Składaliśmy obietnice nad trumną Jana Pawła II. Składamy je i teraz. Co z tego pozostanie?
"Idziemy" nr 16/2010
„Polonia decapitata” – było to najczęściej powtarzane wyrażenie we włoskich mediach. Trudno je ładnie na polski przetłumaczyć, w każdym razie „decapitare” znaczy „ściąć głowę” albo ogólnie „ściąć wierzchołek czegoś”. Jezuici, współbracia z Uniwersytetu Gregoriańskiego, składali mi wyrazy współczucia. W sobotę 10 IV otrzymałem SMS-a następującej treści: „Do Polaków we Włoszech. O 20.56 zapal znicz/świeczkę w oknie (zginęli o 8.56). Redakcja Naszego Świata”. Świeczki nie zapaliłem, gdyż wieczorem celebrowałem Mszę we wspólnocie neokatechumenalnej. Okazało się, że mało kto był zorientowany, jaką tragedię przeżywają Polacy. Podczas homilii miałem okazję powiedzieć na ten temat kilka słów. Po Eucharystii podchodzili do mnie, poklepywali po plecach... Było to miłe, choć wiem dobrze, że dla przeciętnego Włocha sprawy polskie to dość abstrakcyjny temat. Ale byłby dużo bardziej abstrakcyjny, gdyby nie postać papieża-Polaka.
Następnego dnia, w niedzielę, z narastającym smutkiem i oburzeniem przejrzałem włoską prasę, bo we Włoszech dzienniki wychodzą także w niedzielę. W lewicowej, „czerwonej” „La Repubblica” niejaki Andrea Tarquini snuł „okolicznościowe” refleksje. Jego zdaniem zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich oznaczało, że Polska, wcześniej demokratyczna i otwarta, „stała się krajem rządzonym przez przywództwo nietolerancyjne, skrajnie wrogie homoseksualistom i mniejszościom. Przywództwo klerykalne, które nieustannie podnosiło głos przeciwko Unii Europejskiej”. Natomiast w lewicującej, „różowej” „La Stampa” podobnych odkryć dokonał Marco Zatterin, który opisał prezydenta Kaczyńskiego jako przywódcę ruchu „nacjonalistycznego, populistycznego, […] homofobicznego i nawet rasistowskiego”. Niestety, dla „czerwono-różowych” ideologów budujących „nowy, lepszy świat” każda okazja jest dobra, aby kogoś wyzwać od homofobów i faszystów. Na szczęście telewizja włoska stanęła na wysokości zadania. Podawane przez nią, na pierwszym miejscu, informacje o Polsce były adekwatne do sytuacji, pełne powagi, poruszające.
By strząsnąć z siebie pył włoskiej prasy, zajrzałem do Zbigniewa Herberta, a szczególnie do cytowanego często w tych dniach wiersza: „...przeleciał ptak przepływa obłok / upada liść kiełkuje ślaz / i cisza jest na wysokościach / i dymi mgłą katyński las...”. Staramy się jakoś ponazywać to, co się stało pod Smoleńskiem. Z braku słów sięgamy po słowa poety, które nie wyjaśniają przyczyn katastrofy, ale wskazują na metafizycznie złowrogą aurę, którą wyczuwamy. Padają określenia: „przeklęte miejsce”, „demony łaknące polskiej krwi”. Być może zbyt egzaltowane. Trudno jednak odrzucić nasuwające się skojarzenia. Siedemdziesiąt lat temu strzałem w głowę wymordowano ponad 20 tysięcy osób z polskiej elity. Dziś w absurdalnej katastrofie giną ci, którzy chcieli uczcić ich pamięć.
Ale mamy też inne skojarzenia. Katastrofa wydarzyła się w sobotę po Niedzieli Zmartwychwstania, a przed Niedzielą Bożego Miłosierdzia. Tak jak 5 lat temu śmierć Jana Pawła II. I tak jak wtedy poczuliśmy potrzebę – bez względu na różnice między nami – bycia razem, wspólnego przeżywania tego, co się wydarzyło, a co każdego z nas dotknęło głęboko. Wielkie wrażenie robiły transmitowane przez wiele telewizji świata obrazy milczących tłumów, które na ulicach Warszawy „eskortowały” przywiezioną ze Smoleńska trumnę z ciałem prezydenta. Tak jak 5 lat temu budzą się w nas dobre pragnienia. Nie brak głosów nadziei, że katastrofa pod Smoleńskiem, w której razem z prezydentem zginęło wielu wybitnych ludzi od prawa do lewa polskiej sceny politycznej, może zaowocować większą troską o rzeczywiste dobro wspólne społeczeństwa i Ojczyzny. A także może zaowocować nową, lepszą jakością relacji polsko-rosyjskich. Składaliśmy obietnice nad trumną Jana Pawła II. Składamy je i teraz. Co z tego pozostanie?
opr. aś/aś