Czy istnieje jakaś nić łącząca amerykańskie wybory z Jubileuszowym Aktem Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana?
Czy istnieje jakaś nić łącząca amerykańskie wybory z Jubileuszowym Aktem Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana?
O obu wydarzeniach szeroko piszemy w tym numerze „Gościa”. Twierdząca odpowiedź może się komuś wydawać karkołomna czy nawet bałamutna, ale odważę się napisać, że taki związek istnieje. I nie chodzi mi tylko o to, że w jednym i drugim wypadku mamy do czynienia z wyborem, bo to oczywiste. O zwycięstwie Donalda Trumpa przesądziła, jak mi się zdaje, chęć opowiedzenia się za normalnością, za prostymi wartościami, na których Ameryka została zbudowana, takich jak praca, rodzina czy zwykła uczciwość. Najwyraźniej w Ameryce jest jeszcze wystarczająco dużo ludzi, których mocno drażni nieustanne słuchanie o kulturowych eksperymentach i przekraczaniu kolejnych moralnych barier. Wśród przedstawicieli LGBT Clinton wygrała bezapelacyjnie w stosunku 78 do 14. Na nowego prezydenta USA zagłosowali Amerykanie, którzy chcą zwyczajnie chodzić do pracy, uczciwie zarabiać pieniądze, mieć normalne rodziny, a w niedzielę chwalić Boga w kościele. Trump zdobył większość głosów katolików i protestantów, zaś niewierzący zdecydowanie opowiedzieli się za Clinton.
I nic do rzeczy nie ma to, że sam Trump w żadnym wypadku nie może być uważany za wzór cnót moralnych. Jako miliarder nie ma też nic wspólnego z przeciętnym obywatelem. A jednak stał się idolem – jak ktoś dobrze napisał – dla tych Amerykanów, których wielkomiejskie elity pogardliwie nazywają „białymi śmieciami”. W Ameryce podobno tylko z nich można się śmiać i żartować. Amerykańskie „białe śmieci” można porównać do naszych moherowych beretów. Też pogardzanych i wyśmiewanych. Trump zwrócił na nich swoją uwagę i dowartościował. Nie wiem, czy zrobił to cynicznie, z wyrachowania, czy w dobrej wierze. Ale to zrobił. I wygrał. Dla przykładu miał lepszy wynik od Clinton wśród mieszkańców wsi i przedmieść.
Podkreślę, żeby nie było wątpliwości – nie wiem, jakim prezydentem będzie Donald Trump. Złośliwi twierdzą, że nawet on sam nie wie, jaką politykę będzie prowadził. Czy nie dogada się z Rosją z wielką szkodą dla Polski i innych krajów Europy Środkowej i Wschodniej? Przy wszystkich wątpliwością i poważnych zastrzeżeniach, które trzeba mieć wobec 45. prezydenta USA, jedno wydaje się możliwe. Wygrana Trumpa może zatrzymać pochód liberalnej rewolucji. Zresztą nie dlatego, że prezydent elekt jest konsekwentnym konserwatystą. Bo nim nie jest. Ale dlatego, że niespodziewana wygrana przebudzi tę grupę społeczną, która do tej pory była pogardzana i wyśmiewana. Zaś sam Trump może zrobić dwie stosunkowo proste rzeczy. Na wakujące miejsce w Sądzie Najwyższym USA mianować konserwatywnego sędziego. Może także wstrzymać hojne dotacje federalne dla największej organizacji proaborcyjnej na świecie Planned Parenthood.
A teraz wracam do karkołomnego porównania z początku tekstu. Walka o duszę człowieka, i to zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym, toczy się stale i na różnych poziomach. Niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy nie.
Jest to słowo wstępne redaktora naczelnego "Gościa Niedzielnego" ks. Marka Gancarczyka do nr 47/2016
opr. ac/ac