Parytety współczucia

Wokół ustawy o parytetach gwarantującej kobietom 50 proc. miejsc na listach wyborczych do parlamentu

Ranga, jakiej nadaje się dyskusji wokół ustawy o parytetach gwarantującej kobietom 50 proc. miejsc na listach wyborczych do parlamentu, daje się wytłumaczyć wyłącznie sezonem ogórkowym w polityce. Idea została odgrzana kilka tygodni temu na Kongresie Kobiet Polskich. I od tego czasu jest tematem dyżurnym wszystkich medialnych dyskusji. Jak to zwykle w Polsce bywa, front dzieli się równo. Feministki rozciągają czerwony sztandar, formułując bardzo twardy postulat: ustawa albo śmierć. Druga strona, czyli tzw. tradycjonaliści — mężczyźni przemawiający w imieniu kobiet — wytaczają ciężką artylerię: to godne potępienia mieszanie w głowach porządnym kobietom, które mają wychowywać dzieci, a nie bawić się w politykę. To bardzo wygodne dla obu stron ustawienie problemu. Za — przeciw, czarne — białe, dobre — złe.

Gdy to słyszę, od razu przypomina mi się historia z początku lat 90. opowiadana przez przyjaciela rodziny. Wszedł on do zarządu międzynarodowej firmy. Pewnego razu zjawił się u nas w domu bardzo strapiony, dopytywał czy nie znamy ciemnoskórego Polaka o bardzo ściśle określonych kwalifikacjach. Okazało się, że jego amerykańska firma przeniosła żywcem do Polski swoje antydyskryminacyjne przepisy. Wynikało z nich, że we władzach przedsiębiorstwa ma być określona liczba osób pod względem płci i koloru skóry. Amerykanów nie interesowało, że takich ludzi w Polsce bardzo trudno — o ile w ogóle — można znaleźć. Po miesiącach poszukiwań firma musiała skapitulować i odstąpić od chorych przepisów.

Z parytetami dla kobiet sytuacja wygląda podobnie. Jestem wielką zwolenniczką udziału kobiet w polityce — wszak te, które w niej uczestniczą, całkiem dobrze się sprawdzają. To jednak musi wynikać z zainteresowań kobiet — nie z parytetów. A cała dyskusja postawiona jest na głowie. Przecież nie chodzi o odpowiedź na pytanie: czy kobiety powinny angażować się w politykę. Bo po pierwsze już dawno się angażują, a po drugie żyjemy w wolnym kraju i obywatele nie są różnicowani w swych preferencjach wyborczych ze względu na płeć. Pytanie brzmi zatem nie „czy”, ale „jak”. I tu odpowiedź nie jest już taka prosta. Zamiast opowiadać o kobietach w polityce, warto raczej porozmawiać o kobietach na rynku pracy. Obie sprawy ściśle się ze sobą wiążą. Obecnie w Polsce aktywnych zawodowo kobiet jest tylko 46 proc. W tej liczbie zawierają się również kobiety szukające pracy. Na 100 proc. bezrobotnych 56 proc. to kobiety. Może zatem wchodzenie kobiet w politykę to recepta na bezrobocie? Oczywiście to nonsens, sprowadzanie problemu do absurdu. Ale czy proponowanie połowy miejsc w parlamencie kobietom jest sensowne, skoro tylko niespełna połowa w ogóle jest aktywna zawodowo?

Gdyby parytet miał obowiązywać, kobiety do polityki trzeba by było brać z łapanki. Dotychczas w Polsce nie rozwiązano nawet kwestii ujednolicenia wynagrodzenia kobiet i mężczyzn zajmujących równorzędne stanowiska. Pracodawcy bardzo nieprzychylnie patrzą na młode matki, które deklarują chęć posiadania gromadki dzieci. Bardzo ciekawy raport na temat „Mama w pracy” opracowała Fundacja Św. Mikołaja. Wynika z niego, że kobiety chcą rodzić dzieci, pracować zawodowo, chcą angażować się społecznie i politycznie — jeśli mają zapewnione minimum bezpieczeństwa. Jednak oczekiwanie, że zrobią to kosztem swoich dzieci i rodziny, jest nieporozumieniem. A dziś tak właśnie to wygląda. Klasyczne stawianie powozu przed konia.

Na koniec przeprowadźmy studium przypadku. Mamy kobietę znaną, zamożną, z odchowanym dzieckiem, inicjatorkę ustawy o parytetach i współorganizatorkę Kongresu Kobiet Polskich. Tak, tak chodzi o panią Jolantę Kwaśniewską. Jej nazwisko ostatnio pojawiło się w sondażach prezydenckich. Wynika z nich, że pani Kwaśniewska miałaby szansę wygrać nawet z Donaldem Tuskiem. I co mówi była Pierwsza Dama, pytana czy wystartuje w wyborczym wyścigu? — Zamiast walczyć o najwyższe stanowisko w państwie, wolę robić mężowi chłodnik. A jej mąż Aleksander Kwaśniewski dodaje: — Moja żona nie jest i nie chce być politykiem.

No cóż, nie chce to nie chce. Ale dlaczego namawia do tego inne kobiety? Przecież sama ma idealną sytuację, aby w politykę wejść. Jako pani prezydent mogłaby w znaczący sposób kobietom pomóc. A startując pokazałaby, że walczyć o prawa kobiet nie oznacza krojenia bezów w telewizji i opowiadania o spotkaniach z innymi pierwszymi damami. Gdyby pani Kwaśniewska zaświeciła przykładem, może wiele innych kobiet też by się odważyło? A tak jej — podobno liczne — wielbicielki mogły poczuć się oszukane. Kwaśniewska namawia je do gigantycznego wysiłku i ryzyka — to nieodłączny element polityki — a sama zaryzykować nie chce. Ja w każdym razie odetchnęłam z ulgą, bo jestem przeciwniczką sztucznych przywilejów dla kogokolwiek. Swoją drogą przygotowanie dobrego chłodnika na upał jest z pewnością bardziej pożyteczne niż nierealistyczne ustawy.

Autorka jest niezależną publicystką.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama