Minister stanu zdrowia publicznego na Wyspach zaproponowała, by czasowo sterylizować dziewczęta, tak aby nie mogły zajść w ciążę.
"Idziemy" nr 45/2009
Niedawno w Londynie dwóch dziesięciolatków zgwałciło o dwa lata młodszą dziewczynkę. Lokalna społeczność jest wstrząśnięta, a portale internetowe mają jednego newsa więcej. Jak znam ogłupiałych postępowymi ideami polityków i fachowców od wychowania na Wyspach, to zapewne wykorzystają to wydarzenie jako dodatkowy argument za zwiększeniem nakładów na edukację seksualną i to najlepiej od najwcześniejszych lat, już w przedszkolach, a może i w żłobkach.
Niestety, z tym przedszkolem to wcale nie żart. W Szkocji (co prawda nie we wszystkich szkołach) wprowadzono program oświaty seksualnej dla dzieci w wieku od 4–5 lat. No, ale skoro dziesięciolatki gwałcą ośmiolatki, to szermierze postępu powinni pomyśleć o niesieniu „kagańca” oświaty seksualnej w wieku już od 2–3 lat. Szkocki program przewiduje, że dzieci w wieku 14–15 lat będą uczyć się sposobów zapobiegania ciąży. Rzeczywiście, w tym wieku jest to wiedza niezbędna. Wszak 14-latki nie mogą pozwolić sobie na zachodzenie w ciążę, muszą się zabezpieczać. Bo postępowy nauczyciel nie powie im, że w tym wieku w ogóle nie należy uprawiać seksu.
Paradoks polega na tym, że mimo śmiałych pomysłów na pogłębianie edukacji seksualnej w Wielkiej Brytanii, mamy tam najwyższy w Europie procent nastolatek zachodzących w ciążę (41,3 ciąż na tysiąc dziewcząt). Brytyjczycy mogą się też „pochwalić” zwiększającą się liczbą chorób przenoszonych drogą płciową (ostatnio przypadki syfilisu wzrosły o 1000 procent). Statystyki mówią, że co dziesiąty nastolatek ma jakąś chorobę weneryczną. Każdego roku rejestruje się ok. 700 tys. tego rodzaju infekcji. Jak to jest, że wśród milusich, wyedukowanych seksualnie nastolatek, 10 na 100 może mieć syfilis albo inne weneryczne paskudztwo?
Na powyższe pytanie liberałowie (ci głoszący wolność przede wszystkim od pasa w dół) odpowiadają: potrzeba nam jeszcze więcej edukacji seksualnej. Pojawiają się też inne pomysły. Minister stanu zdrowia publicznego na Wyspach zaproponowała, by czasowo sterylizować dziewczęta, tak aby nie mogły zajść w ciążę. Chodziłoby o to, aby przymusowo wszczepiać nastoletnim dziewczętom (od 12 do 17 lat) specjalne wkładki, które czyniłyby je bezpłodnymi na okres 5 lat. Można przypuszczać, że owa wkładka byłaby po prostu środkiem wczesnoporonnym, a dziewczęta po 5 pięciu latach jej radosnego noszenia miałyby – jako dojrzałe kobiety – wielkie problemy, by zajść w ciążę. No ale wtedy inżynierowie tzw. nowoczesnego społeczeństwa zaproponowaliby jeszcze więcej in vitro, matek zastępczych i innych technik z arsenału armii cywilizacji śmierci.
Niesienie kaganka oświaty jest misją szlachetną. Dlatego „edukacja seksualna” wydaje się być rzeczą słuszną. Przecież nie chcemy utrzymywać ciemnoty, w tym ciemnoty seksualnej. Wkraczający w dorosłe życie człowiek powinien mieć wiedzę na temat płciowości i seksualności. Problem w tym, że wiele programów wychowania seksualnego opartych jest na promowaniu rozwiązłości i udostępnianiu darmowej antykoncepcji. Jeśli rozwiązła nauczycielka opowiada 15-latkom, jak zabezpieczać się przed ciążą, a seks sprowadza do przyjemności, fizjologii i techniki, to tym samym zachęca dzieci do podejmowania współżycia. W tej sytuacji tzw. wychowanie seksualne wpisuje się w ogólną demoralizację szerzoną w pisemkach dla dzieci, a szczególnie w Internecie, który jest świetnym wynalazkiem, ale w którym – niestety – znajduje się też wiele brudów.
Radzę rodzicom, aby się interesowali, kto i w jaki sposób prowadzi zajęcia z edukacji seksualnej w klasie, gdzie jest ich dziecko. Bo może się okazać, ze jakaś postępowa pani tak prowadzi lekcje, iż 15-latki dochodzą do wniosku, że to wstyd, iż jeszcze nie współżyły seksualnie i nie miały okazji wypróbować w praktyce światłych rad nauczycielki.
opr. aś/aś