Czytając Herberta nieodświętnie
Niewątpliwie najgorętsza książka krytyczna sezonu. Horubała pokazuje, że kultura może być sprawą budzącą namiętności.
A gdyby "Przesłanie Pana Cogito" nazwać "Pan Cogito upaja się wielkimi słowami"? Czemu nie?
Pan Cogito często bywał postacią pełną dystansu wobec siebie.
I taki tytuł dla kultowego tekstu korespondowałby dobrze z wymową "Pana Cogito o cnocie" czy "Potwora Pana Cogito", gdzie doskonale ukazano bezsilność wobec bezkształtnego wroga i śmieszność osobników starających się walczyć o sens. Wszelkie Bądź wierny. Idź; masz mało czasu trzeba dać świadectwo; idź wyprostowany wśród tych co na kolanach - stałyby się przykładem podniosłych wezwań, nic nieznaczących wobec pustki codzienności, przykładem napuszenia i egzaltacji.
Ale przecież patos graniczący z tromtadracją, wspięcie się na najwyższy diapazon w finale tomiku "Pan Cogito" były najwyraźniej celem Herberta, który miał talent i zamiłowanie do różnych na wpół aforystycznych zbitek słownych. I tym talentem szczodrze szafował.
Ludzie chcą pieśni, motta dla swych działań, ruch społeczny potrzebuje haseł, człowiek musi wzruszać się swoimi szlachetnymi dążeniami. I temu służą niektóre nieudane modlitwy, okołokościelne pieśni, fragmenty wierszy, finały powieści, hymny.
Poprawienie tytułu sztandarowego wiersza Herberta, aczkolwiek wcale nie tak absurdalne z punktu widzenia logiki postaci Pana Cogito, byłoby sprzeczne z logiką tomiku pod tym tytułem, byłoby sprzeczne z zasadami wprowadzania wielkich słów, jakie realizował poeta już wcześniej.
Często dzieje się w poezji Herberta właśnie tak: najpierw ironiczny, czasem nawet cyniczny i okrutny, wykład pełen cudzych głosów, niepokojących punktów widzenia, kryptocytatów, później przeskok i mocny, pewny jak pchnięcie wytrawnego fechmistrza, finał zabarwiony nierzadko odrobiną goryczy.
Tak wygląda wiersz "Rozważania o problemie narodu", gdzie Herbert najpierw wylicza wszelkie mocne argumenty przeciw jakimkolwiek nacjonalizmom, pamiętamy: wspólna lektura szkolna nie powinna stanowić przesłanki wystarczającej aby zabić i nagle po przywołaniu atrybutów narodowego, nazistowskiego de facto opętania: ryku i wyrzucania rąk, które prowadzą do pospiesznie wykopanego dołu, następuje przedziwna z punktu widzenia logiki wywodu końcówka:
więc na koniec w formie
testamentu
żeby wiadome było:
buntowałem się
ale sądzę że ten okrwawiony
węzeł
powinien być ostatnim jaki
wyzwalający się
potarga
Dlaczego? Nie wiadomo. Z powodu piękna metafory, podniosłego nieskazitelnego tonu? W każdym razie z utworu, który tylko eskaluje argumenty przeciw nacjonalizmowi, który pokazuje aberracje, do jakich prowadzi narodowe opętanie, końcówka absolutnie nie wynika. Ale - jest mocną pseudokonkluzją, która wchodzi doskonale do skarbca wspólnotowych cytatów. I nikt nie przejmuje się tym, że w zasadzie nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Skoro węzeł, to więzi, pęta, to zniewala, więc niby czemu miałoby się go nie targać. Okrwawiony, ale - jak rozumiem - z winy innych. Chociaż nie bardzo wiadomo, dlaczego innych, skoro właśnie oczadzenie mitem wspólnoty prowadzi do mordu i zbrodni. Tak więc piękno i patos kontra logika. Bo przecież w swej wymowie utwór jest straszny.
Wyobraźmy go sobie dla wprawki w tłumaczeniu na niemiecki. Zgroza, prawda? Ktoś powie: dobrze, ale okrwawiony węzeł jest obrazem flagi polskiej, nie niemieckiej... Krew, więź krwi, czerwień faszystowskich flag... kochanieńki, słaby argument, tytuł: "Rozważania o problemie narodu" sugerują spojrzenie uniwersalne, nie partykularne... Horror. Ale piękną puentą zwieńczony.
I przecież chwyta. Chwyta za serce i działa! Sprawa ma się tak jak z melodyjnymi tematami w muzyce poważnej, tematami, które niby to żenują poważnych koneserów, ale przecież stanowią w rezultacie o powodzeniu tego czy innego utworu. Musi być przebój, chwytliwy temat, schlagworcik, musi być coś, co zostaje w uchu. I Herbert takich rzeczy trochę nam zostawił. I na tym w dużej mierze opiera się jego wielkość.
Zresztą na tych przebojowych kawałkach nadbudowywane były wiersze Herberta. Jak wiemy ze świadectw i archiwów, często utwór zaczynał się właśnie od notki jakiegoś celnego zdania, a później wokół tego - finału, zgrabnego bon motu, połączenia słów - organizował poeta cały wiersz. Końcówki dziwne, lecz obezwładniająco piękne jak seria nokautujących ciosów w utworze "Pięciu":
a zatem można (...)
jeszcze raz
ze śmiertelną powagą
ofiarować zdradzonemu światu
różę
Przecież to są niesamowite sprawy, które u recytujących te wiersze prowadzą do załamania głosu. Spokojne, dobijające każdym wersem, wzruszające słowa.
Czyż nie za te słowa, które podtrzymywały bunt i poprawiały nam samopoczucie w chwilach zwątpienia, za słowa, które uwznioślały nasz codzienny opór, kochaliśmy i kochamy Herberta?
A jakąż rozkosz publicystom i krytykom sprawia poeta, który dostarcza takich cytatów! Są doskonałym katalizatorem ich patetycznych przemów, ich wzniosłych esejów, w których niczym bąk na kwitnącej, buzującej aromatami łące otumaniają się patosem. Bo to przecież nie tylko Adam Michnik, który - cokolwiek obecnie mówią jego wrogowie - wykonał znaczącą pracę w wykreowaniu Herberta na narodowego wieszcza i wskazaniu znaczących kontekstów jego twórczości. To cały legion herbertologów i herbertofilów, którzy po prostu lubią sobie przy wierszach mistrza pofolgować i uderzyć w podniosłe tony!
To jedna z ulubionych zabaw krytyków: odrzucić w pewnym momencie wszelkie hamulce i na słowach wieszcza nizać własny, nierzadko grafomański patetyczny patchwork!
To jedna z ulubionych postaw czytelników: stanąć jak Kordian na wyimaginowanym szczycie Mont Blanc i oszołomić się poezją. W górach albo na plaży.
"Przesłanie Pana Cogito" nie jest wierszem dobrym. A z pewnością nie jest najlepszym wierszem Zbigniewa Herberta. Owszem, umieszczony jako finał znakomitego tomiku "Pan Cogito" brzmi wyśmienicie i czysto. Ale jest w gruncie rzeczy jak końcówka symfonii pełna przewidywalnych akordów i patetycznej jazdy. Analizowany w szkołach bez kontekstu, jakim był tomik "Pan Cogito", bez uwzględnienia drogi rozwojowej poety, nie da uczniom właściwego wyobrażenia o wielkości Herberta.
Owszem, jedyne napięcie, jakie może wywoływać ten wiersz, to jawne odejście od chrześcijańskiej wizji świata i rozpacz wpisana w utwór. Ale któż by poza paroma hobbistami przejmował się pustym niebem Pana Cogito? Słowa są mocne, dobrze osadzone, mamy wiersz dla wspólnoty.
"Przesłanie Pana Cogito" nie jest wierszem dobrym.
Brak w nim i charakterystycznych dla Herberta ironicznych gier, i poczucia humoru, które czasami eksplodowało niesamowicie, jak chociażby w "Bajce ruskiej" stanowiącej do dziś majstersztyk humoru na temat rosyjskiej cywilizacji. Jest za to patos. Patos, którego nie osłabia perspektywa klęski, ba, wzmacnia go nawet i wzbogaca o element samoużalania.
O ileż lepszy jest Herbert w momencie, kiedy się waha. I to z tych samych lat. Ten piszący o cnocie, o piekle, o potworze Pana Cogito, o jego grze. Ten rozmyślający o cierpieniu:
bawić się z nim
bardzo ostrożnie
jak z chorym dzieckiem
wymuszając w końcu
głupimi sztuczkami
nikły
uśmiech
No tak, tylko "Przesłanie Pana Cogito" pomyślane jako finał najważniejszego - jak się później okazało - tomiku naszego twórcy pełni funkcję nie do przecenienia. Pokazuje, że wahania wahaniami, ironia ironią, śmieszność śmiesznością, ale pozostaje świat wartości, który wymaga pozycji wyprostowanej. Jest punktem dojścia. Bo przecież Herbert wcześniejszy był także Herbertem z oskarżeń czytelników pokolenia 68. Poetą kulturowych gier i pławienia się w aluzyjkach i finezyjkach.
Jednak doszedł. I "Pan Cogito" był wyrazistym znakiem osiągnięcia dojrzałości i samoświadomości. Był deklaracją. Zejściem ze ścieżki masek i zasłon. To był prawdziwy koniec Herberta jako kulturalnego pana od antycznych aluzji. Pana, który nie podpisał "Listu 34", który próbował funkcjonować poza światem brudnej polityki. Pana, który przyjmował zaproszenia od esbeków na rozmowy w hotelu Metropol, bo chciał dostawać paszport i celebrować ruiny.
"Przesłanie" było końcem gry w niedopowiedzenia.
Tomik "Pan Cogito" stanowił apogeum twórczości Zbigniewa Herberta. Poety wybitnego, który jednak w następnych dekadach nie wzniósł się powyżej osiągniętego wówczas poziomu. Jeśli uwzględnić fakt, że duża część znakomitych utworów włączonych do "Raportu z oblężonego Miasta" pochodziła z połowy lat 70., okaże się, że był to bez wątpienia najlepszy okres Herberta. Szczyt jego poetyckiej formy.
I tak oto Herbert w początkach gierkowskiej dekady wywalczył pierwsze miejsce w rankingu poetów polskich. A w każdym razie tych oficjalnie w kraju wydawanych.
Takie osiągnięcie, uznanie za geniusza, jest o tyle znaczące, że cała rzesza krytyków podchodzić będzie odtąd bez należytej czujności do następnych dzieł mistrza i w zasadzie odprawiać nad utworami coś w rodzaju misteriów pochwalnych. Wydaje się, że i Herbert stracił charakterystyczny dystans wobec samego siebie i przyjął bez oporów ofiarowaną mu rolę wieszcza. Więc wieszczył, ale dość nietrafnie.
W kiczowatym wierszu "17 IX" zwiastował możliwość inwazji sowieckiej na solidarnościową Polskę. Sielski obrazek ze ścieżką, którą dreptali do szkoły Jaś i Małgosia, jakieś patetycznie brzmiące, a puste deklaracje o kunszcie odpuszczania win - to wszystko było dość żałosne.
W innych wierszach brzmi coś w rodzaju pogoni za utraconym czasem. Bo jakże potraktować wiersz "Guziki" pomieszczony w tomie "Rovigo"? Herbert guzikami już się zajmował, w roku 1950, pisząc gorzko-szyderczy wiersz "Pożegnanie września", gdzie w puencie guziki parafrazowały propagandowe hasło marszałka Rydza-Śmigłego:
śmiały się guziki
nie damy nie damy chłopców
płasko przyszytych
do wrzosowisk
Tym razem, po 40 latach, guziki świadczyć mają o zbrodni katyńskiej... Dobrze, ale mamy rok 1992 i wcale nie jest tak, że jedynie guziki przemawiają w imieniu pomordowanych w smoleńskim lesie. Trochę spóźniona to publikacja.
I ta fatalna końcówka wiersza "Potęga smaku", wiersza skłamanego nawet w zestawieniu z biografią i pozapoetyckimi wypowiedziami samego Herberta:
To wcale nie wymagało
wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej
odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to
sprawa smaku
tak smaku
który każe wyjść skrzywić się
wycedzić szyderstwo
choćby za to miał spaść
bezcenny kapitel ciała
głowa
Puenta po wielekroć fałszywa. Raz ze względów historycznych. Ujmując rzecz lakonicznie: odmowa udziału w urzędowym kłamstwie w państwie totalitarnym wymaga wielkiego charakteru. Estetyka lewicowa czy rewolucyjna bywa także piękna i kusząca. I wreszcie, Herbert szyderstw publicznie żadnych w czasie stalinizmu nie wygłaszał.
A poza tym jakże fatalna jest ta puenta z punktu widzenia artystycznego! Gdy Herbert przeczytał "Potęgę smaku" na zebraniu redakcyjnym "Zapisu" w roku 1980, zapadła pełna wzruszenia cisza. Ludzie byli tak urzeczeni, że nie zwrócili mistrzowi uwagi na fakt, że narzekający na łańcuchy tautologii sam puentuje utwór swego rodzaju tautologią.
Kapitel, to mówiąc po polsku, głowica, głowa, i taki jest łaciński źródłosłów tego słowa, więc stosowanie przerzutni, by zostawić czytelnika z odkryciem, że głowicą, głową ciała jest głowa, to zabieg chybiony. Ale podziw dla mistrza i pławienie się w patosie zmienia zupełnie nastawienie lekturowe.
Ludzie tak się przyzwyczajają do swych patetycznych lektur, że nie są w stanie zdobyć się na krytyczną analizę wierszy, które ich wzruszają. Brakuje im luzu Kisiela, który ilekroć słyszał hymn "Boże coś Polskę", nie omieszkał zapytać, przez jak liczne wieki, bo przez ostatnie lata coś nie za bardzo...
"Przesłanie Pana Cogito" jest wierszem nie najlepszym. Ale przecież trudno zaprzeczać, że jest wierszem boleśnie, choć jednocześnie w przewrotnie zabawny sposób, proroczym.
niech nie opuszcza ciebie
twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą
rzucą grudę
a kornik napisze twój
uładzony życiorys
Cóż ten kornik nieszczęsny? Kolejny po mickiewiczowskim kołatku z "Dziadów" chrząszcz robiący w drewnie. W latach 80., w czasie apogeum popularności Herberta, robaczek ten kojarzyć się mógł z Komitetem Obrony Robotników. Wydawało się to wówczas tropem zupełnie mylnym. Dopiero po paru dekadach, w trakcie lektury wstępu do nowego wydania "Uciekiniera z Utopii" Stanisława Barańczaka, można odnieść wrażenie, że proroctwo się wypełnia.
Posłuchajmy poety lingwisty, wyczulonego na słowo, jak pisze Herbertowi uładzony życiorys: "Miarą wielkości Jego poezji jest to, że nie przeniknęło do niej nic z uwikłań i usidleń, w które usiłowali go wtrącić w ostatnich latach życia ludzie rozmaici, ale złączeni dwiema cechami: daleko posuniętą obojętnością wobec samych wierszy Herberta (jak i zapewne wobec poezji w ogóle) oraz silnym zainteresowaniem możliwością wykorzystania nazwiska Poety do takich czy innych pozaliterackich celów".
Przecież musiały Barańczakowi brzmieć w uszach frazy z "Przesłania", gdy pisał te skłamane zdania! Jak się czuł poeta-lingwista z Harvardu, gdy wcielał się w rolę robaczka? Czy usłyszał swoim wrażliwym uchem chichot historii? Oto on, kornik, korowiec, członek założyciel KOR, preparował Herbertowi życiorys. I przecież potykał się o słowa. Wypuszczał zdania-potworki. Czyż autor "Etyki i poetyki", który swoim czytelnikom kazał wsłuchiwać się w słowa, w języku szukać znaków zafałszowania świata, nie dostrzegał dysonansów, jakimi rozbrzmiewał jego wstęp? Te koszmarne zestawienia, którymi nas częstował: usiłowanie wtrącenia w uwikłania i usidlenia... przecież musiał to słyszeć! Ludzie rozmaici, takie czy inne pozaliterackie cele... Cóż za obrzydliwy wylew! Nic dziwnego: Barańczak zwyczajnie kłamał.
Kłamał, ale robił to zapewne powodowany dobrą wolą. Bo jemu i innym akolitom Adama Michnika nie mogło się w głowie pomieścić, że można krytykować salon, że można mieć inne zdanie niż "Gazeta Wyborcza". Dlaczego Herbert opuścił Adama Michnika - politycznego geniusza realizującego projekt transformacji ustrojowej? Albo zwariował (tę tezę głosił Tomasz Jastrun), albo dał się zmanipulować (to patent m.in. Barańczaka). Żona Herberta w niesmacznym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" prezentowała osobliwy miks obu ujęć. Dwa w jednym. Herbert psychicznie zaniemógł i dał jeszcze sobą manipulować.
Cóż że fakty przeczyły tym tezom. Zbigniew Herbert, oburzony działaniami Adama Michnika ostentacyjnie bratającego się z generałem policji, zerwał z "Gazetą Wyborczą" i z własnej woli i inicjatywy związał się z "Tygodnikiem Solidarność". Decyzja poety była na tyle samodzielna (pewnego dnia dał swojej żonie Katarzynie do wysłania list do redakcji, podpisując się Zbigniew Herbert z Warszawy), że redaktor naczelny Andrzej Gelberg, podejrzewając dowcip lub manipulację, telefonował osobiście do Herbertów, by potwierdzić autentyczność przesyłki. Nie było więc w tym wszystkim żadnego usiłowania wtrącania w uwikłania i usidlenia, ale zwykły odruch moralnego sprzeciwu wobec kłamstwa, na którym fundował swą działalność polityczną niedawny przyjaciel i admirator poety Adam Michnik.
Pisał o tym Herbert w znakomitym felietonie tyczącym zapaści semantycznej w Polsce, zapaści, która pozwala szefa szpiclów - Kiszczaka i Jaruzelskiego - nazywać ludźmi honoru, a miano zdrajcy rezerwować dla pułkownika Kuklińskiego, który zdradził, owszem, Armię Czerwoną i Sojuz Sowiecki.
Stawał więc Herbert w obronie wartości podstawowych: pojęcia honoru, wolności, prawdy, dla których zabrakło miejsca w odrodzonej Rzeczypospolitej. Był jednym z inicjatorów rehabilitacji pułkownika Kuklińskiego i przyznania mu wysokiego miejsca w panteonie bohaterów narodowych. Pisał w jego obronie list do prezydenta Lecha Wałęsy, który nie zaszczycił poety nawet grzecznościową odpowiedzią.
Opublikował na łamach "Tygodnika Solidarność" posłanie do generała Dżochara Dudajewa, solidaryzując się z walką Czeczeńców o niepodległość. W felietonach i wywiadach szydził z ekskomunistów, tajnych policjantów, zbrodniarzy. W swej pasji w niczym nie przypominał klasyka, jakim chcieli go widzieć jego dawni przyjaciele wzywający do umiaru. Był bezkompromisowy i - niestety - nieprecyzyjny.
Pisał Herbert, biadając nad brakiem seksapilu Aleksandra Kwaśniewskiego, rzeczy kompletnie nietrafione, zdradzające ideologiczne zaślepienie. Bo jeśli postkomunistycznemu prezydentowi odmawia się wdzięku, to znaczy, że nie rozumie się nic z fenomenu tego dawnego aparatczyka, który właśnie swym urokiem uwiódł miliony Polaków, który dzięki niezwykłej fotogeniczności i otwarciu kojarzył się ludziom z "ujutnym" życiem bez problemów i cierni. Podobnie chybione było szyderstwo z kapitana SB Grzegorza Piotrowskiego, że niby nieprzystojny.
Gdybyż to były największe przewinienia poety na łamach "Tygodnika Solidarność"! Darować można by mu było także nietrafność ataków na Adama Michnika. Cóż, zawiedziona miłość popchnęła go do wyzwisk. Bo czymże innym jak nie wyzwiskiem było stwierdzenie, iż szef „Gazety Wyborczej” jest „klasycznym przykładem kariery komunistycznego Dyzmy”. Jakimż Dyzmą był Adam Michnik? Czy Herbert znał w ogóle postać stworzoną przez Dołęgę Mostowicza? O co chodzi?! Ale co tam, Michnik, wiadomo, jego zdrada, zażyłe kontakty z Jerzym Urbanem czy Czesławem Kiszczakiem mogły doprowadzić nawet zimnokrwistych osobników do furii.
Jest jednak dla literatury polskiej sprawa o wiele bardziej bolesna. To spór Herberta z Czesławem Miłoszem. Miłoszem, który jako tłumacz i komentator wprowadził Herberta do literatury amerykańskiej, który hamując miłość własną, promował go za oceanem, który doradzał, a przede wszystkim stymulował rozwój poetycki autora "Struny światła". Był mu przyjacielem, mistrzem, patronem. To u niego terminował Herbert, to z jego poetyckich eksperymentów z cudzym słowem czerpał, budując własny dojrzały styl.
Jak odwdzięczył się Herbert? Zamiast rozwijać polemikę na rzeczowe argumenty albo toczyć spór w świecie poezji, jak to czynił w poprzednich latach, wyciągnął jakieś dawno przebrzmiałe ekscesy, gdy Miłosz, prowokując Herberta, rozważał dobre strony przyłączenia Polski do sowieckiego imperium. Przywołał słowa, które równie dobrze mogły być bredzeniem podpitego gościa, jak i drażnieniem pijaniuśkiego młodszego kolegi.
Było to jawnym złamaniem kodeksu pijaków, którzy wspólnie biesiadując, nie wyciągają później zwierzeń i kłótni na światło dzienne, bo czas wzajemnego upijania się jest czasem odświętnym, gdzie zawieszone zostają zwyczajne normy.
Ha, bo przecież pijacy z obu poetów byli niezgorsi. Widać to, gdy czyta się serdeczną korespondencję między nimi, w której wzajemnie udzielają sobie rad tyczących dawkowania używek.
A tu nagle Herbert publicznie rekonstruuje jakąś pijacką kłótnię, opowiadając redaktorom "Tygodnika Solidarność" o zdarzeniu sprzed prawie 30 lat! I jeszcze dorzuca rzekome wyznanie Miłosza, że zawsze chciał komuś służyć i że ma on, Miłosz, już taką służalczą naturę. Że cytat ten ewokuje jakąś nadranną godzinę bełkotu dwóch zalanych poetów, to oczywiste. Ale nie dla rozmawiających z nim dziennikarzy "Tygodnika Solidarność", którzy faktycznie - tu Barańczak miał rację - nie znają się na literaturze. Oto Herbert atakuje Miłosza! Bingo! I redaktorzy "TySola", zamiast odwołać się do noblowskiej mowy Miłosza, w której upomniał się o prawo do istnienia narodów bałtyckich, kiwają głowami, akceptując bzdury, jakie podaje im rozgoryczony poeta.
Oczywiście w sporze o stalinizm, o postkomunizm, o rozliczenia z czasem Peerelu rację przeciw Michnikowi i Miłoszowi mieli Herbert i Herling-Grudziński. Problem w tym, że antymiłoszowska obsesja Herberta (bo stało się to obsesją, z pewnością) zbiegła się ze zdecydowaną obniżką jego formy poetyckiej i literackiej.
I Herbert nie był w stanie wypowiedzieć swojego sprzeciwu w sposób literacko dojrzały i klarowny. Uciekał się więc do chwytów niskich, niegodnych albo zwyczajnie chybionych.
Konflikt Herbert - Miłosz zaowocował w latach 90. walką, której Herbert wygrać nie mógł. Bo schorowany, zmęczony nie tworzył już tak dobrych utworów jak wcześniej, bo dawał zapanować nad sobą żółci i nienawiści. Głupawy wiersz "Chodasiewicz", będący naśladującym dykcję Miłosza płaskim atakiem na niego spłodzonym przez Herberta z materiału na żarcik, felieton... Ot, żył poeta rosyjskojęzyczny Władysław Chodasiewicz, który paroma elementami biografii przypominał noblistę, więc Herbert dodał mu parę zmyślonych szczegółów i stworzył pozbawiony finezji atak na Miłosza. Oczywiście ludzie niewrażliwi na poezję, a lubujący się w pojedynkach bokserskich powitali ten wiersz z satysfakcją.
Potem Herbert pisał jeszcze trochę wierszy a la Miłosz, gdzie z niezrozumiałych względów wplatał miłoszowskie cytaty w swe opowieści. Wiersz "W mieście", inc. W mieście kresowym, do którego nie wrócę, nie wiadomo z jakich względów nawiązywał do inspirowanego lirykami lozańskimi utworu z tomu "Ocalenie" - "W mojej ojczyźnie" zaczynającego się od słów: w mojej ojczyźnie, do której nie wrócę. Dziwnie to wyglądało, to tak jakby Miłosz ni stąd, ni zowąd włączył do swych utworów Pana Cogito!
Wiersz wydrukowany w tomiku sprawiał wrażenie kompletnego rozwibrowania. Wersja publikowana wcześniej w "Arcanach" była bardziej sensowna, choć też niechlujna. Tu zaś niektóre wersy sprawiały wręcz wrażenie roboczych notatek.
I w innych utworach późnego Herberta słychać a to próby naśladowania miłoszowskiej szerokiej frazy, a to próby grania mitem utraconej krainy dzieciństwa. Do tego dochodziły złośliwości pod adresem prozy noblisty rozsiewane w wypowiedziach prasowych. To wszystko nie przystawało do autora utworu "Dlaczego klasycy" i u koneserów literatury mogło powodować tylko rozczarowanie.
W kategorii stary poeta Miłosz był zdecydowanie górą. Choć starszy od Herberta, kipiał poetycką energią, zadziwiał humorem. Pełen pobłażania dla siebie i swoich życiowych wyborów, nonszalancko odpierający ataki Herberta - raz notatką prasową o jego chorobie, kiedy indziej złośliwością pomieszczoną w słabiutkim "Piesku przydrożnym" o ludziach, którzy oparli się komunizmowi dzięki najgorszym cechom charakteru, do końca wierzący w geniusz Adama Michnika... Nie szukał gwałtownie nowej dykcji, ale tę wypracowaną przed laty stosował do opisu zadziwienia starością i dokonywania bilansu życia. Bywał nostalgiczny, dowcipny, szyderczy, autoironiczny:
Niedługo skończy się cała
parada,
Co za różnica, wypada,
nie wypada.
jak mnie będą u- i roz-bierali
Jakich dowiedzą się
bio-detali.
Nieżywemu niedźwiedziowi
co do tego,
Jak fotografować będą
wypchanego.
Dostarczał swoim czytelnikom poezji na wysokim poziomie, cieszył niespodziankami, jakie niesie starość. Choćby w "Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky na lotnisku, dajmy na to w Minneapolis" z tym fantastycznym:
Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,
Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno
Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości...
Wszystko to były kipiące życiową energią wiersze, nie jakoś specjalnie odkrywcze, ale cieszące niczym spotkania ze starym znajomym, zamykające poetycką podróż Czesława Miłosza.
A Herbert? Upokorzony przyznaniem literackiej Nagrody Nobla drugorzędnej poetce Wisławie Szymborskiej dawał kolejne sequele Pana Cogito, eksploatujące dawne pomysły ("Pan Cogito. Aktualna pozycja duszy" czy "Przyszło do głowy") albo stanowiące zupełnie niepogłębioną notatkę, kompromitującą w swej naiwności, z której dopiero można by było zrobić wiersz-medytację ("Dalida", w której Pan Cogito przywołuje Halinę Kunicką i Irenę Santor jako dobre wróżki...).
Żegnanie ze światem, wydało modlitewny cykl "Brewiarz", z którego znów jak na ironię wyzierała twarz niemiłego mu Miłosza. Cykl przejmujący w planie osobistym, ale zestawiony z wcześniejszymi utworami Herberta o tematyce religijnej brzmiący banalnie.
Był Herbert chory, bardzo chory. Publikował słabe wiersze, które - niechlujnie wydawane - przez zaślepionych wielbicieli wynoszone były pod niebiosa. Ewidentne błędy, przeoczenia, niekonsekwencje w metaforach, potknięcia interpretowane były jako przykłady wielkiej poezji. Tak stało się z końcowym wersem ostatniego wiersza Herberta z "Epilogu burzy", wiersza zamykającego niejako dzieło poety. Ostatni czterowiersz dość konwencjonalnego utworu "Tkanina" brzmi w wydaniu pierwszym:
Słabe światło sumienia stuk
nieustanny
odmierza lata wyspy wieki
by wreszcie przenieść
na brzeg niedaleki
czółno i wątek osnowy i całun
- i krytyka interpretowała, że ten wątek osnowy to świadomy oksymoron, który podkreśla dramatyzm sytuacji, moment przejścia. Później ktoś doszedł do wniosku, że trzeba ten wers jednak poprawić i nadać kształt bardziej logiczny: "czółno i wątek osnowę i całun", a naiwni czytelnicy zostali wystawieni na ciężką próbę...
Jak więc podsumować dzieło Herberta, skoro ostatnie tomiki pełne są utworów niedobrych? Jak podsumować dzieło, skoro sam Herbert nie stworzył wspaniałego finału dla swej olśniewającej drogi poetyckiej?
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że w ostatecznym rozrachunku liczą się utwory najlepsze, a nie całość. Wielu pisarzy tworzy arcydzieła nie w końcowym okresie swego żywota, ale za młodu lub w wieku średnim.
Tych utworów wyśmienitych zostawił Herbert bardzo dużo. Kanonem na pewno pozostaną te, które sam Herbert pomieścił w zbiorze "89 wierszy". Potwierdził on tym wyborem, że szczytowy okres twórczości i on wiąże z "Panem Cogito" i "Raportem z oblężonego Miasta", potwierdził też lekcję lektury swojej twórczości zaproponowaną przez Przybylskiego, Błońskiego, Michnika i Barańczaka.
Przechodzi więc do historii literatury polskiej Herbert jako twórca unikalnego języka na czas zniewolenia i walki. Jako mistrz ironii i ukazywania niejednoznaczności wyborów. Jako świadek cierpienia wpisanego w zasadę świata. Dostrzegający własną śmieszność i ograniczoność, ale przez to nie indyferentny. Dowcipny, ale pryncypialny. Twórca Pana Cogito - pociesznego, drobnego człowieczka kulejącego na prawą nogę, wypowiadającego walkę nicości. Tylko tyle. I aż tyle.
Tekst jest rozwinięciem tez, które spotkały się z gwałtowną i krytyczną reakcją zebranych na Debacie Herbertowskiej zorganizowanej przez Bibliotekę Narodową w Warszawie 28 maja 2008 r.
Rzeczpospolita, Plus-Minus, 19 lipca 2008
opr. aś/aś