywał Saddama Husajna swoim „osobistym przyjacielem”, a co gorsza, to on był promotorem kontraktu z Irakiem, w wyniku którego Francja zbudowała dyktatorowi z Bagdadu reaktory atomowe. Te same, które w 1981 r. przy wtórze głośnych protestów Europy zburzyły izraelskie samoloty. Gdyby tego nie zrobiły, to Saddam od lat miałby bombę atomową. I obawiam się, że miałby już okazję jej użyć.
Na większości militarnych instalacji Iraku można zresztą dopatrzyć się nalepek Made in Germany albo Made in France. Ogłaszanie się obozem pokoju przez te dwa państwa trąci więc hipokryzją. Podobnie jak przyłączenie do tego obozu Rosji, spokojnie masakrującej własnych obywateli w Czeczenii. Trzymając się rodzinnej metafory prezydenta Francji, wypada zapytać, czy przypadkiem nie uważa ona kuzyna Władimira I, drogiego przyjaciela Saddama, za bliższą rodzinę niż Polaków.
Celem politycznym Francji po roku 1991 stało się wypchnięcie Stanów Zjednoczonych z Europy i przyjęcie roli jedynego lidera struktur europejskich. Z dużym wysiłkiem od 1966 r. Francuzi rozmontowywali struktury NATO, najpierw wycofując się ze struktur militarnych Paktu, a ostatnio blokując sensowne planowanie obrony Turcji. Warto pamiętać, iż kompromis w sprawie tureckiej udało się osiągnąć dopiero w Komitecie Planowania Obronnego, w którym Francja nie uczestniczy. A dramatyczne pytanie zadane w czasie bezowocnych obrad Rady Ambasadorów przez przedstawiciela Polski: czy i nas zostawilibyście bez pomocy? Spotkało się z milczeniem.
Brutalna napaść prezydenta Francji na państwa środkowoeuropejskie nie była wyskokiem. Francja, jak się zdaje, zaczęła poważnie rozważać, czy nie zahamować procesu rozszerzania Unii Europejskiej, bo wejście nowych członków przekreśli ostatecznie marzenia Paryża o przywództwie w bloku antyamerykańskim zbudowanym w Europie. A jednocześnie polityka ta — i musimy być tego świadomi — jest dramatycznie sprzeczna z polską racją stanu. Naszym interesem jest jak najsilniejsza więź Europy i Ameryki, choćby dlatego, że Stany Zjednoczone są jedynym realnym gwarantem naszego bezpieczeństwa. Naszym interesem jest także utrzymanie w miarę jednolitego charakteru Unii Europejskiej. Stary projekt tworzenia „twardego jądra” Unii, do którego zdają się wracać Niemcy i Francuzi, grozi Polsce spadnięciem do roli członka trzeciej kategorii. A budowanie jakiegoś dziwnego sojuszu Berlina, Paryża i Moskwy, sojuszu o którym Władimir Putin mówi, że jest nową Ententą, przywołuje najgorsze wspomnienia z epoki Kongresu Wiedeńskiego.
Obraźliwe słowa prezydenta Francji skierowane pod adresem Polski i naszych sąsiadów są sygnałem, że w Europie dzieje się źle. Nagle okazuje się, że proamerykanizm jest dla Polski jedynym sensownym kierunkiem w polityce zagranicznej. Bo ciągle pamiętamy o zdradzie sojuszników i o tym, że na salonach Paryża nasz głos traktowany jest jak gaworzenie złośliwego niemowlaka.
A co do radosnego przekonania Francji, że dopłaca do Polaków. Na razie tych pieniędzy nie widać. Skąpstwo Brukseli postawiło wręcz znak zapytania przy ekonomicznym sensie naszego wchodzenia do Unii. A Francja wyciąga jak dotychczas największe zyski z inwestycji w Polsce. Może więc w ramach naszej obywatelskiej odpowiedzi na obelgi Jacquesa Chiraca powinniśmy zamiast we francuskim hipermarkecie, zrobić zakupy w osiedlowym sklepie? Amerykanie tak by się zachowali.
opr. mg/mg